Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Jedenasty


Sam zamiera na kilka długich sekund i wgląda zupełnie tak, jakby mnie nie słyszał. Zagryzam mocno wargę, patrząc jak przymyka oczy. Zaciska mocno powieki i trze palcami wierzch dłoni, na której napisane jest damskie imię. Michelle. Wydaje się, że robi to całkowicie nieświadomie.

— Sam... — zaczynam ostrożnie, robiąc krok w jego stronę, ale zatrzymuję się, uświadamiając sobie, że nie mam prawa go pocieszać. I że nie potrafię go pocieszyć.

— Przyjechałaś taksówką? — pyta, ignorując poprzednią wypowiedź.

Marszczę brwi, ale postanawiam dać mu czas na ochłonięcie. Tak bardzo bym chciała wiedzieć co się działo w jego głowie. Mam na końcu języka kilka uwag na temat jego ojca i jego zachowania.

Zamiast je wygłosić, kiwam potakująco głową.

— Odwiozę cię — mówi.

— Nie trzeba, taksówkarz na mnie czeka. — Oponuję, bo wiem, że ja i Sam w jednym ciasnym samochodzie to zły pomysł.

— Odwiozę cię, Isa. — Powtarza stanowczym tonem.

Sam rusza w stronę wyjścia, a mnie nie pozostaje zrobić nic innego jak podążyć za nim. Wchodzi na chwilę za bar i bierze stamtąd swoją skórzaną kurtkę i szalik w czarno-szare paski. Kiedy do mnie dołącza milczy jak zaklęty. I milczy nadal, kiedy otwiera mi drzwi. Wtedy, gdy siada za kierownicą i wtedy, gdy odpala samochód. Jego twarz tężeje, kiedy mówię, żeby zawiózł mnie do Robbiego.

Milczenie jest ciężkie i nieprzyjemne. Nie lubię się tak czuć przy Samie.

— Powiedz coś — mamroczę, mnąc w palcach rękaw płaszcza.

— Co mam powiedzieć?

Wzrok ma utkwiony w jezdni. Siedzi sztywno, jak świeżo upieczony kierowca.

— Cokolwiek... Sam, właśnie ci powiedziałam, że twój ojciec...

— Daj spokój, Rousseau. — Ucina stanowczo. Znowu na mnie nie patrzy. A ja nienawidzę, kiedy mówi do mnie po nazwisku. To zupełnie tak, jakby nic nas nie łączyło. Jakbyśmy nigdy nie byli ważni. Przeraża mnie to, że się tym przejmuję.

— Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz? — pytam, patrząc uparcie na jego profil. Światła mijających latarni, rzucają na jego twarz cienie, sprawiając, że wydaję się dziwnie posępna, a rysy wyostrzone.

— Nie rozumiesz, Isa...

— To mi wytłumacz — mówię z irytacją. Czuję się tak, jakbyśmy stali w miejscu, jakby był między nami jakiś impas.

— Nie przyszło ci na myśl, że nie chcę? — warknął. — Dlaczego mam ci się niby teraz zwierzać, co? Zostaliśmy nagle przyjaciółmi?

— Nie, nie wiem... po prostu...

— Po prostu co? — Patrzy na mnie nagle. W jego spojrzeniu jest jednak sam chłód. Mam wrażenie, że mrozi mi serce.— Nie mam zamiaru się w to bawić, powiedziałem ci to raz, mogę powtórzyć.

Nadal na mnie patrzy.

— Chcę cię z powrotem. Nigdy nie przestałem chcieć. Nie mam zamiaru udawać, że jest inaczej. Nie mam zamiaru być twoim przyjacielem, a co za tym idzie nie mam zamiaru ci się zwierzać. — Milknie na moment, ale zaraz kontynuuje. — Jestem ci wdzięczny, że pomyślałaś o tym, żeby mnie poinformować o stanie zdrowia faceta, który powinien być moim ojcem, ale to tyle.

— Więc nic nie zrobisz? — prycham, ignorując tę część z chęcią odzyskania, pomimo tego, że serce dudni mi w piersi z ogłuszającą mocą. — Bo co? Bo jesteś na niego obrażony?

— Nie jestem obrażony... — Krzywi się. — Jezu, Isa, nie mam dwunastu lat i wbrew pozorom mam swój własny rozum. Nie znasz całej sytuacji, więc na miłość boską, przestań. Po co to robisz?

— Robię co? — pytam, nie rozumiejąc.

— Wtrącasz się, przejmujesz, troszczysz? Nazwij to jak chcesz.

— Ja nie...

— Dalej zaprzeczaj, śmiało. Oboje wiemy jaki jest powód. — Zatrzymuje się na światłach. Czerwona sygnalizacja odbija się od maski samochodu. — Zależy ci.

— Teraz ty przestań! — Podnoszę głos. — Po co to robisz? Po co ciągle wracasz do tego co było? Jaki kurwa ma to cel? Uważasz, że porzucę wszystko i do ciebie przybiegnę?! Zostawię faceta, z którym od kilku lat buduję coś trwałego, tylko dlatego, że czuję do ciebie jakąś, chorą niezdrową fascynację? Dlatego, że pociągasz mnie fizycznie? I co z tego będę miała? Pobawisz się trochę tak jak ostatnim razem i pójdziesz do następnej, tak? — Zaczynam się rozkręcać. Za nami rozlega się trąbienie, ale Sam nie ma zamiaru ruszać. — Może do Margot? Z tego co widziałam jest chętna!

— Co do Margot, jesteś śmieszna! — On też podnosi ton. — I dlaczego do cholery uważasz mnie za męską dziwkę? Czy widziałaś mnie w ostatnim czasie z jakąś kobietą?! Bo jakbyś nie zauważyła, odkąd ponownie pojawiłaś się w moim życiu jestem ci wierny jak pierdolony pies, a nawet nie jesteśmy razem! — Bierze głęboki oddech i kręci głową. — I dlaczego mielibyśmy nie spróbować? Co jest złego w tej fascynacji, w tym pociągu? Nic, kompletnie nic, Isa. Namiętność, pasja! To też liczy się w związku, nie tylko stabilizacja i nuda jak u ciebie i Roberta!

— Nie wiesz jak jest u nas! — krzyczę. — Jestem szczęśliwa w związku z Robbiem.

— Twój związek z Robbiem jest martwy!

— A ty i ja?! Tylko się kłócimy! Nie mamy nic wspólnego!

— Świetnie, kłócimy się! — krzyczy. — Ciągle się kłócimy i nadal będziemy! Bo oboje jesteśmy kurewsko uparci i nie chodzimy na kompromisy! I co z tego?! Ty będziesz tłukła talerze, ja będę wychodził trzaskając drzwiami i będę wracał po kilku dniach spity w trzy dupy! I co z tego?! Tacy jesteśmy! I chcę się z tobą kłócić, Rousseau! Chcę się kłócić tylko z tobą, chcę się kłócić z tobą przez całe życie!

Otwieram usta, żeby na niego nawrzeszczeć, ale nie potrafię znaleźć słów. Po prostu nie wiem co powiedzieć. Czuję jak złość krąży mi w żyłach. Czuję szybko bijące serce. I chcę dać mu w pysk i chcę go pocałować.

Resztę drogi pokonujemy w całkowitym milczeniu. Jedynym dźwiękiem jest praca silnika i cicha rockowa piosenka lecąca w radio. Wreszcie po kilku dłużących się w nieskończoność minutach, zatrzymujemy się przed mieszkaniem Robbiego.

— Isa — mówi, kiedy mam zamiar zatrzasnąć drzwi. Nieświadomie wstrzymuję oddech, odwracając się w jego kierunku. —Teraz ja chcę ci zadać pytanie— mówi prawie szeptem. W jego głosie słyszę całą gamę smutku

Wzruszam ramionami. Kiedy uświadamia sobie, że nie mam zamiaru uciekać, pyta.

— Naprawdę jesteś szczęśliwa? Tak naprawdę szczęśliwa?

— Nie jestem w pieprzonym samochodzie, Sam — mówię tylko przypominając naszą umowę i trzaskam drzwiami.

— Znowu?! — Słyszę, jak za mną wrzeszczy. — Znowu, kurwa robisz to samo!

Zaciskam mocniej powieki, modląc się, żeby Robbie go nie usłyszał.

— Mieliśmy umowę, Rousseau! — krzyczy, kiedy chwytam za klamkę. — Znowu wychodzisz nie odpowiadając!

Wchodzę do budynku, nie oglądając się za siebie. Mimo to ciągle czuję na sobie jego badawcze spojrzenie. Drżę pod nim jak osika na wietrze. I znów nie wiem dlaczego. Dlatego, że to jego spojrzenie? Czy dlatego, że zwyczajnie jestem wściekła? Na niego i na samą siebie. A może z obu powodów?

Otwierając drzwi mieszkania, w uszach dźwięczy mi pytania Sama. Kocham Robbiego. Przecież wiem, że go kocham. Kocham czuć się przy nim bezpiecznie. Lubię znajomy kształt jego ramion. I to, że ma takie dobre serce. I, że jest w stanie zrezygnować ze wszystkiego, kiedy go potrzebuję. Nie kłócimy się, żyjemy z zgodzie i potrafimy się dogadać. Kocham go.

Nie chcę o tym myśleć.

Nie miałam powodu, żeby myśleć o Samie Blacku. Był tylko epizodem z przeszłości. Błędem, który popełniłam mając szesnaście lat. Niczym więcej.

Ściągam w korytarzu płaszcz i wieszam go niedbale na wieszaku. Spada od razu, strącając z małego stolika kilka rachunków. Nawet ich nie podnoszę. Zostawiam płaszcz tam gdzie upadł i niezdarnie ściągam wysokie botki.

Mieszkanie pogrążone jest w całkowitej ciemności. Znam jednak drogę na pamięć. Mijam szybko ciemną kuchnię i niemal biegiem rzucam się do sypialni.

Potrzebuję Robbiego.

Dwuskrzydłowe drzwi skrzypią ledwo dosłyszalnie, kiedy je otwieram. Sypialnia pogrążona jest w mroku. Jasne zasłony, przesłaniają duże okno. Łóżko z granatową pościelą stoi na środku pomieszczenia. Jest całe rozkopane i w ciemności mogę zobaczyć niewyraźny zarys sylwetki Robbiego. Śpi odwrócony twarzą w stronę okna. Jego zwykle idealnie zaczesane czarne włosy, teraz kręcą się niesfornie wokół głowy, kontrastując z białą poduszką. Wygląda młodziej, bardziej chłopięco. Jego twarz jest wygładzona i spokojna.

Uśmiecham się szeroko i zrzucając z siebie ubranie, wdrapuję się na łóżko. Wsuwam się pod kołdrę i przylegam do Robbiego całym ciałem. Mamrocze coś niewyraźnie i odwraca się w moją stronę. Obejmuje mnie mocno ramionami, przykładając czoło do mojego czoła. Jego ramiona są znajome i bezpiecznie.

— Tęskniłem — mamrocze sennie.

— Też za tobą tęskniłam.

I zasypiamy ciasno objęci.

*

Ramiona Robbiego zdawały się być najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Było w nich coś kojąco znajomego i uspakajającego. Przytula mnie mocniej, kiedy próbuję wyplątać się z pościeli.

— Jeszcze pięć minut, Iss — szepce gdzieś w okolicy mojej szyi. Jego ciepły oddech łaskocze moją skórę. — Jestem taki zmęczony. Pięć minut.

Uśmiecham się ciepło, patrząc na jego zamknięte powieki. Całuję go w blade czoło i delikatnie gładzę po włosach.

— Lana zaprosiła mnie na swój wieczór panieński — mówię, odchylając lekko głowę, żeby na niego spojrzeć.

— Miło z jej strony — mamrota niewyraźnie.

Przytakuję głową i w tym samym czasie mój telefon zaczyna wibrować na niskim stoliku. Robbie wzdycha głośno i odsuwa się ode mnie.

— Śniadanie? — pyta.

— Poproszę — Uśmiecham się szeroko i patrzę jak wyskakuje z łóżka. Zaraz potem znika za drzwiami.

Na wyświetlaczu telefonu pokazuje się numer Fiony Cambre, z którą nie rozmawiałam od kiedy skończyłam się uczyć w Joffrey School od Ballet. Marszczę brwi całkowicie zaskoczona.

— Słucham?

— Melissa? — odpowiada głos po drugiej stronie linii. Słychać w nim ledwo wyczuwalny francuski akcent. — Miło cię słyszeć, aniołku.

— Madame Fiona cóż za niespodzianka — mówię, oczekując na dalszą część rozmowy.

— Słuchaj, kochana — Zaczyna tym swoim poważnym tonem, od którego kiedyś dostawałam gęsiej skórki. Madame Fiona była ostrą kobietą, która wymagała czystej perfekcji nie tylko w balecie, ale i w każdym aspekcie. To przez nią większość dziewczyn i chłopaków wypłakiwało sobie oczy. — Znasz Paula Lomana, prawda? W każdym razie, moja droga, jest moim dobrym przyjacielem już szmat czasu i pracuje teraz nad całkiem nowym modernistycznym baletem.

— Oczywiście, że o nim słyszałam, to najlepszy choreograf od czasu...

— Tak, tak — przerywa mi z niecierpliwością. — Kiedy opowiedział mi o swoim pomyśle, od razu pomyślałam o tobie. Wiem, jak ciężko pracowałaś i uważam, że w tym Seattle tylko marnujesz swój talent. I nie będę mogła spokojnie zasnąć jeśli nie spróbuję ściągnąć do Nowego Jorku twojego dupska. — Milknie na sekundę żeby złapać oddech. — Pokazałam Paulowi twoje występy i chce cię zobaczyć. Co prawda nie jest zachwycony tym, że od ponad roku nigdzie o tobie nie słychać i wolałby wziąć jakąś brzydką solistkę, której osobiście nie lubię, ale jest skłonny, oczywiście na moją prośbę, cię zobaczyć. Za niedługo zaczynamy próby, więc chcę cię tu widzieć pod koniec czerwca.

— Madame Fiono...

— Świetnie, prześlę ci emailem resztę informacji. Do zobaczenia, aniołku.

Przez chwilę stałam osłupiała, gapiąc się głupio na telefon. Wyświetlacz zdążył się już zrobić czarny, kiedy Robbie zawołał z kuchni.

— Wszystko w porządku, skarbie?!

— Tak, wszystko ok. — mówię, wchodząc do kuchni. Sama nie wiem dlaczego nic nie mówię.

— Co chcesz na śniadanie?

Blade światło wpada do pomieszczenia a w powietrzu unosi się przyjemny zapach kawy.

Podchodzę do Robbiego i obejmuję go od tyłu, kiedy wyciąga z szafki dwa białe talerze.

— Zrobię naleśniki — mówi, kiedy całuję jego nagie ramię. Ma na sobie jedynie ciemne bokserki. Lubię go w sobotnie poranki. Porzuca wtedy tą swoją maskę studenta prawa, jest bardziej wyluzowany i bardziej mój. Jest po prostu tym spokojnym chłopcem, o miłym uśmiechu, w którym się zakochałam.

— Brzmi obłędnie.

Robbie uśmiecha się lekko, kiedy siadam na wysokim krześle przy kuchennej wyspie.

— Jakieś plany na dziś? — pytam, obserwując jak zabiera się za robienie naleśników.

— Chciałem odwiedzić rodziców, co ty na to?

Od razu myślę o Samie. Ciekawe czy ma zamiar odwiedzić ojca. Albo chociaż zadzwonić. Ale znając starszego Blacka pewnie nie. Był zbyt uparty i zawzięty. Nawet jeśli nie miał powodu.

— Jasne, myślę, że to dobry pomysł.

Robbie wzdycha cicho.

— Ojciec chce pogadać o firmie... — Zerka na mnie. — Chce mi przepisać swoje udziały.

— To... to chyba żadna niespodzianka, prawda? Wiedziałeś, że ci ją przepisze.

— Tak — mamrocze zmęczonym tonem. — Tylko nie spodziewałem się, że nastąpi to tak prędko. W styczniu skończę ledwo dwadzieścia dwa lata. Myślałem, że zdążę skończyć studia, potem prawo na Harvardzie i dopiero kilka może nawet kilkanaście lat później...

Momentalnie robi m się ciężko na sercu. Nienawidzę patrzeć na smutnego Robbiego.

— Wierzę, że dasz radę — mówię, bo co innego mogę powiedzieć?

— Kiedy ja nie chcę dawać rady. — Przejeżdża dłonią po twarzy. — Pójdę się ubrać...

Patrzę bez słowa, jak odstawia miskę z masą naleśnikową i znika w sypialni. Czuję się bezradna i sfrustrowana. Chciałabym móc coś zrobić... Cokolwiek. A tymczasem jedyne o czym mogę myśleć to tequila i propozycja wyjazdu do Nowego Jorku. Już raz poświęciłam marzenia, żeby zostać z Robbiem w Seattle. Co jeśli to jedna jedyna taka szansa? Mam dwadzieścia jeden lat, niewiele mi zostało kariery w balecie. Chcę być solistką. Chcę robić to czemu poświęciłam życie. Nie po to mi było tyle płaczu i krwi, tyle zdartych paznokci i upokorzeń w szkole baletowej, żeby teraz tańczyć w podrzędnych teatrach.

Z drugiej jednak strony był Robbie. Była Dorrit. Kochałam ich i nie chciałam z nich zrezygnować. Zwłaszcza z Robbiego i zwłaszcza teraz, kiedy tak bardzo mnie potrzebował. Kiedy walił się cały jego świat. Jakiego człowieka by to ze mnie zrobiło?

I był Sam...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro