Rozdział Dwudziesty dziewiąty
Głośne walenie w drzwi, na przemian z natarczywym dźwiękiem dzwonka dociera do mnie, kiedy pośpiesznie pakuję walizki. Zostałam w Seattle razem z Samem przez cały weekend, jednak oboje musieliśmy wrócić do swoich obowiązków. Sam poprzedniego wieczoru poleciał do Los Angeles, gdzie razem z chłopakami zaczęli pracę nad nagrywaniem płyty, a ja musiałam wrócić do Nowego Jorku. Trasa koncertowa okazała się strzałem w dziesiątkę, a Strangersi dorobili się niezłego grona fanów. Wróżono im świetlaną przyszłość, co napawało mnie dziwnego rodzaju niepokojem. Prasa okrzyknęła ich fenomenem, a ich piosenki zaczęto puszczać w radio, mimo tego, że nawet jeszcze nie wydali oficjalnej płyty.
Wiedziałam, że nasz związek nie będzie należeć do łatwych, ale miałam nadzieję, może i naiwną, że w końcu uda nam się wypracować jakiś plan działania. Postanowiliśmy, że zasługujemy na szansę.
Dzwonek znowu się odzywa, więc odkładam na podłogę parę jasnych dżinsów i zirytowana ruszam do drzwi. Kiedy je otwieram od razu tego żałuję.
Moja matka, elegancka jak zwykle, wchodzi do środka, trącając mnie ramieniem. Zamykam szybko drzwi, gotowa na awanturę. W sumie jestem zdziwiona, że przyszła dopiero teraz.
Pod płaszczem, który rzuca nerwowo na kanapę, ma elegancką garsonkę w turkusowym kolorze, który podkreśla chłód jej oczu. Zaciska usta w wąską linię, a ja nauczona latami doświadczenia, wiem że oznacza to niechybny wybuch.
— Co to miało znaczy, Meliso?! — krzyczy. — Ta akcja na pogrzebie? Co ty sobie wyobrażasz? Wiesz co zrobiłaś? — Bierze głęboki oddech, a ja milczę, wiedząc, że zaraz posypią się kolejne pytania, na które nie dostanie odpowiedzi.
— Zmarnowałaś wszystko na co razem z ojcem pracowaliśmy przez całe twoje życie! — wrzeszczy, jakby wpadła w jakąś furię. Patrzę na nią i nie mogę znaleźć w sobie żadnych uczuć, żadnych emocji. Patrzę na nią obojętnie, jakby była obcą kobietą.
— Długo pracowaliśmy na twój związek z Robbiem. Pozwoliliśmy ci bawić się w to całe tańczenie, tylko dlatego, że Robbie zawsze był przy twoim boku i miał ci zapewnić godne życie! A teraz? Myślisz, że co? — Wzdycha ciężko i przykłada rękę do czoła w dramatycznym geście. — Twój ojciec ma przyjąć pod skrzydła Robbiego, jak ty sobie to teraz wyobrażasz? Valerie jest na nas wściekła, i się jej nie dziwię. — Znowu robi przerwę, żeby nabrać powietrza. — Myślisz, że ten chłopak... Że może ci zapewnić przyszłość?! To marny grajek bez ambicji! Jedyne co może ci dać to alkoholizm i choroby weneryczne!
— Ty pracowałaś na mój związek z Robbie? — pytam, siadając na oparciu kanapy. O dziwo nawet się na nią nie wściekam. — I tak, mamo, myślę że TEN CHŁOPAK może mi zapewnić szczęście, o resztę nie powinnaś się martwić.
Prycha głośno, jak rozjuszona kotka.
— Myślisz, że przyjaźniliśmy się z Blackami, bo tak bardzo ich lubimy? — Zniża głos to szeptu. Przypomina do złudzenia syk węża. — Robiliśmy wszystko dla ciebie, bo to dobra rodzina.
Wstaję z oparcia kanapy i podchodzę do niej. Przytulam ją szybko, na co sztywnieje zaskoczona. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz mnie przytuliła. Tak naprawdę, nie na szybkie przywitanie, kiedy patrzą ludzie. Nie wtedy, kiedy zaraz potem rzucała kąśliwy komentarz. Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy przytuliła mnie tak, jak matka powinna przytulić córkę, którą kocha. Tego się chyba boję najbardziej – że kiedyś będę taka jak ona. I jakaś część mnie wie, że jeśli zostałabym z Robbiem. Jeśli urodziłabym mu dzieci, stałabym się moją matką. Matką, która dba o to, żeby wszystko było idealne. A przecież nic nie może być idealne.
Odsuwam się od niej i patrzę jej prosto w oczy.
— Martwisz się o mnie na swój własny sposób, a przynajmniej mam taką nadzieję — mówię cicho, obserwując jej zaskoczoną twarz. Nadal przebija się na niej złość i rozczarowanie. — Mój związek z Robbiem to moja własna sprawa. Moja i Robbiego. Dziękuję, że robiłaś wszystko, aby nam wyszło, ale zupełnie niepotrzebnie.
— Meliso — mówi powoli. — Musisz to naprawić.
— Nie, mamo. — Kręcę głową. — Nie mam zamiaru niczego naprawiać. Bo po prostu nie ma czego. Ja i Robbie to skończony rozdział. Przykro mi, że cię to rozczarowuje, ale to nie osiemnasty wiek, nie możesz wybrać z kim spędzę resztę życia.
Prycha głośno.
— I myślisz, że spędzisz resztę życia z tym... z tym... chłopakiem?
— Nie wiem. — Wzruszam ramionami. — Naprawdę nie wiem, mamo. Ale chcę spróbować. I mam nadzieję, że to uszanujesz. Jeśli nie... trudno. Poradzę sobie.
Wybucha śmiechem, w którym nie ma nic wesołego.
— Poradzisz sobie? Z marnej pensji tancereczki? — Odgarnia z czoła niewidzialny kosmyk włosów. — Bez naszej pomocy niewiele zdziałasz.
Oczy zaczynają mnie szczypać od tłumionego żalu, który zbierał się przez tyle lat. Nie chcę tego czuć. Nie chcę dopuścić do siebie myśli, że tak bardzo się nią przejmuję. Że potrzebuję matki. Przecież dobrze sobie radziłam bez niej. Dlaczego miałoby się to teraz zmienić.
— Mogę spróbować. — Przełykam głośno ślinę.
— Nie bądź głupia, dziewczyno! — krzyczy znowu. — Zastanowiłaś się w jakim świetle nas stawiasz?!
— Mam to gdzieś! — krzyczę w odpowiedzi, a mama aż cofa się o krok. — Mam gdzieś jak ty i tata wypadniecie przed znajomymi. Mam gdzieś co sobie pomyślą o mnie ludzie, których nawet nie znam! Wiesz co powinno cię obchodzi?! To czy twoja córka jest szczęśliwa! Czy nie ranisz jej za każdym razem, kiedy otwierasz usta! To powinno cię obchodzić, mamo, a nie jacyś durni ludzie! —Biorę głęboki oddech. — Przykro mi, że nie spełniam twoich oczekiwań, ale wiesz co?! Ty też nie spełniasz moich!
Kończę krzyczeć, a mój oddech jest szybki i urywany, jakbym nagle przebiegła pięć kilometrów. Serce bije mi dziko w piersi i nie potrafię opanować drżenia rąk. Obie patrzymy na siebie w milczeniu, jakby zaskoczone swoim zachowaniem.
Żadna z nas nic nie mówi i nie ma nawet na to szans, bo odzywa się mój telefon. W pierwszej chwili go ignorujemy, nadal patrząc na siebie z jakimś chorym uporem. Nie wiem co chcę od niej usłyszeć, czego oczekuję. Nie dostaję jednak nic.
Odbieram telefon, kiedy dzwoni po raz kolejny. Odrywam spojrzenie od matki, ale nadal czuję jej uporczywy wzrok na swoim ciele. Ślizga się po nim jak wąż.
— To nie najlepszy moment — mówię cicho, unikając spojrzenia rodzicielki.
— Isa... — Zamieram, bo głos Sama brzmi inaczej. Jest w nim coś dziwnego, co sprawia, że całe moje ciało kostnieje, zamiera jak sparaliżowane. Robi mi się sucho w ustach i czekam na to, co zaraz ma nastąpić. Wiem, że nie będzie to nic dobrego.
— Śnieżynko, potrzebuję cię tutaj — Głos ma cichy i przerażająco smutny. — Wszystko się popierdoliło, nie mam pojęcia co robić.
W końcu odnajduję głos. Brzmi dziwnie, obco.
— Boże, co się stało?
— Wszystko stało się tak szybko...
Nagle jego głos znika. Słyszę jakąś szamotaninę i ktoś przejmuje telefon.
— Isa? — pyta męski głos. — To ja, Thomas.
— Thomas, co się dzieje?
— Sam, Jake i Lana mieli wypadek. — Serce mi zamiera i przestaję sobie zdawać nawet sprawę z obecności mojej matki. — Wjechał z nim jakiś pijany kierowca. Z Samem wszystko w porządku. Przynajmniej fizycznie — Zapewnia. — Ma tylko poobijane żebra i kilka siniaków, ale Jake i Lana...
Milknie na moment, a ja mam wrażenie, że te kilka sekund zmienia się w godziny.
— Thomas?
Po drugiej stronie linii rozlega się ciche westchnienie.
— Jest nieciekawie — mówi. — Powinnaś przylecieć, jeśli masz możliwość. Sam jest naprawdę w kiepski stanie.
Kiwam głową i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że przecież mnie nie widzi.
— Tak... — mamrotam. — Tak, będę. Będę najszybciej jak się da. Powiedz to Samowi, dobrze Thomas? — Łzy napływają mi do oczu. — Powiedz mu, że do niego lecę.
Thomas rozłącza się, a ja nadal stoję z telefonem przy uchu. Boję się ruszyć. Mam wrażenie, że całe moje ciało trzęsie się jak galaretka. Z trudem wypuszczam z ust drżący oddech. Staram się nie myśleć, bo kiedy dotrze do mnie, że omal go nie straciłam... nie, nie mogłam o tym teraz myśleć.
— Meliso? — pyta matka.
Kątem oka widzę, jak robi w moją stronę jeden, nieśmiały krok. Nie odpowiadam. Wyciągam tylko rękę, chcąc dać jej do zrozumienia, że ma mi dać spokój. Jak zombie ruszam w stronę pokoju. Zapinam nie do końca spakowaną torbę i ubieram płaszcz. Wszystkie moje ruchy są dziwnie automatyczne. Matka coś do mnie mówi.
— Muszę wyjść, więc proszę zrób to samo — mówię, mrugając zawzięcie oczami. Łzy szczypią, jakby zrobione były z kwasu.
— Meliso, co się stało?
— Naprawdę cię to obchodzi, mamo? — pytam i nie czekając na odpowiedź, podnoszę ze stolika klucze. Rzucam je w jej stronę, a ona łapie je odruchowo. — Zamknij jak będziesz wychodzić.
Dopiero na lotnisku, kiedy udaje mi się zdobyć bilet, wybucham płaczem. Tak głośnym i żałosnym, że wszyscy na mnie patrzą. Przed oczami mam Sama. Poobijanego, który cudem uniknął śmierci. Widzę bladego Jake'a i Lanę, tą piękną, delikatną Lanę, która jest lepszą przyjaciółką niż na to zasłużyłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro