Rozdział Drugi
Wczesnokwietniowe powietrze pachnie pobudzającą wonią kawy, zmieszaną z ledwo wyczuwalnym zapachem perfum, ludzi stojących w kolejce. Zegarek na wyświetlaczu mojego telefonu wskazuje godzinę ósmą dwadzieścia, więc jak przystało na poranek w Seattle ruch w sklepie jest wyjątkowo duży. Od dobrych dziesięciu minut stoję gdzieś pośrodku kolejki, czekając na poranną dawkę kofeiny.
Niebo na zewnątrz przybiera pochmurnie szarą barwę i sprawia wrażenie, jakby ciężkie chmury mały zaraz spaść na Seattle i zmiażdżyć całe miasto. Patrząc na widok za oknem, automatycznie poprawiam beżowy kołnierz jesiennego płaszcza. Mam pod nim jedynie strój baletowy, który założyłam w mieszkaniu, chcąc oszczędzić sobie czasu na przebieranie w teatrze. Dwa tygodnie temu dostałam angaż w jednym z przedstawień. Byłam z siebie naprawdę dumna. Balet był jedyną rzeczą, w której byłam naprawdę dobra. Oczywiście czasami miałam ochotę rzucić to w cholerę, zwłaszcza wtedy, kiedy stopy miałam otarte do krwi, a mięśnie, o których nie miałam nawet pojęcia, bolały jak cholera. Jednak było coś magicznego w chwili, w której wychodziło się na deski sceny, a światła grzały twarz. Ten moment, kiedy publiczność klaskała po skończonym spektaklu. Nie zamieniłabym tego na nic innego. A jeśli miało się to wiązać z masą wyrzeczeń i bólem, cóż jakoś musiałam to przeżyć.
Telefon brzęczy w mojej dłonie, a na wyświetlaczu pojawia się wiadomość od Dorrit.
Dorrit jest moją najlepszą przyjaciółką. Zagubionym kawałkiem mojej duszy i całym moim zdrowym rozsądkiem. Gdyby nie ona za pewne popełniłabym w życiu jeszcze więcej błędów niż teraz.
Poznałyśmy się jeszcze zanim rozpoczęłyśmy przedszkole i naprawdę nie wyobrażałam sobie bez niej życia. Co prawda byłyśmy całkiem różne i nie miałam pojęcia dlaczego się przyjaźniłyśmy. Dorrit była tą odważną, pyskatą i jednocześnie mającą łeb na karku osobą, w przeciwieństwie do mnie, wiecznie narzekającej i lekko zakręconej. Czasami podejrzewałam, a właściwie byłam pewna, że gdybyśmy poznały się na tym etapie naszego życia, pewnie nawet byśmy się nie polubiły. Rzadko się w czymś zgadzałyśmy. Nie potrafiłyśmy się nawet dogadać co do koloru ścian w przedpokoju, kiedy to dwa lata temu wynajęłyśmy małe mieszkanko w centrum miasta. Oczywiście pożarłyśmy się o to niewyobrażalnie, a przedpokój nadal miał ten sam okropny żółty kolor, jak dwa lata temu. Nigdy się nie przepraszałyśmy i nie chodziłyśmy na kompromisy. Ot, po prostu zawsze było tak, jakby żadna kłótnia się nie wydarzyła. Lubiłam to w naszej relacji.
„Masz czas po próbie? Lana potrzebuje sukienki na kolacje z mamą Jake'a."
Przygryzam mocno wargę, myśląc nad odpowiedzią. Od jakiegoś czasu zaniedbywałam moje przyjaciółki. Żonglując czasem między próbami, treningami i Robbiem, ciężko było znaleźć chwilę na przyjaźnie.
„Jasne, daj tylko znać o której. BTW dziś wieczorem musimy znaleźć jakiś zapyziały bar. Potrzebuję mojej najlepszej przyjaciółki."
Nie mija minuta, kiedy dostaję odpowiedź.
„Nie możesz potrzebować mnie w jakimś miłym miejscu? Och... miałaś na myśli tequile, prawda?"
Śmieje się cicho sama do siebie. Jakaś część mojego umysłu rejestruje hałas przy drzwiach i kilka cichych przekleństw, jednak nadal wpatruję się w ekran, dopóki nie czuję, jak ktoś staje za mną. Nie muszę się odwracać, żeby wiedzieć kto to. Moje serce już mi to mówi.
Cała się spinam, czując jak jego ciepłe, szorstkie palce odgarniają z mojej szyi kosmyk jasnych włosów. Mój oddech mimowolnie przyśpiesza, a ręce zaciskają się mocniej na telefonie.
— Cześć, Śnieżynko — mówi cicho, lekko ochrypłym głosem.
Zaciskam mocno wargi, nawet nie drgając. Mam naiwną nadzieję, że jeśli będę go ignorować, po prostu zniknie. Jednak kiedy jego oddech owiewa moją szyję, a w moim brzuchu płonie ogień, nie wytrzymuję. Odwracam się gwałtownie.
Na moment cała moja złość ulatuje, jak z pękniętego balonika. Patrzę na jego przystojną twarz, mocno zarysowaną szczękę, pokrytą drobnym zarostem, ciemnogranatowe spojrzenie i tę cholerną pękniętą wargę, i nie mogę oddychać. Boże, jaką trzeba być idiotką żeby tak reagować?!
— Co ty tu robisz, Black? — pytam ze złością, zadzierając do góry głowę. Pomimo moich stu siedemdziesięciu centymetrów, czuję się przy nim wyjątkowo malutka.
— Stary, jestem całkiem pewien, że tu nie stałeś. — Wtrąca mężczyzna stojący za Samem, klepiąc go w ramię. Sam wywraca oczami, zanim się odwraca. Robi to powoli, jakby specjalnie chcąc wkurzyć mężczyznę.
— Och, stary jestem całkiem pewien, że masz rację — zaczyna. — I jestem też całkiem pewien, że przez cały czas wlepiałeś oczy w jej tyłek.
Moje policzki momentalnie stają się czerwone. Nie potrafię tylko zdecydować, czy ze złości czy z zażenowania. Być może z obu powodów.
Twarz mężczyzny przybiera niemal identyczną barwę, a Sam odwraca się w moim kierunku. Na jego twarzy pojawia się szeroki, pewny siebie uśmiech, który momentalnie mam ochotę mu zetrzeć.
— Co ty tu robisz do cholery? — Pytanie ponowie wychodzi spomiędzy moich zaciśniętych zębów.
Sam zdaje się w ogóle nie zauważać mojego nastroju, albo raczej zwyczajnie się nim nie przejmuje. Nie chcę, żeby wiedział jak bardzo jego obecność na mnie działa, jednak jakaś część mnie jest pewna, że po prostu już to wiedział. Od pierwszej chwili, kiedy dwa tygodnie temu zobaczył mnie na komisariacie
— Podają tu najlepszą kawę, jaką można dostać za trzy dolary.
Mruga do mnie, jakby wiedział coś, o czym ja nie miałam pojęcia, przez co moje blade policzki znowu przybierają obrzydliwie czerwoną barwę. Cholera. Od kiedy to jestem wiecznie rumieniącą się blondynką, która zmienia się w kłębek nerwów, przez głupią rozmowę z Samem Blackiem?!
— Świetnie — rzucam, wzruszając ramionami, po czym posyłam mu przyjazny uśmiech. — Miło było cię spotkać, Sam.
Odwracam się w stronę lady, przez chwilę rozkoszując się jego skrzywioną miną.
Jednak sekundę później przysuwa się do mnie jeszcze bliżej, tak, że niemal mogę poczuć jego ciało za plecami. Jego ciepły oddech owiewa mi szyję i drgam gwałtownie, robiąc krok w przód. Omal nie wpadam na starszą kobietę stojącą przede mną. Ta obrzuca mnie nieprzychylnym spojrzeniem. Za sobą słyszę cichy śmiech Sama.
Patrzę na niego przez ramię. Szczerzy się szeroko, najwyraźniej dobrze się bawiąc. Świetnie, a więc bawmy się.
— Możesz przestać? — pytam z całkowitą obojętnością. A przynajmniej się staram. Sam nie przestaje się uśmiechać.
— Przestać co, Iso? — Przechyla głowę, wkładając ręce do kieszeni kurtki. Zagryzam z roztargnieniem wargę, obrzucając spojrzeniem całą jego sylwetkę. Jest w nim coś nikczemnego, co sprawia że nie można oderwać od niego wzroku. Ta niefrasobliwość z jaką stoi, ten krzywy uśmiech, który przypomina mi... wszystko.
— Możesz po prostu do mnie nie mówić? — pytam wreszcie, czując się wyjątkowo żałośnie. Nie chcę być zranioną idiotką, która rozpamiętuje co się stało pięć lat temu. Nie chcę być żałosna i nie chcę dawać mu satysfakcji, że przez tę krótką chwilę naprawdę, definitywnie byłam jego. Bo tak bardzo nie chcę być jego.
Sam wzdycha głośno, a przez jego twarz przemyka ponury cień.
— Więc pozwoliłaś mi się pieprzyć, ale nie pozwolisz mi z tobą rozmawiać? — wyrzuca nagle a jego brwi marszczą się z irytacji.
Otwieram usta ze zdziwienia. Skąd to się wzięło? Moje zdziwienie szybko przeraza się w złość. Wściekłość w najczystszej postaci, która swędzi pod skórą jak stado czerwonych, kąsających mrówek.
Mrugam szybko, bo nagle pod moimi powiekami zaczynają się zbierać łzy. Nienawidzę płakać ze złości. Mam tez bolesną świadomość tego, że naszej rozmowie przysłuchuje się co najmniej połowa kolejki.
— Jesteś dupkiem, Black — syczę wreszcie, bo nie stać mnie na porządniejszą ripostę.
Sam w odpowiedzi wzrusza lekceważąco ramionami. Jego wzrok jest bezlitosny i rani bardziej niż noże.
— Może, nigdy nie mówiłem, że jest inaczej. — Robi krok w moją stronę, a ja zwalczam w sobie pokusę, żeby się cofnąć. — Ale ja przynajmniej zdaję sobie z tego sprawę. A ty Rousseau?
— Co? — mamroczę, nie rozumiejąc o czym do mnie mówi. — O co ci do cholery chodzi?
Kręci głową, a z jego ust wyrywa się coś między śmiechem a pogardliwym prychnięciem. Nie wiem dlaczego tak bardzo to boli. Mam gdzieś Sama Blacka. Mam głęboko gdzieś to, gdzie podziewał się przez ostatnie pięć lat! Mógł zwiedzać Amerykę, szwendać się po Europie czy nawet włóczyć po pieprzonym Borneo.
— Nadal będziesz udawać, że jesteś taką niewinną, grzeczną dziewczynką? — kontynuuje.
— Jestem grzeczna — wypalam zanim zdążę pomyśleć, na co Sam wybucha śmiechem. Kobieta stojąca przede mną w kolejce, patrzy na nas przez ramię. Mam wrażenie, że nagle w kawiarni zrobiło się wyjątkowo cicho. Mimo to nie mam odwagi odwrócić spojrzenia od Sama.
— Zapytajmy może Robbiego co o tym sądzi? — pyta, unosząc w górę lewą brew.
Wciągam głośno powietrze, czując jak zamiera mi serce.
— Nie zrobisz tego — mówię na wdechu, patrząc na niego z przerażeniem. Przez chwilę patrzy na mnie uważnie, jakby szukając czegoś w mojej twarzy. Nie wiem co znajduje, ale kiedy znowu się odzywa jego głos jest zimny jak najmroźniejszy grudniowy poranek.
— Nie martw się, nie powiem mojemu bratu, że pieprzyłem jego dziewczynę.
Zanim mam szansę coś powiedzieć Sam kręci głową, jakby starał się z niej wyrzucić zbędne myśli, po czym odwraca się i wychodzi z kawiarni.
Przez chwilę stoję w całkowitym bez ruchu, czując na sobie uważne spojrzenia otaczających mnie ludzi, który zapewne czekają na dalszy ciąg przedstawienia.
Pieprzyć ich.
Pieprzyć Sama Blacka.
*
— Cholera, to przestaje być śmieszne — mamrocze Lana, odgarniając z piegowatej twarzy kosmyki rudych włosów. — Oficjalnie pójdę nago. Szlag, jestem skończona.
Dorrit śmieje się cicho, poprawiając na białym krześle. Od piętnastu minut siedzimy w kawiarni, słuchając użalającej się nad sobą Lany. Lana tak naprawdę jest bardziej przyjaciółką Dorrit niż moją. Poznały się na uczelni, gdzie studiują pielęgniarstwo i tak jakoś wyszło, że Dorrit przedstawiła mnie Lanie i od tamtej pory dogadujemy się całkiem dobrze. W szkole baletowej i teatrze ciężko o przyjaźnie. Jest zbyt dużo konkurencji, zbyt dużo ambicji i zazdrości. Nigdy nie miałam zbyt wielu przyjaciół. Co prawda w liceum należałam do popularnych dzieciaków, ale przyjaźnie w takim środowisku bywały bardziej obłudne niż w samym balecie. W balecie przynajmniej człowiek wie czego się spodziewać. Wie, że w każdej chwili ktoś życzy ci złamania nogi i jeśli tylko będzie mieć okazje zgarnie co twoje.
Za wszelką cenę staram się wyrzucić z myśli poranne spotkanie w kawiarni i nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie obeszło. Seattle jest dużym miastem i mam nadzieję, że już nigdy nie natknę się na starszego z braci Black. Nie potrafię jednak zrozumieć, jakim cudem cała sytuacja obróciła się przeciwko mnie, sprawiając że to ja byłam tą złą? W końcu to nie ja spakowałam swoje rzeczy i uciekłam z miasta, po tym jak odebrałam komuś dziewictwo, zostawiając go ze złamanym sercem.
— Nie przesadzaj, Evans — mówi Dorrit, kładąc na ramieniu Lany rękę w pocieszającym geście. Dorrit wygląda na wyjątkowo radosną, co jest nieco podejrzane, bo odkąd poznałam ją prawie dwadzieścia lat temu, nie zdarza jej się to często. Jej szare oczy błyszczą z rozbawieniem i mogę przysiąc, że nawet czekoladowo brązowe, długie włosy nabrały blasku.
— W końcu to tylko kolacja z rodzicami Jake. A ten facet jest w tobie tak zakochany, że mogliby cię nawet znienawidzić i obrzucić błotem, a on i tak by cię kochał. Poza tym masz cały tydzień na znalezienie kiecki!
— Myślę, że jej nie pomagasz — rzucam, upijając łyk soku grejpfrutowego. Twarz Lany blednie pod piegami. — A co z tą moją zieloną sukienką, która ci się tak podobała?
Lana podnosi gwałtownie głowę i wlepia we mnie spojrzenie.
— Serio, Isa? — pyta z nadzieją. — Zrobisz to dla mnie? Zostaniesz moją bohaterką i nie pozwolisz mi pójść tam jak mnie bozia stworzyła?
Śmieję się głośno, odrzucając do tyłu jasne włosy.
—Jasne, ale będę liczyć na rewanż.
Z ust Lany wyrywa się cichy pisk i ściska mocno moją rękę. Na serdecznym palcu jej dłoni lśni pierścionek z diamentem. Jest mały i delikatny jak sama Lana.
— Boże denerwuję się, jakby znowu miała stracić dziewictwo — wyznaje, kiedy radość jej przechodzi. Patrzymy na siebie z Dorrit, próbując powstrzymać śmiech.
Kiedy kilka godzin później wracamy z Dorrit do naszego mieszkania, zaopatrzone w butelkę tequili, zaczyna padać. Wbiegamy szybko do klatki schodowej, w wejściu omal nie przewracając naszej sąsiadki.
Nigdy nie byłyśmy jednymi z tych przyjaciółek, które jadły wieczorami lody i oglądały komedie romantyczne, dlatego że rzucił je chłopak. Nie miałyśmy potrzeby zapewniać się o sile naszej przyjaźni i prawić sobie zbędnych komplementów. Byłyśmy tymi przyjaciółkami, które mówiły sobie szczera prawdę nawet jeśli bolała, rzucały głupie komentarze i tańczyły do głupich piosenek pijąc tequile dopóki nie padną ze zmęczenia. Zdarzało nam się, że nie rozmawiałyśmy ze sobą miesiąc, żeby potem okazało się, że nie wpłynęło to w ogóle na naszą relację.
— Właśnie dlatego nie mam faceta — mówi Dorrit, rzucając klucze na niski stolik w przedpokoju. — Umarłabym, gdyby przedstawił mnie rodzicom.
Wybucham śmiechem, ściągając beżowy płaszcz. Rzucam go niedbale na wieszak w ciasnym przedpokoju, pomalowanym na jasnożółty kolor. Spada od razu, jednak nie mam zamiaru go podnosić.
— Całe szczęście, że znam rodziców Robbiego niemal od zawsze.
— Nie wiem czy to takie pocieszające — zaczyna, siadając przy kuchennym blacie. — Jego matka trochę mnie przeraża.
Śmieję się znowu. Faktycznie Valerie Black mogła sprawiać wrażenie nieco oschłej. W tych swoich eleganckich ciuszkach, z błyszczącą biżuterią i wiecznie zaczesanymi w mały koczek, czarnymi włosami nie sprawiała sympatycznego wrażenia. Kochała jednak swojego syna i zrobiła by dla niego wszystko. Dla mnie też była zawsze miła i już tak się przyzwyczaiła do mojej obecności, że traktowała mnie jak córkę.
W czasie kiedy ściągałam buty, Dorrit zdążyła już wyciągnąć z szafki kieliszki i nalać nam pierwszą kolejkę. Wiedziała, że to nie najlepszy pomysł, ale był piątkowy wieczór, pierwszy od dłuższego czasu, który mogłyśmy spędzić razem, a nazbierało się trochę tematów, które powinnyśmy omówić. Lepiej to robić we własnej kuchni niż zatłoczonym klubie. Zresztą nigdy nie byłam zwolenniczką klubów.
— Zaczynamy! — woła Dorrit, włączając muzykę. Zaraz potem przechyla kieliszek, który trzyma w dłoni i wlewa całą zawartość do ust. Robię to samo.
Kilkanaście minut później, kiedy jesteśmy już spocone od nierytmicznego skakania i lekko podchmielone, rzucamy się z głośnym westchnieniem na kanapę.
— Przespałam się z Samem Blackiem — wyznaję, nagle nabierając odwagi.
— To dobrze — odpowiada szybko Dorrit. — Bo ja przespałam się z moim szefem.
Patrzę na nią wielkimi ze zdziwienia oczami. Dorrit pracowała w małej księgarni i szczerze nienawidziła swojego szefa.
Zanim jednak zdążę otworzyć usta, żeby wyrazić swoje zaskoczenie, Dorrit odzywa się ponownie.
— Zaraz. — Marszczy brwi, patrząc na mnie z konsternacją. — Przespałaś się z Samem Blackiem? Tym Samem Blackiem? Bratem Robbiego? Samem Blackiem, który pił, palił, omal nie wyleciał ze szkoły, którego śmiało mogę nazwać męską dziwką i który pięć lat temu zapadł się pod ziemię?
Uśmiecham się krzywo.
— Brzmi zaskakująco znajomo.
— Cholera, Rousseau — mamrocze niewyraźnie i pochwytuje ze stolika butelkę tequili. Przykłada do niej usta i tuli ją jak dziecko.
— Wiem...
— Cholera — powtarza.
— Wiem, Dor! — krzyczę, powoli tracąc cierpliwość. Dorrit jak zahipnotyzowana patrzy w przeciwległą ścianę.
— Isa, spałaś z Samem Blackiem.
Walczę z pokusą, żeby jej nie spoliczkować. Nagle odwraca szybko w moją stronę. Robi to tak gwałtownie, że coś strzyka jej w karku. Krzywi się, łapiąc za szyję.
— Kiedy? — pyta, patrząc na mnie wielkimi oczami.
— Pięć lat temu — odpowiadam i nagle wydaje mi się to takie głupie i nieistotne. — Spotkałam go dwa tygodnie temu na komisariacie, kiedy odbierałam Robbiego. To z nim się pobił.
Oczy Dorrit robią się jeszcze większe i jestem niemal pewna, że jeśli otworzy je odrobinę szerzej, wypadną z oczodołów. Krzywię się na samo wyobrażenie.
— Robbie wie?!
— Nie! — krzyczę, prawie podskakując na sofie. Na samą myśl, że Robbie mógł się dowiedzieć, robi mi się słabo. — Oczywiście, że nie wie.
Dorrit wzdycha głośno i wpatruje się we mnie, jakby zobaczyła mnie pierwszy raz w życiu. Powoli zaczynam nie lubić pijanej Dorrit.
— Pięć lat temu, huh? — odzywa się znowu. —Czyli, co? Jesteś małą zdradzającą zdzirą?
Otwieram usta z oburzenia, jednak nic nie odpowiadam. Wzdycham jedynie ciężko i wyrywam z jej ręki butelkę. Upijam duży łyk, krzywiąc się, kiedy tequila parzy przełyk.
— To było pod koniec drugiej klasy — zaczynam sama nie wiedząc dlaczego. Dorrit patrzy na mnie przepitymi oczami. — Robbie był wtedy na wymianie w Londynie, a Sam... Nie wiem, po prostu wydawało mi się, że zobaczyłam jego drugą stronę, wiesz? Że pod tą skorupą niegrzecznego chłopca, pakującego się wiecznie w kłopoty było coś więcej. Spędziliśmy razem tylko cztery miesiące, ale Dor przysięgam ci to były najlepsze miesiące w całym moim cholernym życiu. Czułam się tak, jakbym wreszcie mogła oddychać, jakby Sam Black sprawił, że w jakiś dziwny sposób byłam żywa. — Śmieję się cicho. — Kurwa, byłam jedną z tych naiwnych kretynek, które myślały, że mogą zmienić faceta. Całkiem głupio z mojej strony, nie?
Dorrit czka głośno, zanim się odzywa.
— Ja też chcę się z nim przespać — mamrocze, opierając głowę na moim ramieniu. Jestem pewna, że jeśli zsunie się z kanapy o kolejny minimetr, wyląduje na ziemi.
— Jesteś najgorszą przyjaciółką w historii wszystkich przyjaźni, Maddow.
Prycha głośno.
— Może, ale za to ty jesteś kiepską dziewczyną, Rousseau. – Wytyka.
— Nie prawda! Nigdy nie zdradziłam Robbiego! Kiedy przespałam się z jego bratem byliśmy tylko przyjaciółmi — mówię, po czym krzywię się ostentacyjnie. Samo zdanie „przespałam się z jego bratem" nie brzmi zbyt dobrze.
— Powiesz Robbiemu? — pyta Dorrit, wykazując odrobinę trzeźwości.
Przygryzam dolną wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wiem, że teoretycznie nie zrobiłam nic złego. Ale właśnie to słowo było kluczowe. Teoretycznie. Jednak sama myśl, że Robbie się dowie, sprawiała że miałam mdłości. A kiedy myślałam o ty, że miałby się dowiedzieć na przykład od samego Sama... cóż, o tym nawet nie chciałam myśleć.
— Nie wiem — przyznaję wreszcie szczerze. — Wiem, że powinnam, ale nie wyobrażam sobie, że Robbie by mi to wybaczył. Wiesz, że on i Sam nigdy się nie dogadywali i zawsze robili wszystko, żeby wkurzyć tego drugiego...
Dorrit podnosi się na kanapie. Przez chwilę kręci się bez słowa.
— Czyli Sam przeleciał cię, żeby wkurzyć brata? — pyta niewyraźnie. Moje serce na moment zamiera, żeby zaraz potem poczuć, jakby wbijało się w nie co najmniej tuzin igieł. Krzywię się wściekła na samą siebie.
— To by pasowało...
— Hmm... Ale koniec końców nic mu nie powiedział, prawda?
Wzruszam ramionami, nie odpowiadając. Jakie to w ogóle miało znaczenie? Po co grzebać w przeszłości i wyciągać brudne prześcieradła?
Nie mam zamiaru przejmować się Samem Blackiem. Zacznę od jutra, kiedy wytrzeźwieję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro