Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.1

– Taak mamo. – odpowiedziała lekko zirytowana, lekko rozczulona Lily Rose Evans. Dziewczynka siedziała w uroczym, brzoskwiniowym salonie. Dom przy Privet Drive był urządzony z wyjątkową dbałością i smakiem. Pani domu, Rosaline, uwielbiała wszelkie remonty ku zgrozie swojego męża. Mark Evans, postawny i poważnie wyglądający mężczyzna, był bezbronny niczym dziecko w walce z zachciankami swojej miłości życia.

– Kochanie, nie wiemy, co może ci się przydać w tej szkole! – zaprotestowała matka, widząc nastawienie córki.

– Myślę, że rzeczy z listy, dostarczonej przez panią wicedyrektor McGonagall, zupełnie wystarczą. – stwierdziła Lily i jeszcze raz przeanalizowała listę. Już od dawna korciło ją, aby na własną rękę poszukać tej ulicy Pokątnej – cokolwiek to znaczyło i gdziekolwiek się znajdowała. Szczęściem już dziś miał pojawić się ktoś wysłany ze szkoły, aby pomóc jej w zakupach i podróży. Dyrektorka wspominała coś, że może to być jakiś uczeń z magicznej rodziny. Kobieta bardzo dokładnie i dość zrozumiale wyjaśniła, na czym polega różnica. Okazało się, że na świecie są całe rodziny ludzi, którzy posługują się magią. A ona, Lily Rose Evans lat jedenaście miała to szczęście, że cząstka magii ujawniła się właśnie u niej! Nie znaczyło to jednak, że była w jakimkolwiek stopniu gorsza. Po prostu pochodziła z rodziny mugoli, niemagicznych ludzi. To wszystko nadal było dla dziewczynki dziwnym snem i czymś niesamowicie pokręconym, ale któż nie chciałby przeżyć takiej przygody? Był tylko jeden minus, siostra Petunia, strasznie się obraziła na młodszą siostrę. Wyrosła z tego nawet afera, bo Petni także chciała uczęszczać do Hogwartu, do którego miała pójść Lily.

To wszystko było takie trudne!

– Mamo, a jeśli nie dam sobie tam rady? – zapytała cicho dziewczynka i spojrzała na matkę tymi zielonymi jak świeże liście oczyma.

– Kochanie – szepnęła kobieta i otrzepawszy dłonie z mąki (była w trakcie przygotowywania ciasta) podeszła do córki. – cokolwiek by się nie działo, jesteśmy z tatą z ciebie bardzo dumni. – zapewniła kobieta i uściskała drobną córeczkę. Rosaline było naprawdę ciężko uwierzyć we wszystko i oddać swoją ukochaną córeczkę obcym ludziom i widywać ją kilka razy do roku. Spędziła wiele nocy na obgryzaniu paznokci (paskudny nawyk!) i roztrząsaniu przyszłości malutkiej Lilijki w świecie czarów i magii.

– Ale Tunia... tak bardzo bym chciała, żeby znowu ze mną rozmawiała – zwierzyła się rudowłosa dziewczynka i mocno przytuliła się do matki.

– Wiem słonko... jej po prostu jest ciężko, kiedyś jej przejdzie – zapewniła matka i w geście wsparcia rozczochrała córce grzywkę. Ta z piskiem uciekła z fotela i ze śmiechem stara się poprawić fryzurę. Jej oczy znowu błyszczą, a całe napięcie ostatnich tygodni odpływa. Wesołość jednak niknie, gdy z pięknego kominka zaczynają dobiegać dziwne odgłosy. Jakby maleńkie wystrzały fajerwerk... zarówno matka, jak i córka wstrzymały oddech, gdy tuż przed paleniskiem pojawiły się dwie postaci, jedna po drugiej. Lily otworzyła szeroko oczy, gdy zobaczyła chłopaka z burzą ciemnobrązowych włosów i orzechowymi oczami schowanymi za okularami. Był ubrany całkiem dziwacznie. Pomimo lata miał coś na kształt płaszcza... a może to była sukienka? I jeszcze ten dziwny, spiczasty kapelusz...

Natomiast Rosaline zapatrzyła się na niezwykle elegancką kobietę. Miała ona przepiękną pomarańczową suknię, która idealnie komponowała się z ciemnymi włosami, błękitne oczy ilustrowały wnętrze z ciekawością.

– Witam, nazywam się Euphemia Potter. Profesor McGonagall prosiła mnie, abym pomogła pani córce w zakupach do szkoły – oznajmiła nieznajoma. Nie potrafiła jednak ukryć zdumienia na widok tak dziwnych i zaskakujących przedmiotów. Szczególnie kuchnia wydawała jej się zachwycająco odmienna. Kobieta miała własną cukiernię, więc każdy przedmiot kuchenny był dla niej fascynujący – przepraszamy za tak... niespodziewane przybycie. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy?

– A-ależ oczywiście, że nie! Witam serdecznie, Rosaline Evans – ocknęła się pani domu i starając się bronić resztki honoru podeszła do gościa i zaczęła cichą rozmowę odnośnie zakupów szkolnych.

– Cześć, nazywam się James – powiedział chłopak i z szerokim uśmiechem podał rówieśniczce dłoń.

– Lily Evans – wysapała dziewczyna i z wahaniem uścisnęła dłoń.

– Jestem pierwszym czarodziejem, którego spotykasz? – zapytał z zaciekawieniem chłopak i starał się nie obserwować dziewczyny zbyt nachalnie. Przed wyjściem matka z pięćset razy tłumaczyła mu, jak ma się zachowywać. Prawie się przy tym porzygał, ale wytrzymał wykłady. Teraz tylko kątem oka obserwował lśniące srebrem przedmioty i z zafascynowaniem słuchał muzyki dobiegającej z małego pudełeczka.

– Och, nie – odpowiedziała trochę odważniej Lily, w końcu to był JEJ dom! – blisko mnie mieszka mój przyjaciel Severus, który też czaruje.

– A, to miło – odparł i odchrząknął niezręcznie. Lily zarumieniła się lekko i zadała pytanie:

– Jak przeszliście przez nasz kominek? – Ta sprawa niezmiernie ją intrygowała.

– Użyliśmy proszka Fiuu – odparł zdumiony. Dziewczyna zmarszczyła brwi niepewna, o co właściwie chodzi.

– Oczywiście – mruknęła niemrawo i z nadzieją spojrzała na matkę. Ta jednak była pochłonięta rozmową z matką okularnika. – To może... chcesz coś do picia? – zaproponowała, aby chociaż na chwilę uciec od niezręcznej strefy.

– Masz może sok z dyni? – zapytał z nadzieją chłopak.

– Coo? Niestety nie. Ale mam wyborny z winogron – odparła po raz kolejny zbita z pantałyku. Chłopak skinął głową i roztrzepał włosy na głowie. Rudowłosa poczuła niewytłumaczalne zirytowanie na ten gest.

Jego głowa, jego sprawa.

Upomniała się i ruszyła do kuchni. Wyciągając sok z lodówki czuła w plecach świdrujący wzrok chłopaka. Odwróciła się z pytającą miną.

– Coś się stało?

– Czym jest to... coś? – zapytał chłopak i podchodząc bliżej, wskazał na chłodziarkę.

– To? Lodówka – rzuciła lakonicznie.

Punkt dla ciebie Evans.

Przybiła sobie mentalną piątkę i z podłą satysfakcją patrzyła na zdezorientowanie chłopaka.

– A, a do czego służy? Jak działa? – koniecznie chciał wiedzieć.

– Służy do przechowywania jedzenia, żeby było dłużej świeże. Działa na prąd i wytwarza zimno – wytłumaczyła naprawdę zdziwiona, że chłopak nie zna tak podstawowego urządzenia. Może czarodzieje nie znają prądu? Może żyją tak, jak opisywali w książkach historycznych? Może nadal palono ich na stosie? Przez rudowłosą głowę przelatywały pytania. Wzruszyła jednak ramionami. Wkrótce się okaże. Złapała jeszcze jakieś ciastka i zaproponowała wyjście na dwór. Stanowczo przyda jej się trochę rześkiego powietrza. Wszak była dopiero dziesiąta rano.

– Jak to jest znać czary od zawsze? – zapytała Lily gdy, już wypili swoje napoje, a ciastka zaczęły znikać. Lody zaczęły pękać, rozmowa kleiła się dużo lepiej niż na początku. Ciepłe słońce ogrzewało twarz dziewczyny, wprawiając ją w szampański nastrój, choć nie lubiła się opalać. Wtedy jej drobne piegi na nosie stawały się bardziej wyraźne co bardzo irytowało mugolaczkę.

– Całkiem zwyczajnie. – Evansówna zaśmiała się rozbawiona.

– Tak, różdżki, podróżowanie kominkami i sowia poczta – wymieniła Lily z uśmiechem, wspominając śnieżną sowę, która przyniosła jej list do Hogwartu – totalna codzienność.

– Cóż, może i nie tak zwyczajnie, ale nie znam innego życia. Wszystkie wasze sprzęty są dla mnie strasznie skomplikowane – odpowiedział chłopak i wyszczerzył się do dziewczyny.

– Trochę się boję – wyznała szczerze dziewczyna i ciągnęła dalej – wiesz, tej całej podróży i czarowania. A jak okaże się, że wcale nie umiem czarować? Albo co gorsza, kogoś zabiję?

– Z tym zabijaniem, możesz mieć problem, to wcale nie takie łatwe – odparł James tonem znawcy. – A co do czarów... możemy się przekonać. – zeskoczył z ławki, na której siedzieli i rozejrzał się chwilę po podwórku. W pewnym momencie w orzechowych oczach zabłysła psotna iskierka i podszedł do węża ogrodowego. Przeciągną go w stronę Lily i podał go jej.

– I co mam z tym niby zrobić? Udusić cię nim – zażartowała.

– A ta znowu o zabijaniu... z takimi zapędami, to od razu można wsadzić cię do Azkabanu – parsknął (oczywiście wytłumaczył rudowłosej czym jest ów Azkaban) – Spróbuj sprawić, żeby pryskał... brokatem!

– Co? Jak? Nie potrzeba jakiegoś zaklęcia? – zasypała chłopaka pytaniami.

– Po prostu o tym pomyśl, że tego bardzo chcesz – podpowiedział i z ekscytacją obserwował stwora, którego trzymała dziewczyna. Rzecz jasna początkowo myślał, że to wyjątkowo długi i zielony wąż. Trochę pokrzyczał jak mała dziewczynka i się uspokoił. Typowy chłopiec. Jednak Lily nie miała najmniejszej ochoty. Bardziej kusząca wdała jej się wizja mokrego Pottera... Nim zdążyła zareagować, nad chłopakiem pojawiła się masywna bańska wypełniona wodą. James przełkną ślinę i... zdążył tylko unieść ręce w geście obrony, gdy bańka prysła, a wodospad zwalił mu się na głowę. Lily pisnęła i wytężając umysł, próbowała ratować sytuację. James zaczął się krztusić i prychać śmiejąc się jednocześnie. Jednak za chwilę miało się zrobić mniej radośnie. Z domu, tylnimi drzwiami, do ogrodu wpadła matka Evans, z szokiem patrząc na swoją córkę trzymającą szlauch i na przemoczonego do ostatniej nitki chłopca.

– Lily! Jak ty się zachowujesz! – zganiła córkę całkowicie zawiedziona jej brakiem kultury.

– Nic się nie stało pani Evans, to ja sprowokowałem Lily – wytłumaczył chłopak, starając się wysuszyć włosy. Rudowłosa stała jak zamrożona i z czerwonymi jak truskawki policzkami marzyła, aby zniknąć.

– Nie kryj jej kochanie, cokolwiek by się nie działo, nie miała prawa cię tak potraktować – kobieta cały czas gorączkowo myślała jak opanować sytuację, gdy z domu wyjrzała matka chłopca.

– JAMES! Ty nicponiu! Co ty znowu wymyśliłeś... - zaśmiała się Euphemia i szybkim ruchem różdżki wysuszyła syna i podeszła do miejsca zbrodni. – Co się tu stało? Co zrobiłeś z koleżanką?

– Co... przecież Lily... - zaczął i obrócił się w poszukiwaniu rudej. Nigdzie jej jednak nie dostrzegł.

– Lily! – zawołała matka. Dziewczyny jednak nigdzie nie było.

– Tutaj jestem! – usłyszeli zdziwiony głos dochodzący gdzieś obok. – stoję przecież przed wami!

– Liluś, córciu! Co ci się stało? – zaniepokoiła się matka i starała się znaleźć córkę.

– Nie wiem... po-po prostu zniknęłam! – wyjąkała dziewczynka. Bała się zrobić chodźmy krok.

– Spokojnie słonko – wyszeptała pani Potter. Uklęknęła na trawie i mówiła spokojnie – oddychaj. Zaraz wszystko będzie w porządku. James – zwróciła się do syna – idź po coś słodkiego z panią Evans, dobrze? – poprosiła tym samym również matkę dziewczynki, aby dała jej chwilę. Euphemia wiedziała, że córka Rosaline bała się reakcji matki na aferę z wodą i tym trudniej będzie jej odwrócić czar. – A teraz oddychaj – poinstruowała, gdy zostały same.

– Ale jak mam być znowu widzialna? – zapytała trzęsącym się głosem dziewczynka.

– Po prostu się uspokój i pomyśl o czymś miłym. Nasze emocje i myśli bardzo wpływają na magię – tłumaczyła spokojnym głosem. Zaczęła opowiadać o sklepach na ulicy Pokątnej, na której już niedługo będą, o podróży cudownym pociągiem... pod wpływem kojącego głosu Lily uspokoiła się, a zaklęcie zaczęło słabnąć. Gdy pojawiła się już cała, wszyscy odetchnęli z ulgą. Co, chyba nie myśleliście, że pani Evans i James nie będą kontrolowali sytuacji zza firanki w malwy?

***

 – Jeszcze raz tak strasznie cię przepraszam! – powtórzyła cały czas zakłopotana Evansówna.

– Lily, naprawdę nic się nie stało. Poza tym było gorąco, oddałaś mi przysługę – odpowiedział ze śmiechem James. – Czego jeszcze nam brakuje? – zapytał, zerkając na listę. Od mamy dostał ciężkawą sakiewkę i sami mieli poradzić sobie z zakupami, ponieważ pani Euphemia była teraz w księgarni i czatowała na autograf jakiegoś niesamowicie poczytnego pisarza.

– Cóż, te kociołki i różne składniki. No i fiolki – odczytała dziewczyna i rozejrzała się po ulicy. Wszędzie kręciły się kobiety w spiczastych kapeluszach, mężczyźni w tych swoich szatach jak wytłumaczył to James. Tylko ona taka malutka ubrana w dżinsowe ogrodniczki i w błękitnej bluzeczce całkiem tutaj nie pasowała.

– To naprawdę przepiękne miejsce – westchnęła.

– Jeśli tak bardzo podoba ci się ulica Pokątna to byłabyś zachwycona Hogsmeade – stwierdził i ruszył w kierunku odpowiedniego sklepu.

– Hogmade? – zapytała Lily.

– Hogsmeade, wioska bardzo blisko Hogwartu gdzie uczniowie mogą chodzić w weekendy.

– Ojej! Wioska czarodziei? To musi być coś... - rozmarzyła się rudowłosa, przez co prawie nie wpadła na jakąś kolorowowłosą dziewczynę.

– Przepraszam! – pisnęła gdy napotkała intensywne spojrzenie dziewczyny.

– Cześć, nic się nie stało – parsknęła rozbawiona skruchą rówieśniczki – Jestem Alnair.

– Lily, miło mi – odparła ruda i podała dziewczynie rękę – Co, wy też na zakupy?

– Tak, James mi pomaga – wyjaśniła dziewczyna a Alnair kiwnęła przyjaźnie w stronę okularnika.

– To co, do zobaczenia w zamku – pożegnała się dziewczyna i ruszyła w stronę przejścia do Londynu.

– Dlaczego ona tak dziwnie wyglądała? – zapytała cicho Lily, gdy wraz z Potterem weszła do sklepu z kotłami.

– Chodzi ci o oczy? – upewnił się chłopak. Dziewczyna, którą spotkali, miała opalizujące fioletem oczy – Nie mam pojęcia. Moja mama powinna wiedzieć.

Gdy zakupili już wszystkie potrzebne przedmioty a pani Euphemia wysłała zakupy do odpowiednich domów. Teraz została najbardziej ekscytująca część zakupów – sklep pana Ollivandera. Zakurzony sklepik pełen najważniejszego atrybutu każdego czarodzieja – różdżki. Krótkie i długie, giętkie oraz twarde. Proste albo rzeźbione. O delikatnej naturze albo przeznaczone do mrocznych celów. W powietrzu unosiły się miliardy drobinek kurzu i iskierki magii. Cichy dzwoneczek zamontowany przy lekkich drzwiach zaalarmował właściciela o kolejnych klientach. Stary Ollivander wprost kochał koniec wakacji, gdy nowi czarodzieje przybywali po swoje różdżki, które miały towarzyszyć im przez całe życie. W pracowni nie było powtarzającego się przedmiotu. Każda różdżka była inna jak dusze czarodziei.

– Dzień dobry panu! – zawołała radośnie Euphemia Potter, czekając na siwiejącego staruszka.

– Witaj moja droga! – usłyszeli głos, a zza lady pokazała się sylwetka wytwórcy – Grab, włos jednorożca, dość giętka. Idealna do finezyjnych czarów – wyrecytował z rozmarzeniem, natomiast kobiecie prawie pękły policzki pod wpływem uśmiechu. Była ciekawa, czy czarodziej będzie pamiętał jej różdżkę – A to twój narybek?

– Och, tylko syn, James, przywitaj się ładnie.

– Dzień dobry panu – odparł chłopak oczarowany sklepem. Jednak jego zachwyt był o wiele mniejszy niż pod wpływem wizyty w Markowym Sprzęcie do Quiddicha.

– A ty skarbie, kim jesteś? – zapytał Ollivander i zaintrygowany obserwował postać dziewczynki.

– Lily Evans proszę pana – odparła i podeszła bliżej. Na jaj bladej skórze pojawiła się gęsia skórka. Magia aż kipiała i swędziła w nos.

– Chyba wiem, do której różdżki będziesz pasować – mruknął i zniknął między półkami. Lily przyszedł na myśl jakiś wyjątkowo zaniedbany sklep obuwniczy. Wydawało się jednak, że mimo wszystko panował tam osobliwy porządek, niezwykle skomplikowany i zrozumiały tylko dla właściciela.

– Dziesięć i ćwierć cala, wierzba bardzo elegancka. Znakomita do rzucania uroków.* Proszę się zamachnąć – poinstruował i z iskrzącymi oczami wyczekiwał rezultatów.

Lily oblizała spierzchnięte wargi i z wyjątkową delikatnością chwyciła kawałek drewna lewą ręką. Poczuła niesamowicie przyjemne iskierki wędrujące całym ciałem do serca. Z końca poleciały iskry koloru świeżej trawy.

– Jest cudowna – wyszeptała z czcią Lily, gładząc lekkie rzeźbienia różdżki. Była pewna, że nigdy jej nigdzie nie zostawi, nawet na chwilę.

– Idealnie – stwierdził mężczyzna i zostawiając dziewczynkę z jej różdżką, zwrócił wzrok na Jamesa – A ty, młodzieńcze? Która ręka ma moc?

– Prawa, prze pana.

– Ciekawe, ciekawe. Nieprawdopodobne, ale spróbujmy... – wymamrotał i spojrzał przenikliwie na chłopca.

– Proszę panie Potter, spróbujmy z tą. Mahoń. Jedenaście cali. Bardzo poręczna z wielką mocą. Znakomita do transmutacji.

Chłopak z zapałem zamachną się, a z końca wydostał się snop złocistych pocisków. Osiadły one na włosach rudowłosej, która nie była tym zachwycona. Błyskawicznie strzepała iskierki i zmierzyła chłopaka ostrym spojrzeniem. Potem jednak parsknęła śmiechem.

– Niezwykłe, doprawdy niezwykłe... – Różdżki młodych czarodziei leżały bowiem obok siebie. A w świecie różdżek nie ma miejsca na przypadki.

* Harry Potter i Kamień Filozoficzny, strona 92 werset 14-15 rozdział 5 Ulica Pokątna

*

Dumne 2476 słów! Każdy rozdział będzie miał więcej niż dwa tysiące słów. Podoba się? 

Co sądzicie o takiej modyfikacji? Jest okey czy bezwzględnie odpada? Dajcie znać w komentarzach ;) 

Czytasz? Daj gwiazdkę i czekaj na kontynuację! 

Natalia

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro