Rozdział 9
Wszedłem do szkoły, rozglądając się za Ameryką. Przemierzając korytarz zauważyłem go jak zwykle w grupie fanów. Właściwie to chyba mogę powiedzieć, że jest on moim przyjacielem. Znaczy nie takim bliskim, ale po prostu kumplem. Choć to i tak bardzo dużo. Do tej pory nie miałem nikogo, z kim mógłbym pogadać. No może poza Niemcami, ale on i tak nie był mi zbyt bliski. Trochę mnie to boli, że Ameryce wystarczyło raz zobaczyć mój stan, a Niemcy od dawna wiedział, że coś jest nie tak, a nie zareagował. Nie mam mu tego za złe, ale to i tak boli.
Po krótkiej chwili Ameryka mnie zauważył. Od razu opuścił grono swoich "przyjaciół" i podbiegł do mnie z uśmiechem. Muszę przyznać, że z wyższością patrzyłem na kraje niezadowolone z braku ich mentora.
- Przyszedłeś do szkoły! - stwierdził Ameryka. - To już progres!
- Trudno jest nie przyjść, gdy co chwilę otrzymujesz wiadomości zatytułowane "pora wstawać!", "pobudka!", "rusz ten tyłek, bo sam do ciebie przyjdę!" - odparłem.
- Nie wiem, o co ci chodzi - zbył mnie.
- Doprawdy? To chyba znaczy, że te 107 wiadomości, które od ciebie dostałem, odkąd podałem ci swój numer telefonu to jakiś błąd, tak?
- Pff, jestem pewien, że nie było ich tak dużo - powiedział lekceważąco.
Oboje udaliśmy się do swoich szafek, które były o siebie oddalona o kilka metrów. Niestety taka odległość uniemożliwiła nam dalszą dyskusję.
Wczoraj, gdy po raz pierwszy zwierzyłem się z moich problemów postanowiliśmy zapisać mnie do psychiatry. A raczej Ameryka zmusił mnie do umówienia się na wizytę przez telefon. Ponieważ będę musiał zaczekać na wizytę, która odbędzie się za trzy tygodnie, Ameryka stwierdził, że się mną (jak on to ujął) "zaopiekuje". Dodatkowo podałem mu swój numer telefonu by mógł mnie (znów nie moje słowa) "motywować". Rzekoma motywacja polegała na wypisywaniu do mnie co pięć minut, czy wszystko okej. A rano żebym wstał i poszedł do szkoły. Za każdym razem odpisywałem mu, że żyję, więc z czasem zaczął pytać, czy żyję, a ja odpisywać, że żyję i tak w kółko.
Gdy zamknąłem szafkę podszedłem do USA, który jeszcze wkładał podręczniki do plecaka.
- Swoją drogą - zacząłem - nie męczy cię przebywanie z tak wieloma przyjaciółmi?
- Mówisz o tych osobach, które ciągle się wokół mnie kręcą? - spytał, dopinając plecak.
- Mhm - przytaknąłem.
- To nie są moi przyjaciele - odparł zamykając szafkę.
- Aha, w takim razie kto?
- Nie wiem ciągle chodzą obok mnie, bo chyba uważają, że jestem fajny.
- A nie jesteś?
- Nie wiem, co we mnie takiego fajnego.
- No ale z jakiegoś powodu oni uważają cię za ósmy cud świata.
- Szczerze mówiąc nadal do tego nie doszedłem, dlaczego chodzą za mną krok w krok. To trochę męczące, szczególnie, że nawet nie masz pojęcia, jak bardzo są to nudne osoby.
- Poważnie?
- O tak, rozmawiają o strasznie przyziemnych sprawach. Zazwyczaj odzywam się tylko wtedy, gdy mnie o coś pytają.
- Zawsze mi się wydawało, że dobrze się z nimi dogadujesz.
- Jak wiadomo pozory mylą.
Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, szczególnie po ostatnim zdarzeniu.
Nagle podszedł do nas brat USA - Kanada. Był ubrany w czarny t-shirt, a na nim miał flanelową koszulę. Z niezręcznym i dość niezrozumiałym uśmiechem zwrócił się do Ameryki:
- Możemy chwilę porozmawiać, na osobności.
USA tylko spojrzał się na mnie, a ja rozumiejąc dyskretny sygnał oddaliłem się od nich o kilka metrów i oparłem się o ścianę za rogiem, czekając aż skończą. Jednak nawet pomimo gwaru na korytarzu przypadkowo podsłuchałem część rozmowy.
- Nie pamiętasz, co mówił ojciec - powiedział Kanada.
- Co niby? - odparł lekceważąco Ameryka.
- Że mamy się nie zadawać z takimi osobami.
- Z jakimi? - dociekał USA.
- No wiesz... Rosja to syn ZSRR... Nie wiadomo, co może mu przyjść do głowy.
- No i co?
- To następca mordercy. Nie widać tego, ale pewnie w głębi duszy jest psychopatą i sadystą. Ojciec mówił, żeby trzymać się od niego z daleka i że najlepsze miejsce dla takich ludzi to w wariatkowie lub więdzieniu i że...
Nie usłyszałem dalszej części, ponieważ szybkim marszem oddaliłem się od rodzeństwa. Skręciłem w prawo i przedostałem się do kolejnego korytarza, na którego końcu były drzwi. Wyszedłem przez nie i znalazłem się na tyłach szkoły.
Tam spokojnie mogłem płakać. Wyciągnąłem też z plecaka paczkę papierosów i zapaliłem jednego. Więc szlochałem, wciągając szary dym, który później wylatywał z moich ust. Jedyne o czym myślałem to jak bardzo nienawidzę swojego życia.
Ah, jak zwykle bardzo optymistyczny rozdział i wstawiony bardzo szybko, bo oczywiście autorka nie jest leniwa.
(Jeszcze chciałbym powiedzieć, że polecam serial The Midnight Gospel. Jest świetny. Proszę obejrzyjcie go.)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro