Rozdział 32
Następnego dnia wciąż bolała mnie głowa, głównie z dwóch powodów albowiem pierwszy z barku snu, gdyż czytałem pamiętniki USA do późnej nocy, myśląc nad tym, gdzie bym teraz był i jakbym się czuł gdyby nie wypadek. A drugi ponieważ płakałem przy tym wszystkim, a jak wiadomo skutkiem ubocznym płaczu jest między innymi ból głowy, a może zatok... Nie pamiętam, lecz za to wiem tylko to iż mój nienajlepszy stan wcale nie powstrzymał mnie przed odwiedzeniem grobu Ameryki.
Nie chciałem prosić nikogo by mnie tam zawoził, wolałem, by to była samotna podróż, mimo iż najszybsza droga zajmowała niecałą godzinę. Dodatkowo nie pomagał fakt, że dostałem od Kanady tylko krótką i dość niejasną instrukcję na temat położenia grobu. To brzmiało podobnie jak: "Wchodzisz na cmentarz, idziesz prosto i skręcasz w lewo, nie w lewo... W prawo, skręcasz w prawo, idziesz do kapliczki i znowu skręcasz w prawo, później w lewo, prawo, prawo lub lewo, później powinieneś minąć taki krzak, nie, czekaj... Krzak jest później, najpierw górka, tak na pewno, chyba na pewno i wtedy krzak, i gdy już tam będziesz to zobaczysz takie drzewo, chyba dąb lub sosna. No i pięć metrów od tego drzewa jest grób Ameryki. Tylko tyle. Poradzisz sobie."
Też miałem nadzieję, że sobie poradzę, ale byłem zdeterminowany i bardzo chciałem tam dotrzeć, a chcieć to móc, prawda? Jednak siedząc w autobusie zamiast przypominać sobie co chwilę drogę i spróbować ją jakoś spamiętać doszedłem tylko do wniosku, że Kanada nie dość że beznadziejnie opisuje drogę to nie rozróżnia dębu od sosny. (Fakt ten okazał się być jeszcze śmieszniejszy, gdy zdałem sobie sprawę, iż idąc przez cały cmentarz nie znalazłem ani jednej sosny, ani dębu.)
Jednak dotarcie do grobu nie sprawiło mi ekstremalnie dużych trudności. To znaczy oczywiście zabłądziłem kilka razy i pogubiłem się, w końcu przy tak "profesjonalnej" instrukcji mało kto sprawnie dotarłby na miejsce, lecz odszukanie właściwego miejsca pochówku również nie zajęło mi więcej niż godziny. I naprawdę uważam to za dobry wynik zważając na moje umiejętności orientacji w terenie i klarownego przedstawiania drogi przez Kanadę.
Jak się okazało kilka metrów przy jego grobie rosło drzewo dość potężnych rozmiarów. Lecz jak już wcześniej zauważyłem nie była to ani sosna, ani dąb. To była wierzba. Przepiękna płacząca wierzba. Jej długie gałązki prawie dotykały soczysto zielonej trawy. Piękny widok, trochę tak gdyby każda gałązka była taka sama jak inne, lecz jednak się różniła. Niektóre przeplatały się ze sobą, później rozdzielały i znowu łączyły. Inne urywały w pewnym miejscu, jeszcze inne nie miały kilku liści lub miały je, lecz nie tak piękne jak reszta. Ale z perspektywy jednego obserwatora widziało się tylko zieloną masę, zwykłe drzewo, które w każdym momencie można ściąć i jedna pojedyncza gałązka nie będzie miała większego znaczenia, ba, nawet brak jednego drzewa nie zmieni nic.
Podszedłem do grobu Ameryki. Było na nim mnóstwo bukietów, wiązanek oraz zniczy. Nagrobek był naprawdę piękny, taki duży, słowa zostały napisane fikuśną czcionką i wypełnione złotawym kolorem, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby to nawet było złoto. Moją uwagę przykuło jeszcze jego zdjęcie, na którym się uśmiecha. Tak, był naprawdę piękny.
To wszystko przy moim zwyczajnym małym zniczu i fiołkach, kupionych tuż przed wejściem na cmentarz, prezentowało się ekstrawagancko, ale nie szczególnie się tym przejmowałem. I tak byłem pewnie jedną z kilku osób, które szczerze go kochały. Pamiętam jeszcze przecież tak niedawno jego otoczonego przez grupkę uczniów wręcz zafascynowanych jego osobą. Możliwe, że to te osoby przyniosły tu tak wiele "darów", możliwe, że wiele osób strasznie za nim płakało, udając, że jego śmierć ich dużo obchodziła, zamiast dać tę przestrzeń do płakania osobą, które tego potrzebują.
Położyłem kwiaty na jego grobie i zapaliłem znicz. Czuję, że często będę tutaj zaglądał.
- Cześć... Ame... Dawno ciebie nie widziałem - rzekłem cicho patrząc się na jego zdjęcie na nagrobku, lecz później szybko rozglądnąłem się dookoła siebie, wyszukując osoby, która mogłaby podsłuchać mojego gadania do grobu i uznać mnie za jakiegoś świra. - Co tam u ciebie?
W odpowiedzi usłyszałem cichy szelest wiatru.
- No tak, nie powiesz mi, w końcu jesteś martwy. Wiesz, u mnie wydarzyło się kilka rzeczy. Próbowałem się zabić i później wylądowałem w szpitalu psychiatrycznym, ale chyba wszystko zmierza w dobrym kierunku, poprawiły mi się relacje z rodzeństwem i nawet twój ojciec zdaje się mnie lubić. Wszystko tak jakby idzie w dobrym kierunku i zdaje się układać. Czasem zastanawiam się, co by było gdybyś wciąż żył. Czy nasz związek wytrwałby długo, czy uczucie powszechnie nazywane miłością szybko by wygasło? Już nigdy się nie dowiem. Pozostaje mi tylko wierzyć, że jesteś w lepszym miejscu, może odrodziłeś się na nowo w jakiejś cudownej rodzinie lub trafiłeś do nieba. Wiem tylko, że ja będę żył dalej dla ciebie, będę o tobie pamiętał mimo bólu, który kłębi się w środku mnie. Bo chyba lepiej jest już żyć w tym okrutnym świecie niż nie, prawda?
Później chwila ciszy. Patrzyłem się na jego grób i gdy już oderwałem wzrok nie umiałem stwierdzić czy minęło zaledwie kilka sekund czy minut.
Na sam koniec stwierdziłem jednak, że jego życie powinienem uhonorować dłuższą chwilą ciszy. Zazwyczaj ludzie w takiej chwili odmawiają jakieś modlitwy, lecz ja właściwie takowych nie znałem, więc patrzyłem się tylko w kępy trawy rosnące przy grobie. Po prostu milczałem.
Po paru minutach usłyszałem, jak ktoś staje obok mnie, więc naturalnie podniosłem głowę, by spojrzeć na nieznajomego.
- Kim dla ciebie był, chłopcze? - spytał staruszek z siwymi włosami i o pogodnej twarzy. Na głowie miał beret oraz podpierał się laską. Zacząłem się zastanawiać, czy miał ponad osiemdziesiąt lat czy przekroczył dziewięćdziesiątkę.
- Eee... Był moim chłopakiem - odparłem, lecz po chwili zacząłem się zastanawiać, czy powinienem wyjawiać takie informacje. Po prostu obawiałem się, że starzec może nie mieć tyle tolerancji, by zrozumieć naszą relacje.
- Jedno z najgorszych odczuć - śmierć miłości. Obyś szybko przestał cierpieć chłopcze.
- A pan? Dla kogo pan tu przyszedł - zapytałem w nagłym przypływie ciekawości.
- Moja żona i też moja miłość. Leży o tam. - Wskazał laską grób oddalony o kilkanaście metrów.
- Oh, przykro mi.
- Zmarła kilkanaście lat temu na raka. Była taka piękna... - kontynuował.
- Domyślam się - odparłem.
- Wiesz, gdy już powoli zapadała w wieczny sen na szpitalnym łóżku powiedziała swoje ostatnie słowa, które na zawsze wyryły mi się w pamięć. Do dzisiaj nie jestem w stanie do końca zrozumieć ich sensu, ale brzmiały one tak: "Nie martw się, na wszystkich kiedyś przyjdzie pora, ciemność utuli nas do snu i wtedy zasiądziemy na gwiazdach, spojrzymy na to wszystko z góry i powiemy: 'To życie było cholernie ciężkie, ale odwaliłem kawał dobrej roboty'."
Koniec
Well ostatni rozdział oczywiście musiał mi zająć cały miesiąc. Tak w ogóle to chciałam napisać jeszcze jeden rozdział przed tym końcowym - to miały być takie notatki z pamiętników Ameryki, ale ewidentnie coś nie wyszło, więc zostawiłam to i napisałam ostatni. Być może kiedyś w dalekiej przyszłości wstawię ten rozdział, ale uprzedzam, iż szanse na to są znikome.
Also nie mam już żadnych świetnych inspiracji na nowe książki oraz pomysłów. Trochę też może odchodzę z fandomu. I ten profil może po opublikowaniu tego rozdziału będzie sobie spokojnie umierał śmiercią naturalną. (Co również oznacza, że będę aktywna pewnie raz do roku xD)
Ogólnie chciałabym, żebyście potraktowali to tak, że nic nie jest pewne. Może tu wrócę i coś napiszę, może nie, może już w ogóle nigdy nie wejdę na wattpada.
Dziękuję za wszystkie miłe komentarze oraz gwiazdki i oczka. Żyjcie i nie umierajcie - to moje ostatnie słowa, które chcę przekazać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro