Rozdział 29
Kolejnego dnia jak zwykle obudził mnie budzik, ale nie patrzyłem już na niego jak na wyznacznik początku kolejnego beznadziejnego dnia. Raczej jak na kolejne wyzwania niekoniecznie dobre i łatwe. Albo zagadkę życia, której nigdy nie uda mi się rozwiązać. Ale skoro dane mi było żyć to czemu nie skorzystać?
Przygotowałem się do szkoły i wyszedłem z domu. Doszedłem do szkoły tą samą ścieżką, co zwykle. Przygotowałem się na kolejny dzień, który miałem spędzić z Ameryką, lecz ku mojemu zaskoczeniu okazało się, iż nie ma go jeszcze w szkole. Najpierw pomyślałem, że prawdopodobnie się spóźni (w końcu nie pierwszy raz) i złapię go na kolejnej przerwie. Gdy jednak później wciąż nie mogłem go znaleźć wysłałem mu dwie wiadomości:
Ameryka
Hej, coś się stało?
Bo nie ma ciebie w szkole
Niestety nie odpisał mi na żadną, a ja nie chciałem wysyłać do niego miliardów esemesów, ani wyglądać, jakbym niepotrzebnie panikował, więc nie napisałem już nic więcej. Właściwie to doszedłem do wniosku, że pewnie się rozchorował przez naszą wczorajszą wycieczkę na dach. W końcu porządnie tam wiało. Chciałem, żeby Kanada potwierdził moją wersję, ale jego też nie mogłem znaleźć. Starałem się jednak zachować spokój. Właściwie to za często się martwię różnymi drobnostkami, a później okazuje się, że to naprawdę nieistotne. Tak więc zignorowałem dziwne uczucie w brzuchu i spędziłem czas w szkole z Niemcami.
Po szkole jednak stwierdziłem, że zajrzę do domu Ameryki, by upewnić się, że wszystko w porządku. Tylko żeby się upewnić. Nie zajmie mi to długo, a przynajmniej będę miał stuprocentową pewność, że nic mu nie jest. Poza tym zawsze lepiej dmuchać na zimne, prawda?
Więc wychodząc ze szkoły skręciłem w inną stronę niż prowadziła ulica do mojego domu. Szedłem tą drogą wiele razy chociażby po to by odprowadzić Amerykę lub (gdy nie było jego ojca) zostać u niego na dłużej. Nawet to ja kiedyś uciekałem przez okno, aby tylko Brytania nie zobaczył nas razem. Ale jednak dzisiaj nie szedłem tam radosny i gotowy na kolejne spotkanie tylko zmartwiony i pełen niepokoju.
Na pewno jest chory, powtarzałem sobie w myślach. Więc dlaczego nie odpisuje mi na moje esemesy? Na pewno jest zmęczony oczywiście dlatego, że ma grypę czy inne cholerstwo. Ale dlaczego nie ma Kanady? Czyżby też się rozchorował? W tak krótkim czasie? A może po prostu cała rodzina złapała jakiegoś wirusa? Tak groźnego by on nie mógł mi odpisać na wiadomość? I on wcale nie jest związany z naszym wczorajszym wyjściem. Pewnie jej najzwyczajniej w świecie nie odczytał. Tak, a ja jak zwykle panikuje.
Stanąłem niedaleko jego domu. Niepokój się powiększał.
Chyba najpierw do niego zadzwonię. Jeszcze tego nie robiłem, a to lepsze niż przychodzenie do jego domu (zważywszy na fakt, że jego ojciec może mi otworzyć.)
Wybrałem numer.
Łączenie, łączenie, łączenie...
Poczta głosowa.
Spróbowałem kolejny raz.
To samo.
Zadzwoniłem do Kanady.
Również nie odbierał.
Zacząłem się poważnie stresować. Niby nic, ale wmawianie sobie tego średnio działało. Nie ma opcji, żebym stąd odszedł bez upewnienia się, że Ameryce nic nie jest.
Podszedłem więc do drzwi wielkiego, białego domu, który po raz pierwszy zobaczyłem na imprezie. Wziąłem głęboki oddech i zadzwoniłem dzwonkiem. Na początku nikt mi nie odpowiadał, co było oczywiste, ponieważ potrzeba chwili na ewentualne zejście z piętra, lub zobaczenie, czy kawałek pietruszki nie tkwi nam pomiędzy zębami. Jednak ja nie czekałem zwyczajowych trzydziestu sekund tylko dwie lub trzy minuty, zanim ktoś otworzył mi drzwi. Niby niedługo, ale w stresie to wieczność.
W progu zastałem Brytanię i jedyne, co mogę o nim powiedzieć to, że nie wyglądał dobrze. Miał podkrążone i czerwone oczy, stał zgarbiony, a na sobie miał pognieciony dres, co było co najmniej nietypowe w porównaniu do podejścia do jego syna i ogólnie wszystkiego.
Nie miałem już wątpliwości, na pewno coś się stało. W głowie miałem tylko jedną myśl - oby tylko nie Ameryce. Zrozumiałe, ale okropne jest to, że wolałem, by to Kanada ucierpiał, a nie on.
Brytania spojrzał się na mnie, nawet nie złowrogo czy z obrzydzeniem, tylko ze smutkiem i pewną bezsilnością.
- Nie dzisiaj... - powiedział, a nawet szepnął, i później zamknął drzwi. Zauważyłem w kącikach jego oczu łzy.
Przez krótki moment stałem jeszcze przed drzwiami, nie za bardzo wiedząc jak mam zareagować, lecz po chwili w przypływie nagłej determinacji zacząłem walić pięściami w drzwi, prosząc by ktoś mi otworzył. Za wszelką cenę musiałem wiedzieć co się stało.
Na szczęście moja metoda okazała się skuteczna, ponieważ drzwi znowu się otworzyły, ale tym razem wyszedł przez nie Kanada, w równie opłakanym stanie, jak jego ojciec.
- Oh, cześć Rosja... - powiedział smutno. - Posłuchaj ja... Ja nie chciałem ci tego mówić przez telefon... - zaczął.
- Czego?! - Domagałem się prawdy, a moje serce zaczynało coraz szybciej bić.
- Ameryka... - uciął, był bliski płaczu. Zaczekał aż jego głos się uspokoi. - Może wejdziesz do domu?
- Nie! - krzyknąłem, nie za bardzo zważając na to czy jestem miły. - Powiedz mi prawdę, proszę! - dodałem, a po policzku spłynęły łzy. Nie wiedziałem, co się stało, ale to na pewno było coś złego, coś złego związanego z Ameryką.
- Dobrze, Ameryka wczoraj miał wypadek. Wpadł pod samochód. Kierowca był pijany. Lekarze próbowali go odratować, ale... - Zamknął oczy, a na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Pokręcił przecząco głową i znowu na mnie spojrzał. - Zmarł w szpitalu o 2:25.
- Co? - wydusiłem z siebie cicho. Słowa docierały do mnie i zlewały się w całość. Były jak kubeł zimnej wody. Świat wirował. Kanada coś do mnie mówił, ale reszta jego słów mieszała się z wiatrem. Próbowałem to sobie poukładać w głowie. Ameryka. Wypadek. Śmierć. Czułem jakbym za moment miał zemdleć, ale to się nie stało. Co to w ogóle znaczy, że ktoś umarł? Nie ma go tutaj. Już nigdy go nie zobaczę. Ameryka. Myśli przepływają przez mój umysł i nie mogę ich złapać. To tylko słowa, jak powietrze wydychane ustami może kogoś zranić? To bezsensu, ale w tym bezsensie czuję, jak moje serce się rozpada. To boli. Czemu boli? Źle się czuję. Ameryka.
- To nie może być prawda - powiedziałem cicho. Zaśmiałem się, a śmiech na pewno brzmiał, jakbym był obłąkany. - Kłamiesz.
- Tak mi przykro. On naprawdę ciebie kochał.
- Kłamiesz!!! - ryknąłem. Policzki i oczy miałem zalane łzami. - On nie mógł umrzeć!!! Jeszcze wczoraj tańczyliśmy na dachu!!! I było dobrze!!! - Wydałem z siebie okrzyk rozpaczy.
Nie dożyję końca dzisiejszego dnia.
- Rosja... Ja-
- Nie wierzę ci!!! - skłamałem, po czym nie wiem, czy ze strachu przed moim nieludzkim zachowaniem, czy braku radzenia sobie z emocjami, czy z powodu obu tych rzeczy i jeszcze wielu innych uciekłem.
Zatkałem swoje uszy. Nie wiedziałem gdzie biegnę. Chciałem zapomnieć o bólu. Nie dożyję końca dzisiejszego dnia. Chcę być z Ameryką już na zawsze. Skok można przeżyć. Wanna okazała się nieskuteczna. Lina. Mieszkanie. To niedaleko. Zaraz będzie po wszystkim. Nawet jeśli już go nie spotkam, nie będzie bólu. Przepraszam, że jestem zbyt słaby, by żyć. Przepraszam, że przyczyniłem się do zła na świecie, choćby w najmniejszym stopniu. Przepraszam, że Białoruś będzie dorastała bez jednego brata. Przepraszam niewielu, których w jakiś sposób dotknie moja śmierć. Przepraszam, że nie spełniłem wymagań tego świata. Jestem cholernie słaby.
Wbiegłem do mieszkania. Ostatni raz jestem w swoim mieszkaniu. Chwyciłem moje stare buty i wręcz zerwałem z nich sznurówki. Rura przy suficie pokoju dziennego i umiejętność wiązania węzła szubienicznego nabyta w internecie, okazały się teraz bardzo przydatne. Ostatni raz kiedy oddycham. Ciekawe co t a m jest.
Zawiązałem sznurówkę na rurze. Wszedłem na stołek i założyłem ją na szyję, jak szalik.
Przed oczyma pojawiła się masa wspomnień, które zalały mój umysł niczym tsunami. Te z dzieciństwa i z późniejszego okresu. Oraz twarze. Osób, które odegrały mniej lub bardziej istotną rolę w moim życiu. Ojciec, zimny i oschły. Czemu miał dzieci skoro ich nienawidził? Ukraina. Skrzywdziłem go jak ojciec mnie. Będzie mu dobrze beze mnie, Białorusi pewnie też. Nie jestem nie wiadomo kim. Mam nadzieję, że po czasie Kanada pogodzi się ze śmiercią brata. I Brytania ze śmiercią syna. No właśnie, Ameryka. Pamiętam, jak mi pomógł. Raz w toalecie. Drugi raz umówić się do psychiatry. Trzeci po próbie samobójczej. Czwarty gdy mnie pobito. Był przy mnie. Wczoraj patrzyliśmy na gwiazdy, a teraz już żaden z nas ich nie ujrzy. Pamiętam, gdy upił się na imprezie. Był szalony, to w nim kochałem. Albo wtedy gdy poszliśmy do parku i zjedliśmy hot dogi. To dobre wspomnienia. Niestety nie będzie nam dane stworzyć więcej. Co zrobiłem, by zasłużyć na takie cierpienie? Co zrobiłem, by ktoś musiał mi odbierać kogoś, kogo kochałem ponad życie?
Nieważne.
Na końcu nie wszystkie myśli muszą być poukładane. Umieram żałośnie, z sznurówką oplecioną wokół szyi.
- Przepraszam cię, Ameryko.
I później powoli się dusiłem, a ostatnie resztki tlenu uciekły z moich płuc.
No więc tu mogłaby się zakończyć historia naszych cudownych bohaterów, ale to jeszcze nie koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro