Rozdział 28
Minęło już kilka miesięcy od naszej pierwszej randki i zostania parą. I przez te kilka miesięcy zdążyłem podciągnąć się w nauce, przez co zdałem do kolejnej klasy, znaleźć sobie pracę, więc miałem, jak opłacić czynsz, zrobić duży postęp jeśli chodzi o moją chorobę i zakochać się w Ameryce po uszy. Właściwie nie wiem, co bym bez niego zrobił. Nie wiem nawet, jak mu za to wszystko dziękować. Zawsze kiedy mu to mówię on przewraca oczami i odpowiada: "Nie zrobiłem nic szczególnego" albo "Przecież tylko byłem przy tobie w trudnych momentach". I ja wtedy myślę sobie, że powinienem mu bardziej dziękować. W końcu to co dla mnie zrobił jest przepiękne. Więc mam z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony myślę sobie, że skoro on nie chce moich podziękowań to może faktycznie nie powinienem mu wciąż tego mówić. Możliwe, że tym go denerwuję lub irytuję i zamiast okazać wdzięczność to wychodzę na beznadziejnego partnera.
A potem przychodzą te wszystkie czarne myśli, że może to tylko zwykłe zauroczenie albo piękny sen. A może nasz związek rozpadnie się za kilka dni lub coś się zepsuje po kilku latach wspólnego życia. Ale później myślę sobie, że czuję coś bardzo, bardzo przyjemnego i liczy się teraźniejszość, więc staram się nie myśleć o przyszłości. Co będzie, to będzie, a na razie jestem w związku z osobą, którą (chyba) kocham.
Oczywiście nie spędzamy ze sobą całego czasu. Chodzimy razem do szkoły i na randki, ale oboje mamy też lekcje, a ja mam jeszcze pracę. Poza tym uznałem, że chyba polepszę swoje relacje z Niemcami. W końcu nie najgorzej się dogadujemy, a myślę, że nie warto jest od razu odrzucać przyjaciół.
Wiadomo, że moje życie nie jest idealne i prawdopodobnie nigdy nie będzie. Ale dlaczego niby życie miałoby być idealne? Jest mi najzwyczajniej w świecie dobrze. Oczywiście miewam wzloty i upadki, ale kto ich nie ma? Tak naprawdę najważniejsze to żeby czuć się d o b r z e. Nie świetnie czy znakomicie tylko dobrze, bo nikt nie jest wiecznie szczęśliwą osobą z reklamy, promującą tabletki na ból głowy.
~*~
- Wiesz, że już pół roku minęło od kiedy tamtego dnia spotkałem ciebie w toalecie - powiedział Ameryka, wychodząc ze szkoły, głęboko wdychając świeże powietrze.
- Dużo się od tego czasu zmieniło - stwierdziłem, również ciesząc się rześkim dniem.
- Tak, naprawdę dużo... Ale właściwie to chciałbym ciebie dzisiaj gdzieś zabrać - rzekł i chwycił mnie za rękę.
- Zdradzisz mi dokąd?
- Niespodzianka, dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. Bądź pod moim domem o 20. To ja lecę! - rzucił tylko i pobiegł w zupełnie inną stronę niż moja.
- Tak, do zobaczenia - powiedziałem sam do siebie.
Ameryka, własnie taki jest - trochę szalony i pokręcony. Nie można go zaszufladkować, zawsze będzie wychodził z szeregu. Czasem zastanawiam się, czy to po prostu wynika z jego buntu, czy on po prostu taki jest i zawsze taki będzie. Chociaż bardziej skłaniam się ku drugiej opcji. Nie wyobrażam sobie, by kiedyś stał się nudnym dorosłym i pracował w korporacji. Myślę, że wielu może przytłaczać jego przesadny ekstrawertyzm, lecz ja nie mam z tym żadnego problemu. Kocham go takim, jaki jest i myślę, że to nawet pociągające. Sposób w jaki chodzi, mówi, ubiera się i wyraża swoje emocje - to wszystko sprawia, że go kocham.
~*~
Na randkę założyłem świeżo wypraną i wyprasowaną, czarną bluzę. Stwierdziłem, że to ubranie, które zakładają normalni nastolatkowie w moim wieku, poza tym jest dość uniwersalne. Nie żebym się specjalnie przejmował moim wyglądem czy tym, że przez brak dbania o siebie Ameryka mnie odrzuci. Nałożyłem ją na siebie, ponieważ chyba tak wypada. Ubierać się w czyste ubrania, które nie śmierdzą potem. Może USA nawet podświadomie tego ode mnie wymaga.
Spojrzałem w lustro. Ubrany byłem cały na czarno. Wyglądałem normalnie, mój wygląd nie zwracał zbytniej uwagi. Taki efekt chciałem osiągnąć - wtopić się w tłum.
Wyszedłem z domu, chwytając jeszcze puchową kurtkę. Powoli zaczynało się robić ciemno i zimno, więc wolałem mieć coś więcej do ubioru. Idąc do domu Ameryki zatrzymałem się na chwilę na polanie gdzie stały słupy elektryczne. Pomiędzy nimi malował się piękny zachód słońca. Trochę żółci, czerwieni, granatu i pierwsze gwiazdy na niebie, które było bezchmurne.
- Tak, jest po prosty dobrze - powiedziałem cicho do siebie i lekko się uśmiechnąłem. Stałem tam jeszcze chwilę i ruszyłem do przodu.
Pamiętam, gdy pierwszy raz miałem przyjść do jego domu i zabrać go na randkę. Popełniłem wtedy fatalny błąd, albowiem zadzwoniłem do drzwi. Skutek tego zachowania był taki, że zamiast Ameryki, w progu zastałem jego ojca. Nie trudno się domyśleć, że jedyne co zrobił to nakrzyczał na mnie, mówiąc, że miałem się już więcej nie pojawiać w jego domu i dał szlaban USA (czyli typowo). Później dopiero dostałem od niego wyjaśnienia, że mam podejść pod okno Kanady, z którego ławo zejść na dach garażu, a później skrzynkę, którą specjalnie tam podstawił, by móc opuszczać dom bez zgody ojca.
Dzisiaj też czekałem na niego pod oknem. Po momencie niezgrabnie wyszedł z niego tyłem, mówiąc Kanadzie, że w zamian za udostępnianie przejścia może zjeść jego czekoladę.
- Tylko nie zjadaj ciastek! - krzyknął, stojąc już na dachu garażu. - Bo powiem ojcu, że zbiłeś tę doniczkę z kwiatem!
- Przecież to było przypadkowo! - Wystawił głowę przez okno.
- Co z tego? Skoro nie chcesz, żeby się wydało to masz ich nie jeść.
- Okej, dobrze, nie ruszę ich - odrzekł, po czym przeniósł wzrok na mnie. - Pamiętajcie o zabezpieczeniu - odparł i zamknął okno.
- Spieprzaj! - syknął Ameryka i pokazał mu środkowy palec. - Cześć kochanie - powiedział, zszedłszy ze skrzynki, rzucając mi się na ramiona. On za to miał na sobie brudnoróżową koszulkę, ramoneskę i jasnoniebieskie spodnie.
- Cześć - odparłem i później oboje, jak zwykle, przeskoczyliśmy przez płot na drugą stronę ulicy, żeby przypadkiem Brytania nas nie zauważył. - Tak z ciekawości, ile razy zostałeś przyłapany na wymykaniu się z domu? - spytałem.
- Niewiele, chyba tylko raz, gdy ojciec czegoś ode mnie chciał, a ja nie byłem w domu, pomimo szlabanu. Ale tylko na mnie trochę nakrzyczał, dał mi kolejny szlaban, który zignorowałem, a później się zamknął - odparł i zaśmiał się.
- Musi mieć z tobą naprawdę ciężkie życie.
- I to jak. - Uśmiechnął się, pokazując szereg białych zębów.
- Swoją drogą, dowiem się gdzie mnie dzisiaj zabierasz?
- Nie, jeszcze nie, powiem ci dopiero na miejscu.
- Mhm... W takim razie chyba będę musiał skorzystać z mojej tajemnej broni - szepnąłem i przysunąłem się bliżej niego.
- Nie wyciągniesz ode mnie żadnych informacji.
- Jesteś pewien? - Chwyciłem jego nadgarstki i przygwoździłem go do płotu, odgradzającego ogródek czyjegoś domu od ulicy.
Nie mam pojęcia, kiedy nabrałem tyle odwagi, by zacząć flirtować i jak się tego nauczyłem, ale wychodziło mi to zaskakująco dobrze.
- Rosja! Ty zwierzaku, nie przy ludziach. - Zachichotał.
- Nie widzę tutaj żadnych osób - szepnąłem mu do ucha.
- Dobrze, poddaję się. Powiem ci, gdzie idziemy - odrzekł, a ja go puściłem.
- Słucham.
- Idziemy do... - Zrobił krótką pauzę. - Mojego tajemnego miejsca, a teraz mnie złap! - krzyknął i puścił się pędem wzdłuż ulicy.
- Wyczuwam brak zadowalającej mnie odpowiedzi na zadane pytanie! - odkrzyknąłęm i pobiegłem za nim.
Goniłem go przez dłuższą chwilę, aż on nie zatrzymał się przed drapaczem chmur.
- Szybki jesteś - rzekłem, łapiąc oddech. - Co to za budynek?
- Nie mam pojęcia. Kiedyś zabrał mnie tu mój stary kumpel, właściwie już się z nim nie widuję, ale bardzo spodobało mi się to miejsce. Tylko musimy wejść tylnym wejściem - dodał i poszedł za wieżowiec.
- I co, będziemy tak po prostu siedzieć w jakieś budowli, nie mając nawet pojęcia jaką pełni rolę? - spytałem.
- Nie do końca - powiedział i otworzył drzwi. - A teraz cicho. Ktoś nas może usłyszeć.
Ameryka otworzył pierwsze drzwi na korytarzu po prawej stronie. Za nimi znajdowały się długie schody i co jakiś czas wyjścia ewakuacyjne na kolejnych piętrach. Po zamknięciu drzwi zaczęliśmy iść w górę. USA dalej się nie odzywał, więc stwierdziłem, że to nie jest odpowiedni moment, by dokończyć droczenie się z nim. Po jakimś czasie wchodzenia zaczęło mi się nudzić, więc doszedłem do wniosku, że zacznę liczyć stopnie. Już po stu zacząłem ciężko oddychać, a gdy doszedłem do czterystu myślałem, że wybuchną mi płuca.
- Daleko jeszcze? - szepnąłem najciszej, jak mogłem.
- A co? Wymiękasz? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem.
Co prawda każdy kolejny krok był niczym istna męczarnia, ale przez resztę drogi nie zwalniałem tępa. Za wszelką cenę nie mogłem okazać słabości. Za to moje szczęście, gdy dotarliśmy na samą górę było nie do opisania. Czułem jak oblewa mnie pot, a przez całe ciało przepływa krew. By trochę odpocząć oparłem się o ścianę.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział i otworzył metalowe drzwi naprzeciwko mnie.
- Czy randki na dachu nie są trochę przereklamowane? - Zaczerpnąłem świeżego powietrza. Dobrze, że zabrałem kurtkę, bo na takiej wysokości wiatr naprawdę mocno wieje.
- Nie mam czasu zaprzątać sobie głowy tym, co jest przereklamowane, a co nie - odparł, wyraźnie gestykulując rękami. - Dzisiaj mam dla ciebie coś specjalnego - powiedział, po czym wyciągnął telefon z kieszeni. Chwilę w nim coś przeglądał już po chwili zaczęła się z niego wydobywać muzyka.
- "Can't help falling in love with you"? Czy to jest to? - spytałem, wsłuchując się w dźwięk, na co on skinął głową.
- Zatańczysz? - Głos zaczął już śpiewać pierwszą zwrotkę, a on wyciągnął do mnie rękę i uśmiechnął się, pokazując zęby.
- Na dachu wieżowca, późnym wieczorem, z chłopakiem, który ma szlaban i powinien siedzieć teraz w domu? Nie wyobrażam sobie lepszej chwili na taniec - powiedziałem, uśmiechając się, po czym podszedłem do niego. Ręką objąłem go w biodrze, spletliśmy nasze dłonie i unieśliśmy je trochę ponad naszymi oczami.
Pomimo, że nie za bardzo wiedziałem, jak tańczyć (właściwie to nigdy tego nie robiłem) to ja prowadziłem. Chociaż trudno to nawet było nazwać tańcem. Po prostu chodziliśmy przytuleni do siebie dookoła dachu. Czułem jego ciepły oddech przy moim uchu. Nucił słowa piosenki, jego głos zlewał się z głosem Elvisa Presleya. W jakimś stopniu chcę go bronić przed tym okrutnym światem, który dostatecznie zniszczył już mnie. Nie mam pojęcia jak, ale jego istnienie jest zbyt cenne, by zostać zdeptane. Jego ciało - ciepłe, przywierające do mojego. Czułem nawet jak lekko pulsuje. I ten zapach. Dobrze go znam i kocham. Kocham wnętrze, z którego się wydobywa. To trochę dziwne, że żeby wystąpiło uczucie potocznie zwane miłością trzeba pokochać i ciało i wnętrze. Bez pokochania ciała jest się tylko lub aż przyjaciółmi, a bez pokochania wnętrza nie można stworzyć długiego, opartego na zaufaniu i trwałego związku. Ale kiedy zaczniesz już kochać wnętrze, to ciało przychodzi o wiele prościej. Najgorsze jest jednak to, że miłość musi być obustronna, co zazwyczaj jest najcięższe do zrealizowania, w końcu nie możesz zmusić drugiej osoby, by cie kochała. Przecież ogromna liczba zauroczeń jest nieporównywalnie większa niż stałe związki.
- For I can't help falling in love with you - usłyszałem jego cichy szept, śpiewający przedostatnią zwrotkę, trafiający prosto do mojego ucha.
- For I can't help falling in love with you - wypowiedziałem ostatnie, powtarzające się słowa piosenki i później zapadła głucha cisza, przerywana szumami wiatru.
- "Kocham cię" dziwne słowa, co nie? - Poczułem jego ciepły i spokojny oddech. - Mogą oznaczać wiele rzeczy. Mogą zniszczyć lub naprawić komuś życie. Dobre i złe. Coś, co chciałbyś usłyszeć od jednej osoby, a od drugiej nie. Wiele osób używa je w złym kontekście, a tak naprawdę nikt nie wie, co do końca oznaczają.
- Myślisz, że to nam dane będzie poczuć je w całości?
- Życie jest zagadką.
I wtedy go pocałowałem. Po prostu zbliżyłem moje usta do jego ust i to zrobiłem. Kiedyś wydawało mi się to obleśne, ale tak naprawdę jest tylko wtedy gdy robi się to z osobą, której nie kochasz. Ale na szczęście zdążyłem to polubić. Te doznania węchowe i smakowe są pełne czułości i dają w pełni poczuć partnera. Po za tym Ameryka zawsze dba o higienę jamy ustnej, dlatego z naszych pocałunków czerpię jeszcze większą przyjemność. Na początku nasze pocałunki były trochę krępujące i oboje średnio wiedzieliśmy jak to robić. Dopiero z czasem się nauczyliśmy i zaczęliśmy odczuwać prawdziwą przyjemność. Myślę, że tak samo jest z seksem. Na początku nie wiesz, jak to robić i czujesz się dość nietypowo. Dopiero z czasem nabierasz doświadczenia i odkrywasz, że pierwszy raz wcale nie jest najlepszy. Rzadko kiedy pierwsze razy są najlepsze.
Odsunęliśmy się od siebie. Znów cisza.
- Więc... - zaczął - jak ci się układa z Ukrainą? - spytał, a ja poczułem jak mięśnie mi się rozluźniają. Czas znowu wskoczył na ten sam tor, a słowa przeplatały się z wiejącym wiatrem.
- Cóż mogę powiedzieć - odparłem. - Nic się nie zmieniło. Ukraina traktuje mnie jak wroga, a Białoruś zaczyna wierzyć, że jestem drugim Związkiem Radzieckim. - Zaśmiałem się smutno.
- Zamierzasz coś z tym zrobić?
- Nie... Na razie nie. Mam cichą nadzieję, że kiedyś zda sobie sprawę, że to kłamstwa na mój temat. Może gdy już będzie starsza.
- I tak po prostu to zostawisz?
- Kłótnia jeszcze bardziej pogorszy sprawę, chcę, żeby miała normalne dzieciństwo. Jej nie zależy na zobaczeniu mnie, tylko mi. A chodzi tutaj głównie o nią, moje odczucia są drugorzędne.
- Jesteś cudownym chłopakiem, wiesz? Moim chłopakiem - dodał.
- Wiem, przecież jestem najlepszy - odparłem.
- Swoją drogą naprawdę ładnie widać tutaj panoramę miasta. Chodź - powiedział, po czym chwycił mnie za rękę i oboje podeszliśmy do krawędzi dachu, która na szczęście była ogrodzona metalową barierką. Ameryka usiadł na krańcu i opuścił swoje nogi na dół. Ja wolałem nie ryzykować i usiadłem kilka centymetrów od przepaści.
Widok z góry był naprawdę niesamowity. Wysokie budynki, a w ich oknach żółte lub niebieskie światło wylewające się na ciemną noc. Piękną, czarną noc przyozdobioną gwiazdami, które były niczym malutkie dziurki zrobione pinezką na czarnym papierze. W oddali horyzont lekko się zamazywał, znikał za budynkami pochłoniętymi ciemnością. Im dalej się spojrzało, tym były one mniejsze. To wszystko wydawało się być makietą. Budynki, drzewa, ulice, samochody, sklepy, ludzie, wszystko na wyciągnięcie ręki. Odsłonięte, w pełnej okazałości obserwowane przez dwójkę nastolatków.
- Wow! - szepnąłem pełen zachwytu.
- Mnie też zawsze zachwyca ten widok - odparł, opierając podbródek o barierkę. - Pomyśl chociażby o tych wszystkich istnieniach. Może ktoś kto mieszka w tamtym bloku jest nieszczęśliwie zakochany od trzynastu lat, a osoba, do której żywi uczucia to totalny dupek, ale ona postrzega go jako najwspanialszą istotę na ziemi. A może tam żyje matka, której dziecko zginęło w wypadku 6 lat temu. Nie może się pozbierać po śmierci, więc zaczyna popadać w alkoholizm, po czym rzuca się pod pociąg, nie mogąc już dźwigać ciężaru śmierci dziecka. A może na parterze mieszka osoba, której wszystko się w życiu układa, ale nie może cieszyć się szczęściem, ponieważ jego rówieśnicy opowiadają o swoich okropnych problemach. "Co jest ze mną nie tak", zadaje sobie pytanie każdego wieczoru, nie rozumiejąc, że życie z prawdziwymi problemami również nie jest ciekawe. Albo jest gdzieś osoba, która pojęła, że życie to nie barwny kwiat tylko zwykła stokrotka, z której można się cieszyć, jak z bukietu róż. I chcę pomóc innym to zrozumieć. Pisze więc książkę, a później kolejną i kolejną, aż na końcu dostaje nagrodę nobla i jest najbardziej rozpoznawalną osobą w kraju, ale sława jej nie niszczy. Wciąż trzyma się tych wartości, które ustaliła sobie, gdy była młodsza. W końcu odmieniła świat, ale i tak kiedyś zamknie oczy i już nigdy ich nie otworzy. Ale wiesz, i tak odmieniła świat, zrobiła naprawdę wiele. Więcej niż przeciętnie.
Chwila ciszy. Odmieniła świat, a tak naprawdę nic się nie stało. Można dokonać wielkiej rzeczy, a zarazem tak nieistotnej.
- Nie dość, że życie jest zagadką to jeszcze jest ultra popieprzone - posumowałem. - Tam też jest jedno istnienie. - Wskazałem palcem na mój blok. - Na czwartym piętrze mieszka chłopak. Kiedyś był zepsuty, a nie chciał taki być. Nienawidził siebie. Ale poznał chłopaka. Wtedy zrozumiał, że nie tylko on jest zepsuty, wszyscy są. I nie da się ich naprawić. Ale to pokochał. I nie tylko to - spojrzałem na Amerykę. - Kocham cię.
- Ja ciebie też kocham - odparł i położył głowę na moich kolanach. Zacząłem gładzić go po głowie. - Cokolwiek to znaczy.
Ta chwila mogłaby trwać wieki. Trwać i trwać i się nie kończyć. Ja już zawsze widziałbym jego piękną twarz, a on wciąż patrzyłby mi w oczy. Niczego więcej nie pragnę.
~*~
Pomimo, że jednak ta chwila kiedyś musiała się skończyć. (W końcu tak działa świat, rzeczy się kończą i zaczynają, a my nie mamy na to żadnego wpływu.) Powrót na dół po schodach wcale nie okazał się taki zły. Pomimo, że Ameryka nie pił przez ostatnie godziny alkoholu, ani nie ćpał (a przynajmniej tak mówił) to zachowywał się jakby ewidentnie nie był trzeźwy. Z resztą ze mną nie było lepiej. Nasze rozmowy wydają się być na dość wysokim poziomie, ale to nie oznacza, że zawsze jesteśmy poważni. Czasem są takie chwile, w których śmiejemy się do rozpuku, nawet nie do końca wiedząc z czego.
- Przestań! Przestań się śmiać! - krzyknąłem (zupełnie zapominając o zasadzie bycia cicho), próbując się opanować i też tego nie robić.
- Nie mogę! To mnie jeszcze bardziej śmieszy - odparł, zwijając się ze śmiechu.
- A mnie z kolei bawi to, że nie umiesz się opanować - powiedziałem zgodnie z prawdą, czując, że nadchodzi kolejny atak.
- Po prostu przestańmy... - zaśmiał się przeciągle i uwiesił się na mnie.
Nagle potknąłem się schodząc po schodach. Ponieważ Ameryka mnie trzymał to pociągnąłem go za sobą i oboje runęliśmy w dół schodów. Na szczęście nie był to groźny upadek i nic sobie nie zrobiliśmy. Poza tym, że zaczęliśmy się aż dusić ze śmiechu.
- Zejdź ze mnie - wykrztusiłem z siebie, wciąż nie mogąc przestać się śmiać.
- Nie - powiedział tylko, bo patrząc na jego stan, nie wyglądał, jakby mógł dodać coś więcej. - I can't help falling with you (tł. nie mogę powstrzymać upadku z tobą) - dodał po chwili, a później znów zaczął się śmiać ze swojego żartu. Ale nie tylko on, ponieważ ja też nie mogłem opanować śmiechu. Tkwiliśmy tak więc niedługi moment rżąc jak obłąkani, aż drzwi z zieloną tabliczką "wyjście ewakuacyjne" się otworzyły.
Odwróciliśmy głowy, wciąż leżąc, i popatrzyliśmy się na nieznajomą twarz. Nieznajomym okazał się być starszy, łysy, niski pan, którego zwabił zapewne hałas.
- Co wy tu robicie do cholery!!! - ryknął. - Spierdalać mi stąd gówniarze!!! - Sięgnął po miotłę, która leżała po drugiej stronie drzwi, a my zaczęliśmy uciekać, wciąż głupio się śmiejąc. Przez jakiś czas faktycznie ganiał nas z miotłą po schodach, ale ze względu na to, że byliśmy szybsi, później już przestał i gdy wybiegliśmy z budynku na świeże powietrze to już go nie było. Oboje oparliśmy się o ścianę wciąż, próbując bezskutecznie się uspokoić.
- O Boże, chyba się popłakałem ze śmiechu - powiedziałem, ocierając łzy wierzchem dłoni.
- Tak, to było dobre! Musimy to kiedyś powtórzyć - odparł podekscytowany.
- Stwierdzam, że mamy dość dziwne poczucie humoru.
- No coś ty! - odrzekł i w tym samym momencie oboje usłyszeliśmy powiadomienie jego telefonu. Ameryka wyciągnął go z kieszeni i odczytał dostarczoną wiadomość. - O kurwa! - zareagował i zasłonił usta dłonią, ale wciąż się śmiejąc. - Kanada mówi, że ojciec już wrócił do domu. Muszę wracać zanim da mi kolejne pięć szlabanów. Czeeeść! - krzyknął na pożegnanie, a później zobaczyłem tylko błysk jego białych zębów w mroku i usłyszałem śmiech.
Uśmiechnąłem się trochę do świata, a trochę do siebie i po raz kolejny powtórzyłem to samo:
- Tak, jest po prostu dobrze.
Ten rozdział ma pieprzone 3270 słów. Mam nadzieję jednak, że wynagrodziłam wam tym długim rozdziałem moją przerwę.
A, i jeszcze jedno.
Co jest do cholery! Dlaczego ta książka jest na 6 miejscu w kategorii countryhumans?!!! *szok i niedowierzanie* Ale tak serio to dziękuję. Nie wiem po raz który, ale dziękuję.
A, i macie jeszcze to:
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro