2017
Obudziłem się na kanapie z lekkim bólem głowy. Jęknąłem, podnosząc się do pozycji siedzącej i włożyłem na nos moje okulary, które w niewyjaśnionych dla mnie okolicznościach znalazły się na podłodze, by odkryć, że na stoliku do kawy leży mała, zielona karteczka podpisana wymyślnym pismem Alessi, informująca mnie o tym, że wyszła o dziewiątej, gdy jeszcze spałem.
Westchnąłem i przeczesałem ręką zmierzwione włosy. Nie miałem niczego do załatwienia, a już czułem się tym wszystkim zmęczony. Nic dziwnego, w końcu miałem kaca.
Byłem nie tylko potwornie zmęczony, ale też cholernie głodny, co potwierdziło moje podejrzenia, że musieliśmy się z Alessią przysłowiowo ulać w trupa. Tylko na ostrym kacu byłem gotów zjeść z rana konia z kopytami jeszcze przed wypiciem porannej kawy. No tak, w końcu na stole nie leżała tylko pusta butelka po prosecco, ale także kilka innych flaszek.
Zwykle pijąc zachowywałem jakąś kulturę, ale przy Alessi często ją nagle traciłem - ta cholerna alkoholiczka kiedyś mnie wpędzi do grobu.
Wkroczyłem do kuchni (Ziggy pomknął za mną), by odkryć, że w szafce mam jedynie piętrzące się opakowania ciastek i jakichś wafelków Loackera (wszystko to dobre, tylko kiepskie na śniadanie) i rzeczy ogólnie bardziej nadające się na obiad czy też kolację. Co prawda jak każdy Włoch preferowałem raczej śniadanie na słodko, ale czekoladki były raczej średnie na „najważniejszy posiłek dnia".
Postanowiłem zatem pójść do jakiegoś baru, by zjeść coś porządnego o przede wszystkim wypić kawę.
Tylko najpierw musiałem się umyć i przebrać, bo z jakiegoś powodu śmierdziało ode mnie, jakby ktoś mnie wyciągnął z szambiarki.
***
Gdy zażywałem w pobliskim barze przyjemności picia espresso macchiato zagryzanego croissantem z marmoladą brzoskwiniową, otrzymałem telefon.
Spojrzałem na ekran wysłużonego iPhone'a, by odkryć, że dzwoni do mnie moja starsza siostra, Adela (tak, Adela, nie Adele. Każdy wiecznie się mylił, szczególnie wtedy, gdy wyszło „Fire in the Rain"). Zjawisko dziwne, bo zwykle dzwoniła tylko po to, by złożyć mi życzenia na święta, urodziny i inne takie, nie widywaliśmy się zbyt często, bo mieszkała aż w Neapolu.
– Cześć, Ada – rzuciłem do słuchawki, nadal żując croissanty.
– Hej, Andrea, braciszku! – tego dnia pałała wyjątkowym entuzjazmem. – Słuchaj, jest sprawa. Dzisiaj będę razem z Tiziano w Weronie - może wyskoczylibyśmy na kolację, na przykład do Rybiar?
Zdziwiłem się - ostatnio moja siostra była w Weronie na gwiazdkę dwa lata temu. Jej nagły przyjazd, i do tego przyjazd z synem i propozycja kolacji były przynajmniej osobliwe. Poza tym sam sposób, w jaki się do mnie zwróciła był dziwny. „Braciszku"... gdy byliśmy młodsi raczej nazywała mnie gówniarzem. W sumie to do teraz czasem tak robi. Już zacząłem się zastanawiać, co właściwie mogła knuć, ale propozycja jedzenia w tej legendarnej wręcz w naszej rodzinie knajpie była bardziej niż kusząca. Ze względu na możliwość zjedzenia tych przepysznych tagliatelle ze śmietaną i łososiem, oraz najlepszego w Weronie (w mojej subiektywnej opinii) fritto misto była to propozycja nie do odrzucenia.
– Dobra, niech będzie. Widzimy się o ósmej.
***
Dotarłem do owego przybytku po godzinie męki, jaką był dojazd. Ponad pół godziny stałem w korku, miałem ochotę zacząć krzyczeć, gdy się tak wlokłem za tym sznurkiem samochodów. Na szczęście zdążyłem, spoźniłem się tylko o „studencki kwadrans".
Restauracja wyglądała wyjątkowo niepozornie. Była położona w „nowej" i raczej przemysłowej, południowej części Werony, w części miasta, która wyglądała raczej jak wiocha, a nie część ćwierćmilionowej Werony. Gdyby nie szyld, raczej mało osób byłoby w stanie się domyślić, że w środku tego starego budynku, od którego farba odpadała już wielkimi płatami, w ogóle była restauracja.
– Dobry wieczór! – przywitała mnie jedna z kelnerek, charakterystycznie zamieniając „s" w słowie „sera" na „sz". – W czym mogę pomóc?
Kolejną „ciekawostką" na temat tego miejsca mógłby być fakt, że średnia wieku tamtejszych pracowników to sześćdziesiątka z hakiem. Nigdy nie widziałem, by usługiwałaby, gotowałaby, lub chociaż sprzątałaby tu osoba przynajmniej wyglądająca, jakby była w wieku poniżej okrągłej pięćdziesiątki. Ale jedno trzeba im było przyznać - panie kelnerki były wyjątkowo uprzejme i sympatyczne, a ich kuchnia, złożona prawie w całości z dań rybnych, była wyśmienita.
– Byłem umówiony z siostrą i...
– O! Cosik się domyślałam – parsknęła kobieta, rozbawiona moim stylem wypowiedzi. – Tak dawno nie widziałam pana z siostrą. A jesteście tacy do siebie podobni, niepodobne! A ten młody, obok niej, to zapewne jej syn, hę? – rzuciła cicho, jakby nie chciała, by Ada to usłyszała, chociaż prawdopodobieństwo tego było przynajmniej znikome, bo siedziała w ogrodzie, który był dość daleko od drzwi wejściowych.
– Tak, to Tiziano. Chyba jeszcze nigdy tu nie był – odpowiedziałem jej, ukradkiem patrząc na Tiziano, który siedział tyłem do nas i był zaabsorbowany czymś na swoim telefonie.
– Niepodobne – bardzo lubiła to słowo. Pokręciła głową. – On z kolei to wasze totalne przeciwieństwo.
Racja. Z genów matki przypadł mu jedynie tak zwany „francuski nos" i kolor oczu. Cała reszta jego wyglądu to pula genów jego ojca - który był Chińczykiem - i dupkiem, bo zostawił Adelę i swojego syna, gdy ten miał ledwo dziesięć lat. Teraz podobno wrócił do Szanghaju i leżał na pieniądzach, których jednak nie raczył wydawać na alimenty. Nieszczęśliwe związki w naszej rodzinie były chyba wpisane w nasze DNA.
Faktycznie, był naszym „totalnym przeciwieństwem" - kruczoczarne, kędzierzawe włosy, których grzywka niesfornie opadała na jego oczy, strasznie blada karnacja...
W porównaniu do tak zwanej „południowej urody" charakterystycznej dla mnie i Adeli - mocno falowanych, ciemnobrązowych włosów, czarnych oczu i lekko „opalonej" karnacji - wyglądał przy nas trochę jak podrzutek.
W końcu podszedłem do ich stolika i kulturalnie się przywitałem.
– Cześć, Andrea! – moja siostra uśmiechnęła się promiennie, a jej syn, jakby obudzony słowami matki podniósł głowę i także się do mnie wyszczerzył. – Co słychać? Tak dawno się nie widzieliśmy, rany!
Faktycznie, ostatnio widzieliśmy się jakoś w lutym.
Po złożeniu przez nas zamówienia (na przystawkę wspólne małże w białym winie z czosnkiem, Adela wzięła spaghettini z owocami morza w sosie pomidorowym, Tiziano zadowolił się tagliatelle w śmietanie z łososiem, ja, jakże inaczej, wziąłem fritto misto) rozmowa rozgrzała się jeszcze bardziej.
– Czyli zacząłeś udzielać korków z angielskiego, tak? – szatynka wydawała się zdziwiona i rozbawiona jednocześnie, gdy zadała mi to pytanie, lekko obracając kieliszek białego wina, który miała w dłoni.
– Zgadza się. Co prawda skończyłem historię, a nie filologię, ale ta garstka osób, która do mnie przychodzi jest raczej zadowolona – od czterech miesięcy w ramach okazji do dodatkowego zarobku pomagałem paru dzieciakom z gimnazjum z językiem Kraju Popołudniowej Herbatki, jak gdyby wracając tym samym do mojego dorywczego zajęcia jeszcze z czasów studiów. Nie była to praca żmudna, a nawet dobrze płatna (piętnaście euro od czterdziestu pięciu minut piechotą nie chodzi), jak na razie czerpałem z tego same korzyści.
– A to ciekawe. Mógłbyś udzielić paru lekcji Tiziano – mruknęła, na co jej syn spiorunował ją wzrokiem. – A jak tam u Alessi?
– Jak zwykle, niezbyt dużo zmian istotnych i aż nazbyt małych – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Faktycznie, cała ona – zaśmiała się, zabierając się za pierwszego małża z talerza przyniesionego przez podstarzałą kelnerkę. Tiziano zrobił to samo, jednak w przeciwieństwie do matki nie pisnął przy tym ani słówka. Nie do końca rozumiałem, jak mogła wyrazić swoje zdanie na temat mojej przyjaciółki, wiedząc o niej praktycznie tyle, co nic. Spotkała się z nią raptem dwa razy, na mojej osiemnastce i trzy lata temu, gdy przypadkowo spotkaliśmy się nad Gardą.
– A jak u ciebie w pracy? – spytałem, jakby od niechcenia, dolewając sobie wody gazowanej do resztki wina w kieliszku.
– Cóż... A jakby miało być, dobrze, rzecz jasna! Dostałam awans i całkiem ciekawą ofertę przeniesienia... – urwała nagle wpół zdania, jakby dając mi znak, że to jeszcze nie czas na ciąg dalszy tej wypowiedzi.
Aż do momentu, gdy skończyliśmy „męczyć" małże, rozmawialiśmy o „starych, dobrych czasach". O tym, jak w wieku kolejno ośmiu i dwunastu lat wybraliśmy się do Gardalandu i zgubiliśmy rodziców, o tym, jak Adela aby uczcić zdanie matury wzięła mnie na lody na Piazza Erbe i zapomniała wziąć pieniędzy...
– A! Zapomniałabym! – czterdziestolatka nagle się ożywiła i sięgnęła do swojej śmiesznie wyglądającej, brudnoróżowej torebki oBag. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego kobiety tak się nimi zachwycają. One wyglądają jak projekt czwartoklasisty dotyczący kreatywnego zastosowania odpadów w ramach recyklingu. Wyciągnęła z niej... mydło?
– Czy to ma być jakaś aluzja, żebym się umył? – spytałem, unosząc brwi, na co Tiziano po raz pierwszy tego wieczoru wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, którym był stłumiony śmiech.
– Andrea, daj spokój! – oburzyła się Adela. – To mydło z takiej bardzo znanej mydlarni we Florencji, tak ślicznie pachnie jaśminem...
– ... która wcale nie jest we Florencji, tylko w Neapolu, gdzie pracowałem zimą i wiosną... – wtrącił się czarnowłosy chłopak, skubiąc paluszek chlebowy ze stołu, na co jego matka aż otworzyła buzię, a następnie szybko ją zamknęła, z niezbyt zadowoloną miną. – No co? To twój brat, mogłabyś nie kłamać przynajmniej przy nim.
– Przepraszam za niego, ostatnio jest nie do zniesienia... – westchnęła, nadal wlepiając gniewny wzrok w niewzruszonego nastolatka.
Milczeliśmy, gdy podano nam drugie danie. Atmosfera zgęstniała. Dopiero po kilku minutach Adela znowu przełamała milczenie.
– Znowu fritto misto? – zaśmiała się. – Zawsze to kochałeś. Pamiętam jeszcze, jak byłeś małym szczylem i mogłeś jeść to wiadrami. Nigdy z tego nie wyrosłeś, hę?
– A z czego tu wyrastać? – mruknąłem, z nikłym uśmieszkiem.
Tiziano ostentacyjnie przewrócił oczami. Jego matka wyraźnie starała się to zignorować.
– Właściwie to co was sprowadza do Werony, hm? – spytałem, jakby od niechcenia, nabijając na widelec kolejną ośmiorniczkę.
– Cóż... – zaczęła, nerwowo uderzając długimi paznokciami lewej ręki o blat stołu.
– Wydusiłabyś to z siebie – mruknął czarnowłosy chłopak. – Mogłaś mu to od razu powiedzieć, bez jakichś durnych szarad.
– Tiziano! Tu chodzi o ciebie! – Adela w końcu zwróciła uwagę na swojego syna. – W każdym razie. Andrea... Jest sprawa. Masz... w domu wolny pokój, żeby przerywać Tiziano do września?
– Słucham? – nie do końca wierzyłem w to, co przed chwilą usłyszałem.
– No bo... – westchnęła, czyniąc to z wręcz przepraszającym tonem. – Mam pracować w Niemczech, to podobno jakaś niesamowita okazja... Nie chcę go ze sobą targać, w końcu będę całe dnie w pracy, a mieszkanie w hotelu przez dwa miesiące to też nic fajnego...
– Rozumiem, ale...
– Andrea – powtórzyła moje imię, tym razem płaczliwie i błagalnie. – Gdybym mogła, zostawiłabym go u matki, ale z jej przypadłościami dostałby szału.
Racja. Poczciwa Stella Greco cierpiała na szereg różnych bolączek. Powiedzenie, że zaczęła niedosłyszeć byłoby niedopowiedzeniem, ostatnio strasznie dokuczał jej reumatyzm... Już nie mówiąc o tym, że Tiziano oszalałby z nudów, gdyby musiał siedzieć w tym przepastnym domu, na tym osiedlu na samym końcu miasta.
– To... nagła propozycja – westchnąłem. Niby nie miałem żadnego powodu, by mieć jakiekolwiek obiekcje - w końcu oprócz udzielania korepetycji pewnej gimnazjalistce o imieniu Laura, nie miałem żadnej pracy, nie planowałem też żadnego dłuższego wyjazdu. Moim jedynym „ale" był fakt, że owa oferta została mi złożona tak nagle, bez wcześniejszego uprzedzenia.
– Proszę. Nie będziesz musiał na niego wykładać żadnych pieniędzy, dostaniesz czterysta euro na cokolwiek, co wyda ci się potrzebne... – aż zacząłem czuć się źle, myśląc o tym, że mógłbym jej odmówić. Znajdowała się w dość beznadziejnej sytuacji. Ale z drugiej strony, co za matka ot tak, po prostu, jest gotowa tak szybko podjąć decyzję o zostawieniu komuś dziecka?
– Adela, błagam cię, zostaw te pieniądze, nie musisz mnie przekupywać. Zgadzam się. Zostanie u mnie.
Kobieta westchnęła z ulgą i wręcz rzuciła mi się na szyję. Było to aż dziwne, ponieważ za dzieciaka to właśnie ja musiałem jej częściej dziękować na kolanach i błagać o przysługi. Cóż za ciekawe odwrócenie ról.
Tiziano z kolei nie był zbyt kontent. Kątem oka mogłem zauważyć jak patrzył z pogardą na swoją rodzicielkę, która w tamtym momencie stanowiła jego całkowite, niezaprzeczalne przeciwieństwo.
– Wyjmijmy te walizki z samochodu i zbierajmy się, bo jestem umówiona już na piątą po południu, na jutro! – rzuciła, szybko odklejając się ode mnie. Szerzej otworzyłem oczy, gdy to powiedziała. Czyli wszystko to sobie zaplanowała..?
***
– Sprzedała mnie, patrz, kurwa, za mydło – prychnął Tiziano, gdy podjeżdżaliśmy pod dom.
Miał prawo być niezadowolony, też bym się wkurzył, gdyby matka oznajmiła mi dosłownie dzień wcześniej, że jedzie do Niemiec i zostawia mnie na całe dwa miesiące pod opieką wujka, którego ledwo znam.
– Nigdy nie należała do tych, co mają wszystko zaplanowane wcześniej – westchnąłem, gdy weszliśmy do budynku i wcisnąłem przycisk przywołujący windę. Faktycznie, moja starsza siostra zawsze taka była. Nawet naukę i spotkania z przyjaciółmi zawsze przekładała „na potem". Prędzej wygrałbym na loterii, niż nazwałbym ją zorganizowaną. Ale przy tym Adela była dosyć zaradna i podstępna, co zaprezentowała na przykład dzisiaj, gdy nagle rzuciła mi się w ramiona w fałszywym geście wdzięczności.
W końcu weszliśmy do jaskini trolla zwanej moim mieszkaniem, w którym wyjątkowo było w miarę czysto. No, z wyjątkiem tej butelki prosecco leżącej w poziomie na stoliku do kawy i pozostałości po mojej dzisiejszej kąpieli w postaci czarnego szlafroka na środku pokoju.
– Wybacz za bałagan – mruknąłem, zbierając ów ciuch z podłogi.
Tymczasem chłopak wydawał się całkiem zaabsorbowany przyglądaniem się wszystkiemu w tym salonie. Najpierw podszedł do telewizora, obok którego stał wyjątkowo rozrośnięty fikus, potem skierował się ku mojej półce z płytami, a na koniec zainteresowała go moja gitara.
– Grasz? – spytał, wpatrując się w czarne pudło od Yamahy.
– Od czasu do czasu, gdy znajdę wolną chwilę.
– To gitara dla leworęcznych, co nie?
– O. Gratuluję spostrzegawczości. Większość ludzi nawet nie wie, na czym polega różnica – zaśmiałem się. – Też grasz?
– O, nie. Chciałem się kiedyś nauczyć, ale matka stwierdziła, że nie będzie wydawać pieniędzy na „kolejne hobby, z którym nic nie zrobię" – te ostatnie siedem słów wypowiedział z nutką czegoś, co można byłoby nazwać pogardą.
Prawdę mówiąc, mało co w ogóle wiedziałem o życiu mojej siostry przez ostatnie pięć lat. Zachowywała się, jakby mnie unikała. Za każdym razem, kiedy próbowałem się z nią skontaktować, ona odpowiadała mi bardzo zdawkowo, ogólnikowo. W końcu po kilku takich próbach zrezygnowałem - w efekcie nie miałem pojęcia o tym, jak zepsuta może być relacja Adeli z jej synem.
– Dobra, słuchaj... – zacząłem, ciężko wzdychając. – Jak na razie nie mogę ci udostępnić drugiego pokoju, bo nie ma tam żadnego łóżka, ale do soboty na pewno coś wymyślę. Nie przeszkadzałoby ci, gdybyś spał te kilka nocy na kanapie? Mam pościel i wszystko, tylko...
– A co to za pytanie? – prychnął Tiziano. – Oczywiście, że mi to nie przeszkadza. Za kogo ty mnie masz, za księżną Dianę? A walizki gdzie mam zanieść?
– Ostatnie drzwi z prawej. Łazienka jest o tutaj – podszedłem do drzwi tuż obok i otworzyłem je, by oczom czarnowłosego ukazała się ciasna łazienka z dziwnie głęboką wanną i brązowymi kafelkami. No i Ziggy siedzący na opuszczonej klapie toalety.
Ten widok musiał przestraszyć chłopaka, bo aż wrzasnął, zobaczywszy gryzonia. Z zaskoczenia aż sam podskoczyłem, gdy Ziggy przemknął nam między nogami.
– KURWA, MASZ SZCZURY NA CHACIE?!
– Tiziano, spokojnie! – uspokoiłem go, uśmiechając się. W sumie uważałem to za trochę zabawne. – To tylko Ziggy, to oswojony szczur. Zobacz. Kici kici! – zawsze wolałem go tak dla zabawy.
Zwierzę najpierw niepewnie podbiegło do mnie i wskoczyło mi na rękę, którą do niego wyciągałem.
– Zobacz, jest zupełnie niegroźny.
Zarówno Tiziano jak i szczurek byli tak samo nieufni. Czarnowłosy bez przekonania go dotknął, na co ten popatrzył na niego ciekawsko.
– Dobra, ale on nie gryzie, nie? – spytał chłopak, gdy Ziggy postanowił wspiąć się po rękawie mojej koszuli i osiąść na moim ramieniu.
– Tylko czasami, i to tylko mnie. Dla zabawy.
– Jak ugryzie mnie przez sen, to się wyprowadzam.
Wyciągnąłem z pralni białą poście, wraz z narzutą w biało-czarną kratkę i rzuciłem ją Tiziano, który już rozgryzł, jak rozkłada się moją sofę na łóżko.
– Stylowa – rzucił jakby w żartach, rozciągając prześcieradło na materacu.
Nagle stało się coś, czego w życiu nie spodziewałbym się o tej godzinie.
Dzwonek do drzwi.
Nie domofon, dzwonek.
Kto mógłby się do mnie dobijać o tej godzinie?
– Sprawdzę, kto to – rzuciłem i przystąpiłem do otwierania drzwi. Odkluczyłem zamek, odsunąłem łańcuszek...
Nikogo tam nie było.
Ale na wycieraczce leżała szara koperta. Niezaadresowana, bez znaczka, bez niczego.
Ostrożnie ją podniosłem.
Była dosyć ciężka, a po potrząśnięciu można było stwierdzić, że w środku było coś innego niż list.
Wróciłem do środka i z powrotem zamknąłem drzwi, tym razem od razu skierowałem swoje kroki ku kuchni. Ziggy jakby profilaktycznie zszedł z mojego ramienia i przysiadł na stole.
Chwyciłem za nóż i otworzyłem kopertę.
Gdy ujrzałem jej zawartość, zamarłem. Myślałem, że zaraz stracę równowagę i po prostu runę jak długi.
Kaseta.
Taka, jak te wszystkie sprzed dwudziestu lat.
„Skończyliście już liczyć?"
***
Nareszcie się coś dzieje jeeeeeeeee
ogólnie to pół dnia spędziłam na pisaniu tego więc
Liczę na wsparcie czy co ino
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro