2017
Kiedy usłyszałem donośne „bzzzzzzt" domofonu, od razu wiedziałem, kto to. Mimo to podniosłem słuchawkę, żeby usłyszeć cokolwiek, co Alessia miała do powiedzenia.
– Czy ma pan chwilę na rozmowę o Bogu? – kobieta zmusiła swoje struny głosowe do zabrzmienia wręcz nienaturalnie wysoko, gdybym się jej nie spodziewał, to być może byłbym w stanie uwierzyć w to, że pod moimi drzwiami faktycznie stoi nawiedzona kultystka z Biblią w ręku, spódnicą do połowy łydek i krzyżykiem na szyi.
– Przykro mi, jestem satanistą. Ale wejść możesz – zaśmiałem się i otworzyłem drzwi.
Kiedy stanęła pod moim progiem, z pizzą i butelką wina w ręku, dotarło do mnie, że właściwie przez te dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Nadal zachowujemy się jak nadpobudliwi nastolatkowie, Alessia nadal codziennie zmieniała kolor paznokci, a nawet zrobiła z tego swoją pracę, ja pozostałem takim samym wyrzutkiem, obaj nadal lubimy się urżnąć w trupa jak małolaci - z tą różnicą, że teraz, z wiekiem, mamy gorszą tolerancję na alkohol i mamy jakieś faktycznie wiążące obowiązki. No i nareszcie nauczyłem się nosić trochę bardziej elegancko, a Alessia porzuciła białe New Balance'y na rzecz wysokich obcasów.
– Przestaniesz się tak na mnie gapić, czy przeżywasz właśnie monolog wewnętrzny? – spytała szatynka, przekroczywszy próg mieszkania, położywszy wino i jedzenie na blat i rzuciła się na kanapę. – Kurwa, jak ja ci zazdroszczę!
– Czego znowu? – zaśmiałem się i sięgnąłem do szafki po talerze i kieliszki do szampana.
– Masz prawie trzymiesięczny urlop, do cholery! – westchnęła. Jej narzekania chyba zainteresowały Ziggy'ego, bo ten wspiął się po nodze stolika do kawy i spojrzał na nią. – Cześć, pchlarzu.
– Ale za jaką cenę, Alessia. To wcale nie taki prosty zawód, jak ci się wydaje. Gdybyś pracowała z takimi imbecylami, jak niektórzy z moich uczniów, to byś oszalała, gwarantuję. Należało mi się – zaśmiałem się, a następnie dodałem: – I nie nazywaj go pchlarzem, bo Ziggy jest akurat bardzo czyściutkim szczurkiem.
– Znalazłbyś sobie kogoś, a nie szczurami się zachwycasz.
– „I ty przeciwko mnie, Brutusie?" – westchnąłem, sprawnie otworzywszy butelkę prosecco i rozlałem je do kieliszków. Podałem jeden z nich Alessi, która od razu się za niego zabrała.
– Tak. Bycie kawalerem w wieku trzydziestu sześciu lat to jednak osiągniecie.
– Zamknij się, skończyłem z randkowaniem z każdą napotkaną osobą już ładne parę lat temu.
– W sumie z twoim charakterem to nawet lepiej, że nikogo nie masz – zarechotała. Jakby jej życie ucuzciowe było choćby trochę lepsze.
– Czasami się poważnie zastanawiam nad tym, dlaczego ja właściwie się z tobą przyjaźnię – westchnąłem, biorąc pokaźny łyk prosecco.
– O Jezu, to tylko żart! – jęknęła Alessia, także łykając trunku.
– Jakoś niezbyt śmieszny – mruknąłem, tym razem przeżuwając pierwszy kawałek tej nieszczęsnej pizzy, którą przyniosła. Musiałem podziękować swojej przyjaciółce, bo wzięła moją ulubioną, quattro stagioni.
– Dobra, dobra, okej, przepraszam – westchnęła. – To faktycznie było trochę chamskie.
– Nie trzeba. Toast na zgodę? – spytałem, uśmiechając się.
– Pewno – kobieta też obdarowała mnie lekkim podniesieniem kącików ust. Stuknęliśmy się kieliszkami ostentacyjnie patrząc sobie w oczy, co było czymś w rodzaju naszej tradycji, robiliśmy to odkąd pierwszy raz w ogóle razem piliśmy. Było to czymś w rodzaju naszego hermetycznego, nieśmiesznego żartu.
– Pamiętasz, jak Carmen pierwszy raz nam o tym powiedziała?
– "Jak nie będziemy sobie patrzeć w oczy, gdy będziemy się stukać, to wtedy nie będzie się liczyć!" – zacytowałem, dość nieudolnie naśladując charakterystyczny dla ówczesnej Carmen wysoki głos.
– Boże święty, przestań, jeśli masz jakieś resztki ludzkiej empatii – zaśmiała się brunetka. – Swoją drogą, jestem ciekawa, co u "Wenus z Giglio" – w jej ustach te trzy słowa zabrzmiały wyjątkowo pogardliwie.
Carmen De Longhi była zdecydowanie ciekawym przypadkiem. Przydomek rzymskiej bogini piękności nie wziął się znikąd - jasnowłosa ślicznotka wzbudzała zachwyt samym spojrzeniem, jednak wygląd nie był jedynym jej atutem - chociaż te oczy, wiecznie skryte za wachlarzem czarnych, gęstych rzęs, w kolorze dojrzałych orzechów i w kształcie migdałów; morze miodowozłotych, falowanych włosów i lekko muśnięta opalenizną gładka skóra mówiły same za siebie. Panna De Longhi miała przede wszystkim nienaganne maniery, mogła pochwalić się stypendium artystycznym (grała w teatrze, i to nie byle jakim, szkolnym teatrzyku, tylko zaczynała odgrywać poważne role na takich scenach jak Mediolan, Wenecja czy Rzym), do teraz kontynuowała swoją karierę i błyszczała, czasem występowała nawet w filmach. Z całej naszej "ekipy" z wakacji na Giglio w dziewięćdziesiątym siódmym, to zdecydowanie ona osiągnęła największy sukces. Sprawiała wrażenie najidealniejszego ideału. No właśnie. Sprawiała wrażenie idealnej. Prawie każdy, w tym Alessia, żywił do niej niemałą zazdrość. Nawet ja w pewnym momencie poczułem, że chciałbym być w jej skórze.
– Na pewno powodzi się jej lepiej, niż nam, jak zwykle – odpowiedziałem, próbując zamaskować swój zakłopotany wyraz twarzy wbiciem wzroku w podłogę. – Dasz wiarę, że to było dwadzieścia lat temu..?
– Przez ciebie już piąty raz w tym tygodniu o tym myślę – westchnęła, robiąc zmartwioną minę. – To w sumie ciekawe, jak szybko moje najlepsze wakacje stały się tymi najgorszymi.
Atmosfera momentalnie zgęstniała. Teraz siedzieliśmy na kanapie i obaj ślepo wpatrywaliśmy się w wino w naszych kieliszkach. Zacząłem liczyć bąbelki unoszące się na powierzchni, w nadziei, że może jakimś cudem dzięki temu rozmowa wróci na właściwe tory.
Na szczęście w tym momencie Ziggy postanowił przypomnieć nam o swej egzystencji, wdrapując się niepostrzeżenie na kanapę i zaczął gryźć palce mojej prawej ręki.
– Aua! Szaleju się najadłeś, czy jak? – krzyknąłem.
– To normalne, że tak cię gryzie? Słyszałam, że zdziczałe szczury gryzą – Alessia sprawiała wrażenie naprawdę zaniepokojonej.
– Nie, wszystko w porządku. Ten zwyrodnialec robi to dla zabawy – skarciłem zwierzę wzrokiem, a po chwili wziąłem je na rękę i przeniosłem gdzie indziej, co nie obyło się bez protestów Ziggy'ego.
Gdy szczur zmienił swe położenie, brunetka wstała i głośno klasnęła, jakby nagle dostała natchnienia.
– Dobra, koniec tego siedzenia jak na stypie, czas powiedzieć ci, po co właściwie tu przyszłam – oznajmiła z dużą dozą pewności siebie w głosie.
– Myślałem, że po prostu chciałaś poświętować ze mną..? – byłem trochę zdziwiony obrotem spraw.
– To też! – wykręciła się szybko. – Po prostu... Simone mi się oświadczył.
Znowu cisza.
– Wow... gratulacje! – postarałem się wycisnąć z siebie najbardziej szczerze wyglądający sztuczny uśmiech, do jakiego byłem zdolny. Czyli to oznaczało, że tylko ja z całego naszego „towarzystwa" nie byłem żonaty, ba, nawet nie byłem w jakimkolwiek związku. Z wyjątkiem pewnego osobnika, którego imienia ze względu na urazę do niego nie będę wymieniać. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiedziałem, gdzie teraz mieszka, a co dopiero, czy kogoś ma. I jakoś w ogóle mnie to nie interesowało.
Ku mojemu zdziwieniu, Alessia zaczęła się wręcz dusić ze śmiechu. Owszem, miała dość specyficzny charakter, ale tego się po niej nie spodziewałem.
– Wszystko w porządku..? – spytałem, nie do końca pewny, o co jej chodzi.
– Boże, jesteś takim beznadziejnym kłamcą! – zarechotała, prawie zataczając się ze śmiechu. – A poza tym, to nawet nie skończyłam mówić! Oświadczył mi się, ale odmówiłam!
– Że co?
– Głuchy jesteś? Od-mó-wi-łam.
– Ale... dlaczego? – jęknąłem, do reszty przytłoczony tokiem rozumowania kobiety. Myślałem, że chciałaby się związać z Simone na stałe - był naprawdę świetnym facetem, który potrafił przy niej wytrzymać w jej lepszych i gorszych chwilach, a ona odrzuciła jego oświadczyny... – O co poszło..?
– O nic. Andrea, zrozum, ja... nie jestem na to gotowa, i tyle – parsknęła. – Simone naprawdę na mnie zależy, ale nie sądzę, że dobrze bym się sprawdziła w roli żony – z Alessi uleciało trochę wcześniejszej pewności siebie.
Skinąłem głową, jakbym dawał jej znać, że zrozumiałem. W rzeczywistości niezbyt ogarniałem jej decyzję. Stwierdziłem także, że zadawanie jej większej ilości pytań nie miało raczej sensu. Powinienem uszanować jej wybór i tyle.
Znów ta cholerna cisza. To robiło się monotonne. Alessia siedziała obok mnie, kręcąc czymś o podłużnym kształcie między palcami. Po przyjrzeniu się byłem w stanie stwierdzić, iż ten przedmiot był papierosem.
– Myślałem, że nie palisz – powiedziałem, patrząc, jak ta wkłada sobie go do buzi i błądzi wzrokiem w poszukiwaniu zapalniczki.
– A ja myślałam, że rzuciłeś to świństwo – mruknęła, wskazując na fakt, że paczka niebieskich LM'ów na stole należała do mnie.
– Masz rację – westchnąłem, zrezygnowany. Nigdy nie trwałem zbyt długo w swoich postanowieniach.
– Bardzo się zezłościsz, jak będę chciała razem z tobą złamać twoje szlachetne postanowienie noworoczne? – spytała, z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.
– I tak złamałem je już w marcu.
Cóż za podsumowanie tego, co robiłem ze swoim życiem. Zastój, brak zmiany, nuda i marazm były chyba najbardziej trafnymi epitetami.
Jednak już stosunkowo niedługo coś miało ten spokój zburzyć i nieodwracalnie zmienić moje życie.
Niekoniecznie na lepsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro