Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2017

Kiedy usłyszałem donośne „bzzzzzzt" domofonu, od razu wiedziałem, kto to. Mimo to podniosłem słuchawkę, żeby usłyszeć cokolwiek, co Alessia miała do powiedzenia.

– Czy ma pan chwilę na rozmowę o Bogu? – kobieta zmusiła swoje struny głosowe do zabrzmienia wręcz nienaturalnie wysoko, gdybym się jej nie spodziewał, to być może byłbym w stanie uwierzyć w to, że pod moimi drzwiami faktycznie stoi nawiedzona kultystka z Biblią w ręku, spódnicą do połowy łydek i krzyżykiem na szyi.

– Przykro mi, jestem satanistą. Ale wejść możesz – zaśmiałem się i otworzyłem drzwi.
Kiedy stanęła pod moim progiem, z pizzą i butelką wina w ręku, dotarło do mnie, że właściwie przez te dwadzieścia lat nic się nie zmieniło. Nadal zachowujemy się jak nadpobudliwi nastolatkowie, Alessia nadal codziennie zmieniała kolor paznokci, a nawet zrobiła z tego swoją pracę, ja pozostałem takim samym wyrzutkiem, obaj nadal lubimy się urżnąć w trupa jak małolaci - z tą różnicą, że teraz, z wiekiem, mamy gorszą tolerancję na alkohol i mamy jakieś faktycznie wiążące obowiązki. No i nareszcie nauczyłem się nosić trochę bardziej elegancko, a Alessia porzuciła białe New Balance'y na rzecz wysokich obcasów.

– Przestaniesz się tak na mnie gapić, czy przeżywasz właśnie monolog wewnętrzny? – spytała szatynka, przekroczywszy próg mieszkania, położywszy wino i jedzenie na blat i rzuciła się na kanapę. – Kurwa, jak ja ci zazdroszczę!

– Czego znowu? – zaśmiałem się i sięgnąłem do szafki po talerze i kieliszki do szampana.

– Masz prawie trzymiesięczny urlop, do cholery! – westchnęła. Jej narzekania chyba zainteresowały Ziggy'ego, bo ten wspiął się po nodze stolika do kawy i spojrzał na nią. – Cześć, pchlarzu.

– Ale za jaką cenę, Alessia. To wcale nie taki prosty zawód, jak ci się wydaje. Gdybyś pracowała z takimi imbecylami, jak niektórzy z moich uczniów, to byś oszalała, gwarantuję. Należało mi się – zaśmiałem się, a następnie dodałem: – I nie nazywaj go pchlarzem, bo Ziggy jest akurat bardzo czyściutkim szczurkiem.

– Znalazłbyś sobie kogoś, a nie szczurami się zachwycasz.

– „I ty przeciwko mnie, Brutusie?" – westchnąłem, sprawnie otworzywszy butelkę prosecco i rozlałem je do kieliszków. Podałem jeden z nich Alessi, która od razu się za niego zabrała.

– Tak. Bycie kawalerem w wieku trzydziestu sześciu lat to jednak osiągniecie.

– Zamknij się, skończyłem z randkowaniem z każdą napotkaną osobą już ładne parę lat temu.

– W sumie z twoim charakterem to nawet lepiej, że nikogo nie masz – zarechotała. Jakby jej życie ucuzciowe było choćby trochę lepsze.

– Czasami się poważnie zastanawiam nad tym, dlaczego ja właściwie się z tobą przyjaźnię – westchnąłem, biorąc pokaźny łyk prosecco.

– O Jezu, to tylko żart! – jęknęła Alessia, także łykając trunku.

– Jakoś niezbyt śmieszny – mruknąłem, tym razem przeżuwając pierwszy kawałek tej nieszczęsnej pizzy, którą przyniosła. Musiałem podziękować swojej przyjaciółce, bo wzięła moją ulubioną, quattro stagioni.

– Dobra, dobra, okej, przepraszam – westchnęła. – To faktycznie było trochę chamskie.

– Nie trzeba. Toast na zgodę? – spytałem, uśmiechając się.

– Pewno – kobieta też obdarowała mnie lekkim podniesieniem kącików ust. Stuknęliśmy się kieliszkami ostentacyjnie patrząc sobie w oczy, co było czymś w rodzaju naszej tradycji, robiliśmy to odkąd pierwszy raz w ogóle razem piliśmy. Było to czymś w rodzaju naszego hermetycznego, nieśmiesznego żartu.

– Pamiętasz, jak Carmen pierwszy raz nam o tym powiedziała?

– "Jak nie będziemy sobie patrzeć w oczy, gdy będziemy się stukać, to wtedy nie będzie się liczyć!" – zacytowałem, dość nieudolnie naśladując charakterystyczny dla ówczesnej Carmen wysoki głos.

– Boże święty, przestań, jeśli masz jakieś resztki ludzkiej empatii – zaśmiała się brunetka. – Swoją drogą, jestem ciekawa, co u "Wenus z Giglio" – w jej ustach te trzy słowa zabrzmiały wyjątkowo pogardliwie.

Carmen De Longhi była zdecydowanie ciekawym przypadkiem. Przydomek rzymskiej bogini piękności nie wziął się znikąd - jasnowłosa ślicznotka wzbudzała zachwyt samym spojrzeniem, jednak wygląd nie był jedynym jej atutem - chociaż te oczy, wiecznie skryte za wachlarzem czarnych, gęstych rzęs, w kolorze dojrzałych orzechów i w kształcie migdałów; morze miodowozłotych, falowanych włosów i lekko muśnięta opalenizną gładka skóra mówiły same za siebie. Panna De Longhi miała przede wszystkim nienaganne maniery, mogła pochwalić się stypendium artystycznym (grała w teatrze, i to nie byle jakim, szkolnym teatrzyku, tylko zaczynała odgrywać poważne role na takich scenach jak Mediolan, Wenecja czy Rzym), do teraz kontynuowała swoją karierę i błyszczała, czasem występowała nawet w filmach. Z całej naszej "ekipy" z wakacji na Giglio w dziewięćdziesiątym siódmym, to zdecydowanie ona osiągnęła największy sukces. Sprawiała wrażenie najidealniejszego ideału. No właśnie. Sprawiała wrażenie idealnej. Prawie każdy, w tym Alessia, żywił do niej niemałą zazdrość. Nawet ja w pewnym momencie poczułem, że chciałbym być w jej skórze.

– Na pewno powodzi się jej lepiej, niż nam, jak zwykle – odpowiedziałem, próbując zamaskować swój zakłopotany wyraz twarzy wbiciem wzroku w podłogę. – Dasz wiarę, że to było dwadzieścia lat temu..?

– Przez ciebie już piąty raz w tym tygodniu o tym myślę – westchnęła, robiąc zmartwioną minę. – To w sumie ciekawe, jak szybko moje najlepsze wakacje stały się tymi najgorszymi.

Atmosfera momentalnie zgęstniała. Teraz siedzieliśmy na kanapie i obaj ślepo wpatrywaliśmy się w wino w naszych kieliszkach. Zacząłem liczyć bąbelki unoszące się na powierzchni, w nadziei, że może jakimś cudem dzięki temu rozmowa wróci na właściwe tory.

Na szczęście w tym momencie Ziggy postanowił przypomnieć nam o swej egzystencji, wdrapując się niepostrzeżenie na kanapę i zaczął gryźć palce mojej prawej ręki.

– Aua! Szaleju się najadłeś, czy jak? – krzyknąłem.

– To normalne, że tak cię gryzie? Słyszałam, że zdziczałe szczury gryzą – Alessia sprawiała wrażenie naprawdę zaniepokojonej.

– Nie, wszystko w porządku. Ten zwyrodnialec robi to dla zabawy – skarciłem zwierzę wzrokiem, a po chwili wziąłem je na rękę i przeniosłem gdzie indziej, co nie obyło się bez protestów Ziggy'ego.

Gdy szczur zmienił swe położenie, brunetka wstała i głośno klasnęła, jakby nagle dostała natchnienia.

– Dobra, koniec tego siedzenia jak na stypie, czas powiedzieć ci, po co właściwie tu przyszłam – oznajmiła z dużą dozą pewności siebie w głosie.

– Myślałem, że po prostu chciałaś poświętować ze mną..? – byłem trochę zdziwiony obrotem spraw.

– To też! – wykręciła się szybko. – Po prostu... Simone mi się oświadczył.

Znowu cisza.

– Wow... gratulacje! – postarałem się wycisnąć z siebie najbardziej szczerze wyglądający sztuczny uśmiech, do jakiego byłem zdolny. Czyli to oznaczało, że tylko ja z całego naszego „towarzystwa" nie byłem żonaty, ba, nawet nie byłem w jakimkolwiek związku. Z wyjątkiem pewnego osobnika, którego imienia ze względu na urazę do niego nie będę wymieniać. Szczerze powiedziawszy, to nawet nie wiedziałem, gdzie teraz mieszka, a co dopiero, czy kogoś ma. I jakoś w ogóle mnie to nie interesowało.

Ku mojemu zdziwieniu, Alessia zaczęła się wręcz dusić ze śmiechu. Owszem, miała dość specyficzny charakter, ale tego się po niej nie spodziewałem.

– Wszystko w porządku..? – spytałem, nie do końca pewny, o co jej chodzi.

– Boże, jesteś takim beznadziejnym kłamcą! – zarechotała, prawie zataczając się ze śmiechu. – A poza tym, to nawet nie skończyłam mówić! Oświadczył mi się, ale odmówiłam!

– Że co?

– Głuchy jesteś? Od-mó-wi-łam.

– Ale... dlaczego? – jęknąłem, do reszty przytłoczony tokiem rozumowania kobiety. Myślałem, że chciałaby się związać z Simone na stałe - był naprawdę świetnym facetem, który potrafił przy niej wytrzymać w jej lepszych i gorszych chwilach, a ona odrzuciła jego oświadczyny... – O co poszło..?

– O nic. Andrea, zrozum, ja... nie jestem na to gotowa, i tyle – parsknęła. – Simone naprawdę na mnie zależy, ale nie sądzę, że dobrze bym się sprawdziła w roli żony – z Alessi uleciało trochę wcześniejszej pewności siebie.

Skinąłem głową, jakbym dawał jej znać, że zrozumiałem. W rzeczywistości niezbyt ogarniałem jej decyzję. Stwierdziłem także, że zadawanie jej większej ilości pytań nie miało raczej sensu. Powinienem uszanować jej wybór i tyle.

Znów ta cholerna cisza. To robiło się monotonne. Alessia siedziała obok mnie, kręcąc czymś o podłużnym kształcie między palcami. Po przyjrzeniu się byłem w stanie stwierdzić, iż ten przedmiot był papierosem.

– Myślałem, że nie palisz – powiedziałem, patrząc, jak ta wkłada sobie go do buzi i błądzi wzrokiem w poszukiwaniu zapalniczki.

– A ja myślałam, że rzuciłeś to świństwo – mruknęła, wskazując na fakt, że paczka niebieskich LM'ów na stole należała do mnie.

– Masz rację – westchnąłem, zrezygnowany. Nigdy nie trwałem zbyt długo w swoich postanowieniach.

– Bardzo się zezłościsz, jak będę chciała razem z tobą złamać twoje szlachetne postanowienie noworoczne? – spytała, z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.

– I tak złamałem je już w marcu.

Cóż za podsumowanie tego, co robiłem ze swoim życiem. Zastój, brak zmiany, nuda i marazm były chyba najbardziej trafnymi epitetami.

Jednak już stosunkowo niedługo coś miało ten spokój zburzyć i nieodwracalnie zmienić moje życie.

Niekoniecznie na lepsze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro