2017
Wyszedłem z gmachu szkoły z kwiatkiem w ręku i głębokim westchnieniem w ustach. Koniec roku szkolnego, co? Kolejne trzy miesiące zamartwiania się, użalania się nad sobą, oraz zdawania sobie sprawy z tego, że mam trzydzieści sześć lat, a nadal jestem śmierdzącym, zbyt samokrytycznym singlem mieszkającym w mieszkaniu odziedziczonym po ciotce. Rozkosznie.
Ale miało to też swoje plusy - przynajmniej nie musiałem patrzeć na kartkówkowe smaczki, typu „zjednoczenia Włoch dokonali Hitler i Mussolini".
Spojrzałem na ten nieszczęsny kwiatek w mojej dłoni. Biała chryzantema. W sumie trochę się zdziwiłem, że dostałem jakiekolwiek kwiaty - to nie tak, że byłem nielubiany, gdyż uczniowie raczej (przynajmniej według mnie) raczyli mnie sympatią. W sumie nie mieli mnie za co nie lubić, gdyż pozwalałem poprawić praktycznie każdą ocenę, nie robiłem niezapowiedzianych testów, starałem się włożyć choć odrobinę serca w prowadzenie lekcji, ale jakiś szczególnie uwielbiany też nie byłem - być może to przez moje spóźnialstwo i dość flegmatyczny styl bycia. Podsumowując, byłem raczej nauczycielem na słabą czwórkę. Niby to dobra ocena, ale poprawa by nie zaszkodziła.
Ciekawy był też sam wybór kwiatka. Nie byłem ekspertem w dziedzinie florystyki, ale wiedziałem, że chryzantemy daje się raczej w postaci bukietu, a nie jako pojedynczy kwiat. Sam okaz też nie był szczególnie piękny, bo był w niektórych miejscach poszarpany, jakby został świeżo zerwany z krzaka. Ale liczył się gest, prawda?
Dostałem go od uczennicy, która sama przyznała, że wzięła go z krzaka pod domem. Dosyć to urocze. Z jakiegoś powodu miałem wrażenie, że może się we mnie podkochiwać, ale szybko się za to zganiłem, gdyż po pierwsze, było to infantylne i głupie, a po drugie, miała powody do okazania wdzięczności kwiatkiem. Zawsze mnie lubiła i przygotowywałem ją do konkursów, więc w zasadzie moje przypuszczenia były bezpodstawne. Momentami naprawdę nadal myślałem jak piętnastolatek.
Wyszedłem na ulicę i wziąłem do płuc wdech czerwcowego, ciepłego powietrza. Z jednej strony cieszyłem się - lubiłem lato, ciepło, siedzenie do późna na dworze i nareszcie trochę wolnego - albo nawet trochę więcej, niż „trochę", ale przerażała mnie też wizja corocznego koszmaru, jakim był letni wysyp turystów. Nie twierdzę jakoby w pozostałych porach roku Werona miała być w stu procentach wolnym od turystów, spokojnym miastem, bo na ich brak nie można było narzekać praktycznie nigdy, ale latem było wyjątkowo nieciekawie. Szczególnie uciążliwi byli niemieccy turyści. Byli wszędzie, dosłownie jak szarańcza rozpychali się po starówce. Nie wiem, dlaczego akurat do Niemców miałem uprzedzenie (może to przez to, że połowa z nich to delikatnie zbyt rozentuzjazmowani emeryci, którzy z dziwnym namaszczeniem macają cycek słynnej rzeźby Julii), chociaż ogólnie czułem się momentami jak jakiś skończony ksenofob. Nie lubiłem także Azjatów. Nie jestem pewien, czy nawet bardziej, niż Szwabów. W każdym razie stereotypy o mieszkańcach Kraju Kwitnącej Wiśni i Państwa Środka były poniekąd bardzo prawdziwe - ci ludzie naprawdę chodzili z aparatami dosłownie wszędzie. Pewnego dnia podeszli nawet do mnie z cyfrówką, rzucając coś łamaną angielszczyzną, a ja, naiwny, myślałem, że chcą, bym zrobił im zdjęcie. O nie. Oni chcieli moje zdjęcie. Gdy odeszli, dwadzieścia minut sprawdzałem, czy wszystko z moją twarzą jest oby w porządku.
Ruszyłem w kierunku parkingu, by w końcu usiąść za kierownicą mojej zmęczonej Alfy Romeo, pojechać nareszcie do domu i pozwolić wydobyć się z głośników dźwiękom „Hunky Dory" Davida Bowie, ale coś, albo konkretniej ktoś mi przerwał.
Telefon. Spojrzałem na wyświetlacz i moim oczom ukazało się zdjęcie dobrze znanej mi osoby.
- Tak, Alessia? - rzuciłem do słuchawki.
- Może wpadłabym do ciebie pod wieczór, co? Przyniosę pizzę i jakieś wino - oznajmiła, jak zwykle brzmiąc (chyba) nieświadomie lekceważąco, jakby podchodziła do tego ze znikomą powagą.
- Czy znowu mam imieniny i znowu o tym nie wiem? - spytałem, trochę rozbawiony. Ta kobieta nigdy nie przepuszczała okazji, by się ze mną napić. Czy to w barze, czy to w jej lub moim mieszkaniu, czy też nie do końca legalnie nad brzegiem Adygi. Czasami naprawdę zastanawiałem się, czy oby na pewno brązowowłosa nie miała problemów związanych z alkoholem.
- Nie! Po prostu stwierdziłam, że miłym gestem będzie uczczenie pierwszego dnia wakacji lampką TWOJEGO ULUBIONEGO PROSECCO... - ostatnie trzy słowa prawie wykrzyczała. Zachichotałem pod nosem. Mimo, że minęło już dwadzieścia lat, odkąd poznałem ją jako tę niesforną dziewczynę z kolorowymi paznokciami i połatanymi szortami, to pod niektórymi względami Alessia nie zmieniła się ani trochę.
- Skoro aż tak ci zależy... - westchnąłem, jednak nie bez cienia uśmiechu na twarzy. - Okej, wpadaj. Dziewiętnasta. Do zobaczenia.
- Na razie, stary pierdzie.
- Nawzajem - zaśmiałem się i się rozłączyłem.
Zanim jednak zdążyłem zapiać pasy i odjechać już w kierunku upragnionego fajrantu, usłyszałem pukanie w szybę. Spodziewałem się słynnej już na obszarze werońskiej starówki babci okradającej samochody wybijając ich okna laską, lub jednego z tych Rumunów starających się wcisnąć ci kupno kwiatka za astronomiczną sumę siedmiu euro, więc z lekko zirytowanym wyrazem twarzy spojrzałem na lewo...
I zobaczyłem znajomą twarz, którą była jedna z moich uczennic, Giovanna Marconi. Lekko speszony własnym zachowaniem pokornie spuściłem szybę. W sumie to też było wyjątkowo osobliwe - zaczepianie nauczyciela, kiedy był już w aucie, pukając mu w szybę chyba nie było normalne, prawda? Jednak nie zastanawiałem się nad tym dłużej, bo oczywiście, jak zawsze, czułem jakieś chore, nieuzasadnione poczucie winy.
Giovanna sama w sobie też była... nietuzinkowa. Nie była najlepszą uczennicą, ale angażowała się jak mało kto i miała... dziwną obsesję na moim punkcie. Korzystała z każdej okazji, by ze mną porozmawiać, chodziła na poprawki z historii nie mając nic do poprawienia... W jej przypadku raczej miałem uzasadnione powody, by martwić się, czy czasem się we mnie nie kocha. Miała pecha, bo jakoś nie interesowały mnie siedemnastolatki.
- Dz-dzień dobry, panie Greco! - przywitała się, wyglądając na strasznie zestresowaną. - Ja chciałam...
- Emmm... dzień dobry, Giovanna! - rzuciłem niepewnie, udając, że akurat jestem zajęty szukaniem czegoś w schowku po stronie pasażera, co przysporzyło mi jeszcze więcej problemów, bo z owego wypadł cały tuzin płyt, na których uporządkowanie nie miałem weny, ochoty ani czasu, paczka papierosów, których tak mocno starałem się nie palić, oraz stos ulotek, które brałem zawsze z litości do tych biedaków, którym za to płacą i tym samym po raz kolejny wyszło na to, jaki wielki ze mnie bałaganiarz.
- Może panu pomóc? - ożywiła się blondynka, gdy wyszedłem z samochodu, przeszedłem na stronę pasażera i otworzyłem drzwi, żeby łatwiej mi było to wszystko pozbierać.
- Nie, nie trzeba - westchnąłem, ale zanim w ogóle zacząłem sprzątać, odwróciłem się do niej, mówiąc: - Co chciałaś mi wcześniej powiedzieć? - chyba zabrzmiałem trochę chamsko, ale Giovanna w ogóle nie zareagowała, chyba w ogóle jej to nie ruszało.
- Mhm! - najpierw odchrząknęła, co sprawiło wrażenie, jakby bardzo długo przygotowywała się do tej wypowiedzi. Zaczynałem się bać. - Czy to pana?
Mym oczom ukazał się mocno wytarty, skórzany portfel w kolorze bardzo ciemnej czerwieni, która przez wpływ środowiska i upływ tych wszystkich lat stała się raczej odcieniem brązu. Nie myliła się. To faktycznie był mój portfel.
- T-tak... - odparłem, lekko speszony moim wcześniejszym zachowaniem. Chciała tylko odnieść mi portfel... Zacząłem się zastanawiać, gdzie go mogłem zostawić. - Dziękuję. Wpisałbym ci za to plusa, ale kończy się rok szkolny - pozwoliłem sobie na mało śmieszny żart, z którego Giovanna i tak się śmiała.
- Tak... będę za panem tęsknić - mogłem przysiąc, że się zarumieniła, nim odbiegła. Patrzyłem ze zdumieniem, jak prawie się wywraca i brudzi swoje białe Adidasy brodząc nimi w kałuży, uciekając, gdzie pieprz rośnie.
Nigdy nie zrozumiem kobiet, a w szczególności siedemnastolatek.
***
Jedną z niewątpliwie uciążliwych rzeczy w mieszkaniu w centrum był problem z parkowaniem. Bardzo lubiłem miejsce, w którym mieszkałem, ale zdecydowanie nie lubiłem ludzi, którzy nie umieli przyjąć do wiadomości, że pewne miejsca parkingowe są zarezerwowane dla mieszkańców kamienic.
Byłem w szoku, kiedy dowiedziałem się, że świętej pamięci ciotka Febe postanowiła zapisać tę nieruchomość właśnie mi. Jakoś nigdy szczególnie się z ciocią nie lubiliśmy, a to właśnie mnie trafił się kąsek, jakim było mieszkanie o powierzchni zawrotnych pięćdziesięciu ośmiu metrów kwadratowych w pobliżu bazyliki świetego Zenona, chociaż jakby spojrzeć na to z drugiej strony, to w sumie tylko ja i ojciec się w ogóle z nią kontaktowaliśmy, bo była zgorzkniałą starą panną z dwoma kotami, a reszta rodziny miała ją w przysłowiowej dupie. Poza tym, w życiu nie kupiłbym takiego mieszkania, bo były po prostu za drogie - nauczycielska pensja zdecydowanie nie pozwoliłaby mi na nabytek takiego kalibru, chociaż w sumie każdy, kto nie zarabiał dziesięć tysięcy euro miesięcznie mógł tylko o tym pomarzyć.
Jednak to wszystko miało też swoje zalety. Aż miło było być w domu po zaledwie piętnastominutowej przechadzce z pracy.
W końcu znalazłem upragnione miejsce i wszedłem na klatkę schodową. Wada numer dwa: winda w tym budynku to ucieleśnienie urządzenia łamiącego absolutnie wszystkie zasady BHP. Była to jedna z tych wind, których zewnętrzne drzwi dało się otworzyć, kiedy windy nawet nie było na piętrze, a ona sama trzęsła się jak rodowity Afrykańczyk w dziesięć stopni mrozu. Kiedy byłem zmuszony do skorzystania z niej, bo miałem coś ciężkiego do wniesienia na górę do mieszkania, autentycznie bałem się o własne życie.
W końcu dotarłem do swojego mieszkania na drugim pietrze i doszło do mnie, że nie sprzątałem tu od tygodnia. Spojrzałem na podłogę salonu, której praktycznie nie było widać przez stertę książek, ubrań, kubków po kawie i jakichś papierów. Ciężko westchnąłem, gdy uświadomiłem sobie, że wypadałoby tu posprzątać.
Do tego jeszcze Ziggy (imię po Bowie'm, ma się rozumieć), mój „kochany" szczur agresywnie ubiegał się o jedzenie, szybko do mnie podbiegając i wdrapując się na mnie po nogawce moich spodni.
- Nie jadłeś tylko trzy godziny, grubasie - odezwałem się do niego pretensjonalnym tonem, na co on zapiszczał, jakby mnie rozumiał.
Wyciągnąłem z lodówki trochę pietruszki i dałem jej trochę temu spaślakowi. Pomimo faktu, że miał ciągły dostęp do karmy, to i tak jak jakiś żul całymi dniami wyczekiwał, aż się zjawię i dam mu coś „lepszego". Miałem wrażenie, że dałem się zniewolić temu głupiemu gryzoniowi - nie dość, że już biegał po mieszkaniu samopas, to jeszcze domagał się wszelkich przysmaków. Rozpuściłem go, chociaż to, że ten szczur będzie najbardziej rozpieszczonym stworzeniem w kraju było wiadome od dnia, kiedy właściwie nabyłem go w sklepie zoologicznym. Zawsze miękłem, jeśli chodzi o zwierzęta. W swoim życiu miałem dwa koty, świnkę morską, trzy szczury i papugę, a każde z nich było rozpuszczone jak dziadowski bicz. W końcu spojrzałem na to wszystko po raz kolejny i wziąłem miotłę w dłoń, jakby była mieczem i począłem sprzątanie z taką powagą, jakbym szykował mieszkanie na zjazd w Verdun, a nie na przyjazd starej przyjaciółki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro