1997
- Emmm... - nie byłem zdolny do wydobycia z siebie żadnego dźwięku, który chociaż przypominałby ludzką mowę. W końcu chwiejnie podniosłem się z pozycji siedzącej, niezdarnie podałem ciemnowłosej dziewczynie w biało-niebieskiej sukience rękę i w końcu postanowiłem coś z siebie wydusić. - An-Andrea jestem.
W odpowiedzi Chiara wybuchnęła śmiechem. Nie będę kłamał, nie takiej reakcji oczekiwałem.
- Wybacz - zachichotała dziewczyna. - Nie powinnam się śmiać, ale...
- Nie no, nic nie szkodzi... - mruknąłem z zalążkiem uśmiechu na ustach i z niesłyszalnym „pieprz się" na języku. - Ta, dopiero co przyjechałem. Byłaś tu już kiedyś?
- Właściwie to tu mieszkam - uśmiechnęła się promiennie.
- Och. Tego się nie spodziewałem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Na wypadek gdybyś pytał: tak, potwornie tu nudno - zaśmiała się ponownie. - A ciebie co tu sprowadza?
- Eh, jestem tu z matką na wakacjach... - odpowiedziałem zdawkowo i zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze ludzi tak mnie zaczepi i całkiem przypadkowo będzie chciało się ze mną bratać. - Jesteś już drugą osobą, którą tu poznałem, a jestem tu dopiero jakieś trzy godziny.
- W takim razie masz duże szczęście! - zaśmiała się dziewczyna. - Ja na twoim miejscu bym się cieszyła.
- Nie należę do zbyt towarzyskich osób - mruknąłem.
- Nie podoba ci się to? - zdziwiła się. - Powtórzę się, gdybym była w twojej sytuacji... - westchnęła i się uśmiechnęła. - A tak przy okazji. Kim był ten „ktoś" kogo poznałeś? Może go znam. Albo raczej na pewno, o ile bywa tu częściej niż jednorazowo.
- Skąd ta pewność?
Na dźwięk tych słów Chiara przewróciła oczami i spojrzała na mnie jak na idiotę.
- Nie wiem czy wiesz (pewnie nie), ale ja znam tu każdego - odpowiedziała mi uśmiechając się chytrze pod nosem. - To mów. Jak ma na imię?
- Achille.
- Wysoki?
- Dosyć.
- Blondyn?
- Ta.
- Skuter?
- Ma.
- Ta, znam. Nawet lepiej, niż powinnam. Poznałeś chyba najgorszą szumowinę, jaką ta wyspa ma do zaoferowania - zaśmiała się. Uniosłem brwi. - Achille to momentami kawał gnoja, nieczęsto ot tak urządza sobie pogawędki z kimś nieznajomym.
- A to ciekawe, bo mnie woził po całej wyspie - odparłem.
- Uuuu, jaki z niego nagły Casanova - prychnęła prześmiewczo. - Co to za nagła zmiana?
- A... jaki jest na co dzień? - zapytałem z niekrytą ciekawością.
- Spóźnia się, jest nieodpowiedzialny, opryskliwy, bezmyślny... ale robi świetne bolognese - zaśmiała się. - Ale większość czasu jest niby znośny.
- Same superlatywy jak widzę.
- Właściwie to teraz dla żartu, przyjacielsko obrzucam go gnojem, niby taki cały zły nie jest. Tylko trochę rozpuszczony - odpowiedziała. - Czekasz na kogoś?
- Ta, mamy z mamą gdzieś wyjść na kolację, bo wujek nas zaprosił. W sumie to to jest jego dom, więc... - powiedziałem, wskazując na dom na którego progu sobie siedziałem.
- Jak się nazywa twój wujek?
- Dario Pozzi...
- O cholera, Żydek to twój wujek? - wybuchła niekontrolowanym śmiechem.
- „Żydek"? - byłem przynajmniej zdziwiony doborem słów szatynki. Zżerała mnie ciekawość, dlaczego brat mojej mamy miałby sobie zasłużyć na taki dość niechlubny przydomek.
- Nie pytaj, Zamo, taki mój kolega to wymyślił - z trudem przychodziło jej powstrzymywanie się od kwiczenia ze śmiechu jak świnia. - On po prostu ma taki śmiesznie długi nos i...
Zanim zdołała dokończyć, tuż przy niej pojawiła się siostra obgadywanego, moja matka we własnej osobie, w swoich białych spodniach garniturowych, sandałach na platformie i prawdziwie oddającej epokę seledynowej koszuli.
- O. Andrea, wstawaj, już jesteśmy spóźnieni - mruknęła, jedynie skinąwszy głową w kierunku Chiary. - Porozmawiajcie później, jeśli to nie sprawa życia i śmierci.
Teraz w oczach brunetki moja matka musiała sprawiać wrażenie osoby wyjątkowo chamskiej. Nic dziwnego. Mogłem usprawiedliwić jej zachowanie tym, że była najzwyczajniej w świecie zmęczona, ale z drugiej strony Stella Greco bardzo często potrafiła taka być - opryskliwa, zirytowana, po prostu wredna - tak zwany włoski temperament.
- W porządku - westchnąłem. Nigdy nie należałem do osób, które stawiały opór, gdy już wiedziały, że mają znikome szanse powodzenia. Zanim jednak poszliśmy, odwróciłem się w kierunku Chiary. - Masz telefon w domu?
- Pewno, za kogo ty mnie masz? Jeszcze mi słoma z butów nie wypada - wyszczerzyła się i pokazała szereg białych ząbków „ozdobionych" aparatem na zęby. Wyciągnęła z małego plecaczka, który ze sobą nosiła długopis i bez mojego pozwolenia wzięła moją lewą rękę i zaczęła na niej zapisywać te dziesięć magicznych cyfr. - Sorki. Jakby co, to zwykle też jestem na plaży przy latarni morskiej. Mój ojciec... sprzedaje tam ryby. Pomagam mu czasem... - wydawała się tym speszona. - Do zobaczenia... - burknęła i odbiegła, głośno przy tym stukając klapkami.
- ...rozdajesz coś za darmo, że wszyscy tak z tobą nagle chcą gadać? - mruknęła mama z szyderczym uśmiechem, przeglądając się przy tym w kieszonkowym lusterku wyciągniętym z wewnętrznej kieszeni jej przepastnej marynarki.
- Mamo! - oburzyłem się. Chociaż musiałem jej przyznać, faktycznie było w tym coś nietypowego. W Weronie raczej większość osób mnie ignorowała, a w skrajnych przypadkach nawet unikała jak ognia.
- No co? - prychnęła. - Chciałam tylko zażartować. Powinieneś już wiedzieć, jaka jestem. A tak poza tym, to nawet cieszę się, że kogoś poznałeś, bo przynajmniej nie będziesz psuł sobie oczu przed telewizorem grając w te swoje gry.
Reagując na tę wypowiedź, przewróciłem tymi „zepsutymi oczami", które faktycznie „popsuły się" dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.
- Mamo...
- Umiesz powiedzieć coś więcej niż „mamo"? - burknęła pod nosem z chytrym uśmieszkiem. Zgryźliwa jak zawsze.
- Bardzo śmieszne - burknąłem i podążyłem za matką, która właśnie zapalała cienkiego papierosa i przyspieszyła kroku.
***
Restauracja, w której umówiliśmy spotkanie była ciekawym miejscem. Gdyby nie szyld, głoszący, że serwuje się tutaj lokalne ryby i kuchnię francuską, w życiu nie powiedziałbym, że to jakiś punkt gastronomiczny.
Budynek miał swój swoisty urok - bardzo widocznie miał więcej niż trzydzieści lat - miejscami odpadała farba, dachówki wyglądały, jakby przeszły przez dwie wojny, ale na przykład okiennice były świeżo pomalowane na ciemnozielony, wręcz szmaragdowy kolor, a samo jego otoczenie rekompensowało niezbyt urokliwy wygląd elewacji. Mimo, że lokal znajdował się tuż przy miejscowości, to wokół niego rozpościerało się coś w rodzaju gaju oliwnego, a z tarasu widoczna była mała, kamienista plaża skryta pomiędzy klifami. Urokliwe miejsce.
Gdy weszliśmy do środka, zalała nas woń grillowanej ryby, palonego masła, pietruszki i cytryny. Zapach ten był na tyle intensywny, że miałem ochotę kichnąć.
- No nareszcie! - powitał nas wujek, gdy weszliśmy na taras, gdzie zajął miejsce. Na stole stała już karafka białego wina i trzy kieliszki, z czego w jednym wujek już musiał zatopić swój niedbały zarost.
- Wybacz spóźnienie. Mieliśmy mały poślizg - oznajmiła moja rodzicielka zajmując miejsce naprzeciwko swojego brata. - Kopę lat.
- Faktycznie, moglibyśmy się widywać częściej - przyznał wujek, obracając w dłoni kieliszek wina.
- Tego nie powiedziałam - kobieta mruknęła pod nosem w odpowiedzi na to stwierdzenie. Powiedzenie, że Stella Greco miała momentami trudny charakter, to jak przyznanie, że cyjanek potasu może „trochę" zaszkodzić zdrowiu.
Dario w odpowiedzi tylko głośno, a przy tym wyraźnie sztucznie się roześmiał, był przyzwyczajony do zgryźliwych żartów swojej siostry.
- No a ty, Andrea, zrobił się z ciebie kawał chłopa! - roześmiał się gromko i poklepał mnie po ramieniu. Jego dotyk nie należał do zbyt przyjemnych. Nie miałem też ochoty przypominać mu, że raczej mocno nie zmężniałem, bo widzieliśmy się ostatnio przecież niecałe cztery miesiące temu, a nie w odległej przeszłości, gdy jeszcze miałem mleko pod nosem i nie przeszedłem mutacji. - Ach, byłbym zapomniał.
Sięgnął pod stół, by moim oczom okazała się niebieska torebka na prezent z białą kokardką.
- Zaległego wszystkiego najlepszego - powiedział z uśmiechem na ustach. - W końcu w maju skończyłeś okrągłą szesnastkę. No, no, chłopie, teraz zaczyna się twoje prawie dorosłe życie! - znów mnie poklepał, tym razem na tyle mocno, że prawie sprawiało mi to ból.
Niepewnie wziąłem torebkę i burknąłem nieśmiałe „dzięki" pod nosem. Byłem naprawdę specyficznym dzieciakiem. Podczas gdy inni od razu wzięliby się za rozpakowywanie prezentu, ja schowałem pakunek pod stół i stwierdziwszy, że to „wiocha" by go ruszyć podczas kolacji wbiłem pusty wzrok w stół.
Moja mama w odpowiedzi jedynie przewróciła oczami, a wujek... cóż, nawet on sam chyba nie wiedział, co robił. Zaskoczony jedynie odchrząknął, jakby chcąc zakończyć temat, rozpoczynając przy tym nowy, od razu wdając się w dyskusję z moją mamą. Nie słuchałem, bardziej interesowała mnie kelnerka, która właśnie podchodziła do naszego stolika. Miała długie włosy w kolorze ciemnego blondu związane w niedbały, aczkolwiek w pewien sposób elegancki warkocz, a ubrana była w czarne polo i w ciasno opadającą biodra spódniczkę w tym samym kolorze. Wyglądała na jakieś czterdzieści lat, a przy tym jej twarz wydawała mi się dziwnie... znajoma? Nie potrafiłem tego dobrze wytłumaczyć.
- Dobry wieczór - powitała nas z ciepłym uśmiechem, ruchem lekkim niczym piórko podając nam cieniutkie menu. - Dzisiaj polecamy doradę z grilla i tortellini z dynią.
Zniknęła tak szybko jak się pojawiła, sprawnym ruchem odwracając się do nas plecami i pomknęła obsługiwać innych klientów.
- Mmmm, te langusty z pieczonymi ziemniakami brzmią dobrze - stwierdziła moja matka, przeglądając menu. Osobiście nie podzielałem jej zdania - nigdy nie przepadałem za langustami. Nigdy nie miałem pojęcia, jak się za nie zabrać - obieranie ich zabiera więcej czasu niż jedzenie ich - a nawet gdy już dobrałem się do tego upragnionego, różowawego mięsa, to okazuje się, że wysiłki były na marne - bowiem skorupiak ten smakiem szczególnie nie powala.
- Dobry wybór - przyznał Dario, na chwilę zdejmując wzrok z karty dań. - Ja osobiście kocham tutejszą doradę. Niebo w gębie.
Nagle nawiązała się pomiędzy nimi wielka dyskusja kulinarna, a ja po prostu się wyłączyłem. Zacząłem wpatrywać się pusto w morze rozpościerające się pod nami, w którym zdawało się tonąć jaskrawoczerwone, zachodzące słońce, na plażę, na której spacerowała jakaś zakochana para, jasnowłosa dziewczyna bez butów i w jasnoniebieskiej, zwiewnej sukience oraz mocno opalony chłopak w białej, rozpiętej koszuli i dżinsowych szortach.
Wyjątkowo urokliwy wieczór.
- Andrea! Pytałam się - westchnęła moja mama tuż nad moim uchem. - Co chcesz jeść?
- Emmmm... - zestresowałem się, bo tuż nade mną stała także ta blondwłosa kelnerka. Obdarowała mnie jednym z najcieplejszych uśmiechów, jakie widziałem w swoim krótkim życiu. - Te... no... krewetki... na maśle.
- Dobry wybór - mruknęła kobieta, notując zamówienie na karteczce z bloczku. - Na doradę będzie trzeba trochę poczekać.
- Dla ciebie wszystko, Belladonno - zaśmiał się wujek i puścił jej oczko.
- Dario, opanuj się, mam męża i dobrze o tym wiesz - westchnęła, jednak z zawadiackim uśmieszkiem na ustach. - Już, przestań pajacować.
Szybko odeszła i zostawiła Dario w stanie kontemplacji.
- Nie wiedziałam, że taki z ciebie playboy - stwierdziła moja matka, uśmiechając się dziwnie. - W ogóle, co to za imię, „Belladonna"?
- Ach, to tylko taki żarcik - zaśmiał się mężczyzna. - Te flirty to takie nasze przekomarzanki.
Znów pogrążyli się w dyskusji, a ja ponownie się wyłączyłem, jednak tym razem nie obserwowałem morza, tylko otaczających nas ludzi. Kolejna zakochana para, tym razem lekko podstarzała, jacyś dwaj faceci żywo dyskutujący o motoryzacji, cała zgraja „psiapsiółek" po czterdziestce, z której jedna bardziej zainteresowana była swoim psem typu szczur, który z niewiadomego powodu ciagle ujadał, a ona próbowała go bezskutecznie uspokoić („Zamknij się, Chicco!" - aż poczułem się źle ze świadomością, że mój świętej pamięci kot miał tak na imię), no i samotny dżentelmen wpatrujący się w morską toń...
A wśród tego wszystkiego on.
Miałem ochotę rozbić sobie głowę o stół. Achille pieprzony Levasseur właśnie rozpromieniony podchodził w naszą stronę. No tak. Mogłem się tego spodziewać. W końcu dotarłem do tego, dlaczego ta kelnerka wydawała mi się tak znajoma. Była to po prostu jego matka.
- O, cóż to za spotkanie? - przywitał nas jowialnie, przysiadając się do naszego stolika. Zwrócił głowę najpierw w kierunku mojego wujka. - Witam pana, panie Ży... Znaczy, panie Pozzi! - poprawił się sprawnie. Czyli on też znał i używał tego dziwnego przezwiska.
- To ten cały twój kolega, nieprawda? - zaczęła moja matka, odpalając kolejnego papierosa tego dnia.
- Ta... - stwierdziłem lakonicznie, a następnie dodałem. - Czyli to to jest ta restauracja twoich rodziców?
- Zgadza się - potwierdził, poprawiając swoje jasne loki. - Najlepsze owoce morza na wyspie, mogę zaręczyć.
- Już się tak nie przechwalaj, co? - zaśmiał się Dario. - Ale nie zaprzeczę - cudowne tu macie jedzenie.
- To może ja trochę sobie tu posiedzę, o ile nie mają państwo nic przeciwko? - spytał uprzejmie dorosłych. Zawsze imponowała mi sprawność, z jaką blondyn potrafił zrównać sobie serce właściwie kogokolwiek.
- Oczywiście, nie ma problemu - stwierdził wujek. - No to... jak tam oceny w tym roku, co, Achille?
Podczas gdy oni byli pogrążeni w dyskusji, ja przysłuchując się ich konwersacji o poprawkach z matematyki byłem zajęty obserwowaniem blondyna. Jego ruchy były wyjątkowo żywe, momentami wręcz spazmatyczne, ale to podsycało jedynie wrażenie, że jest z niego całkiem miła osoba. Zastanawiałem się - dlaczego Chiara uważała go za dupka? Przecież jak na razie nie zrobił nic, co mogłoby być uznane za choć w ułamku wredne.
Jak na razie.
Dyskusja nie ustała nawet wtedy, gdy pojawiła się ona - matka samego zainteresowanego, obładowana tacami z jedzeniem.
- Podobno miałeś pomagać ojcu? - rzuciła „Belladonna" do swojego syna, który do reszty był pochłonięty rozmową o najlepszym sposobie na przyrządzenie jajecznicy z moją mamą.
- Pomagam. Zabawiam klientów, nie widzisz? - zaśmiał się i uśmiechnął szelmowsko, na co jego rodzicielka ostentacyjnie wywróciła oczami.
Dopiero gdy zabrałem się za jedzenie Achille postanowił zainteresować się mną.
- Cóż za zbieg okoliczności - zaśmiał się.
- Mogłem się tego spodziewać - uznałem, uśmiechając się nieśmiało.
- Słuchaj, jak skończysz, to pokażę ci jeszcze jedno ciekawe miejsce - rzucił cicho propozycję. - Dzisiaj ze znajomymi świętujemy tam urodziny jednej laski. Co prawda to impreza tylko na zaproszenie, ale chyba się nie obrażą, jak przyprowadzę taką miłą osóbkę, jak ty - szturchnął mnie w bok i się roześmiał.
Byłem zaskoczony. Jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało, wątpiłem w czystość intencji blondyna. W swoim szesnastoletnim wtedy życiu jeszcze nigdy nie uświadczyłem, by ktoś traktował mnie „na poważnie". Już raz otrzymałem podobną propozycję o treści „Dawaj, Andrea, nie bądź pizda, pójdźże na tę osiemnastkę!" z ust kolegi z klasy, w którą niestety uwierzyłem. Okazało się, że chciał się po prostu ze mnie ponabijać, zatem dość nieufnie podchodziłem do propozycji Achille. Ale z drugiej strony... Po tym, co dla mnie zrobił i, co najważniejsze, po tym, że dał mi do zrozumienia, że naprawdę chce się ze mną zapoznać...
- Zgo... - zanim zdążyłem dokończyć, przerwał mi głośny, mrożący krew w żyłach kobiecy krzyk.
- Chicco! Gdzie jest Chicco?! - wydarła się ta kobieta z pieskiem z wcześniej.
- Maria, spokojnie, na pewno nie uciekł dale...
Kolejny krzyk.
- JA PIERDOLĘ! CZY TO JEST MARTWY PIES?!
- Kurwa mać - mruknął mój znajomy.
Jeszcze nie wiedzieliśmy, że coś tak niepozornego i wręcz absurdalnego jak martwy pies może być początkiem tej makabrycznej historii.
Zaczęło się dość komicznie.
Kolejny epizod tej serii nie był już taki zabawny.
***
OBIECUJĘ, że na kolejny rozdział nie będziecie już musieli czekać miesiąc. Naprawdę, stokrotnie przepraszam, ale wiecie, jak to jest pod koniec roku XD
Zaraz zaczynają się wakacje, więc będę miała pełno czasu i inspiracji do pisania, więc szykujcie się czy co <3
Peace
+ nareszcie coś się dzieje jupi
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro