Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1997

Disclaimer na dzień dobry - jestem dum dumem i pomimo to, że SAMA WE WŁASNEJ OSOBIE mieszkałam w tamtej miejscowości z tydzień, to pomyliłam nazwy. Zignorujcie „Campo", bo prawdziwa nazwa tej wiochy to „Campese". Naprawdę się teraz czuję jak idiotka XDDDD

~~~~~~~

Zeszliśmy do garażu i moim oczom ukazał się kosmiczny pojazd blondyna - wściekle żółta Vespa* (w sumie kolor pasował do skutera - żółć lakieru nawet przypominała mi osę), która wyglądała, jakby miała za sobą kilkanaście dobrych lat eksploatacji.

– Spokojnie, jest w pełni sprawna – powiedział beztrosko i poprawił włosy. – Może nie wygląda, ale to cacko wyciąga prędkości wyższe, niż najlepsza wyścigówka – puścił mi oczko. Cholerny pozer. Mimo to uśmiechnąłem się, w sumie ten chłopak potrafił być nawet zabawny.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć mu jakimś zgryźliwym tekstem (lub chociażby zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź), przerwała mi mama, która zmierzyła mnie zdziwionym wzrokiem.

– O, cześć, mamo – uraczyłem ją niezręcznym uśmieszkiem. – To jest Achille...

– Bry – przerwał mi w połowie zdania, w wyjątkowo prostacki sposób witając się z moją mamą. Przynajmniej przestał żuć tę cholerną gumę.

– ...zaproponował, że przewiezie mnie po wyspie – dokończyłem. – Mógłbym?

Wyglądała na rozdartą.

– Dobrze, niech ci będzie... – westchnęła. W sumie ja na jej miejscu też bym się zgodził, gdyby mój syn cierpiał na taki sam brak przyjaciół, jak ja.

– Tylko wróć przed ósmą, bo wujek chce nas gdzieś zabrać na kolację!

No tak. Nie byłoby nas stać na tak długi pobyt na Giglio, gdyby nie wspaniałomyślność brata mojej mamy, nieocenionego wujka Dario. Ów był w posiadaniu małego domku z basenem w Campese, miejscowości po przeciwnej stronie wyspy w stosunku od portu. Stop, chwila. Nagle doszło do mnie, że na tym samym zadupiu egzystował pensjonat rodziców Achille. Cóż za zbieg okoliczności.

Mama oddaliła się w kierunku naszej śmiesznie wyglądającej srebrnej Micry i jeszcze nam pomachała.

– No dalej, maminsynku – mruknął Achille, szturchając mnie lekko w ramię. Westchnąwszy i spojrzywszy na niego z wyrzutem obróciłem się w stronę przeciwną do tej, w którą przed chwilą patrzyłem. – A ty co, okresu dostałeś? Dobra, rozumiem, mogłem się zachować trochę chamsko, ale...

– Jesteś niemożliwy – westchnąłem, jednak nie bez cienia uśmiechu.

***

Naszym pierwszym przystankiem był naturalnie główny port, w którym wysiedliśmy z promu.

– Ładnie tu – oznajmiłem, wpatrując się w latarnię morską i kawałek lądu przy nadbrzeżu, o który kilkanaście lat później miała rozbić się Concordia. Kamieniczki ułożone w równym szeregu, które mieściły w sobie liczne bary, sklepy z pamiątkami, i biuro informacji turystycznej też miały swój swoisty urok.

– Zwykle aż roi się tu od turystów, więc się nie przyzwyczajaj – powiedział blondyn, rozpoczynając żucie kolejnej gumy. – Ale tam jest bardzo fajny bar, kumpluję się z właścicielem, bo jest tylko pięć lat starszy. Możemy tam później wstąpić napić się kawy, czy co – znów puścił mi oczko.

– Może innym razem.

– Ech, jeśli nalegasz.

Skuter chłopaka był wyjątkowo hałaśliwy. Jego silnik brzmiał, jakby w środku pojazdu coś zdychało. Jakby to nie wystarczyło, to ledwo trzymałem się siedzenia, bo pojazd ciągle podskakiwał na wybojach archaicznej drogi. Ze stresu zaczęły pocić mi się dłonie, którymi trzymałem się uchwytu z tyłu siedzenia. Niedobrze. Prędkość, której trzymał się Achille też nie pomagała. Pędził na złamanie karku, jakby go coś goniło.

Przejeżdżaliśmy przez szeregi mniej i bardziej okazałych domów, minęliśmy też kościół i mikroskopijny sklepik, przed którym zebrała się prawdziwa horda starszych pań, które urządzały sobie pogawędki przy papierosku.

Tuż po tym, jak wyjechaliśmy z miasteczka, Achille na chwilę zwolnił i krzyknął:

– Lepiej trzymaj się mocno, bo zaczynają się zakręty!

Nie mogło być aż tak źle, prawda?

Otóż nie.

Droga wiła się jak jelito cienkie - do tego ten cholerny pirat drogowy nie miał najmniejszego zamiaru chociaż trochę zwolnić.
Kiedy wykonał wręcz brawurowy zakręt tuż przed klifem, stwierdziłem, że chwycenie się jego pleców będzie lepszą alternatywą, bo trzymając się tyłu siedzenia nie czułem się zbyt bezpiecznie.

Poczułem się... dziwnie. Mam świadomość, że to niezbyt kreatywne słowo, ale po prostu nie umiałem tego inaczej opisać. Gdy zbliżyłem się do jego pleców i nieświadomie wąchając jego kurtkę byłem w stanie orzec, że pachnie cynamonem, jakimś tanim perfum i kawą. Całkiem ciekawa mieszanka.

***

– Witaj na zamku – mruknął Achille uśmiechając się do mnie.

Faktycznie, nazwa miejscowości nie wzięła się znikąd - na samym środku wyspy rzeczywiście stał zamek, o wręcz prymitywnie prostej nazwie Giglio Castello. Według mnie wyglądało to trochę groteskowo, ale jednocześnie wyjątkowo tajemniczo i pięknie.

– Chodź – rzucił i chwycił mnie za rękę, od razu ciągnąc mnie za sobą. Ledwo za nim nadążałem.

– Spieszy ci się gdzieś? – roześmiałem się, gdy ciągnął mnie pod górę po schodach.

– Trochę tak. W końcu jesteś umówiony na jakże prestiżową kolację z wujkiem, czyż nie? – znów rzucił szyderczym uśmieszkiem.

– Przymknąłbyś się czasem, co? – parsknąłem, znów się uśmiechając. Pomimo jego dość uszczypliwego obycia było coś w jego obecności, co od razu sprawiało, że czułem się jak w towarzystwie starego znajomego.

– Czemu, skoro tak przyjemnie się nam rozmawia? – mruknął i nagle się zatrzymał.

Znaleźliśmy się w nietypowo urokliwym miejscu.
Było to coś w rodzaju balkonu, z którego był widok wprost na morze i otaczającą zieleń.

– Wow... – tylko do tego jednego, prymitywnego wręcz dźwięku byłem w stanie zmusić swoje zatrwożone struny głosowe.

– Dokładnie – spuentował mnie Achille, wyciągając coś z torby. Po krótkich oględzinach byłem w stanie stwierdzić, że była to puszka Lemonsody, którą mi rzucił i usiadł, opierając się o murek oddzielający nasz balkon od przepaści. – Usiądź se.

Skorzystałem z propozycji i usiadłem, otworzywszy puszkę z napojem. Co prawda wolałbym, żeby lemoniada była schłodzona, ale jakoś nie miałem ochoty narzekać - nigdy nie należałem do osób, które zwracały komuś uwagę o takie rzeczy.

– Korzystając z okazji – zaczął, przeczesując zmierzwione wiatrem włosy dłonią. – Poznajmy się. Wiesz, tak bardziej szczegółowo, niż wymienienie się imionami.

– To co byś chciał wiedzieć o mnie najpierw, hm? – spytałem, siorbiąc napój.

– No nie wiem... – mruknął. – O! Masz jakieś hobby?

– W sumie... grywam na gitarze, lubię gry i czytanie książek...

– O. Jakie gry? – zainteresował się blondyn.

– Tekken, Gran Turismo...

– Łeee, myślałem, że też grasz w karty. A tak poza tym, to ci zazdroszczę, że masz cierpliwość, by grać na tym wytworze szatana – parsknął. – Sam próbowałem się nauczyć grać na gitarze kilka lat temu, ale straciłem chęci po jakichś pięciu miesiącach.

Już niedługo miałem się przekonać, że jego niecierpliwość nie ograniczała się tylko do słomianego zapału do gry na gitarze.

– Ale czasem sobie pośpiewam – dodał, jakby od niechcenia. – Robię dużo zdjęć. I lubię brawurową jazdę. Ponad wszystko.

– Brawurową jazdę na skuterze? – zaśmiałem się.

– Nie tylko. Właściwie to na wszystkim, co ma od dwóch do czterech kołek.

Przewróciłem oczami. W sumie, to mogłem się tego spodziewać.

– Dobra, teraz moja kolej – rzuciłem. – Skąd jesteś? Mieszkasz na tej wysepce cały rok?

– Skądże, zanudziłbym się na śmierć. Na codzień mieszkamy z rodzicami w Livorno. Tylko w wakacje jesteśmy tutaj na stałe.

– Masz stamtąd spory kawałek – zdziwiłem się. – Chociaż, co ja mówię. Ja jestem z Werony.

– Tylko ty tu jesteś jednorazowo, a nie przyjeżdżasz tu co roku, jak debil – uśmiechnął się pod nosem. – Miasto Romea i Julii, jak romantycznie... Masz blisko do Gardy, prawda? Byłeś kiedyś w Gardalandzie?

Ciekawy dobór pytań, nie powiem.

– Ta... nawet więcej niż raz – odpowiedziałem, biorąc jeden z ostatnich łyków napoju z puszki.

– Szczęściarzu. Dobra, a teraz zadam głupie pytanie: jak się uczysz?

– Chyba dobrze..? Bardzo lubię historię, angielski i włoski.

– Ojoj, chyba się nie dogadamy – zaśmiał się ponuro. Spojrzałem na niego piorunując go wzrokiem. – Nie no, żartuję. Aż takim bucem nie jestem. Po prostu nie ogarniam, jak można lubić historię!

– Ja na przykład uważam, że człowiek do ukształtowania swojej przyszłości musi najpierw poznać swoją przeszłość, także...

– Przepraszam, ale od ciebie aż wali na kilometr humanem – zarechotał blondyn. Nie powiedziałbym, że poczułem się urażony, ale jakoś szczególnie zadowolony też nie byłem. – Osobiście wolę przedmioty typu geografia, albo francuski. Chcę kiedyś urządzić sobie podróż dookoła świata, więc przyda mi się to wszystko – uraczył mnie nieśmiałym uśmieszkiem. – Chociaż to, że jestem dobry z francuskiego, to chyba bardziej zasługa mojego taty. Jest Francuzem, to nauczyłem się trochę od dziecka.

– No dobra... a co lubisz jeść? – zapytałem, to pytanie było chyba najdziwniejszym z moich ówczesnych.

– A ja myślałem, że moje pytania są dziwaczne – odpowiedział Achille. – Wszystko. Cokolwiek, co jest dobrze przyrządzone i smakuje dobrze, zjem to bez zastanowienia. Szczególnie kuchnia węgierska mi smakuje. No i oczywiście włoska, ma się rozumieć.

– Mhm. A ja mógłbym codziennie jeść fritto misto.

– Nie wyglądasz.

– Że niby według ciebie od razu widać po człowieku, co lubi jeść? – zaśmiałem się z niedowierzaniem.

– W znakomitej większości przypadków, tak – stwierdził, a następnie zerknął znów do środka torby. Odnosiłem wrażenie, jakby ta nie miała dna, bo ciągle wyciągał z niej coraz to nowsze rzeczy. Tym razem był to... aparat fotograficzny?

– Chodź, cykniemy sobie fotkę – uśmiechnął się nonszalancko.

– Skoro nalegasz – wzruszyłem ramionami i wstałem z posadzki.

Już po chwili blondyn zaczepił jakąś turystkę i poprosił o zrobienie nam zdjęcia, bo jak później wyznał, jego Polaroid nie był wyposażony w żadnego rodzaju samowyzwalacz.

Według Achille zdjęcie wyszło "nad wyraz wzorowo", ale ja widziałem na nim jedynie moją wręcz nienaturalnie zadartą do góry głowę i równie głupi uśmiech.

– Dobra, skoro tobie się nie podoba, to ja je sobie zatrzymam – mruknął chłopak i wcisnął sobie wydruk do kieszeni kurtki.

– Ej! – zaprotestowałem. – Tylko żebyś go nikomu nie pokazywał!

– Dobra, skoro to tak ci się nie podoba, to mogę zrobić ci kolejne. Lepiej się ustaw! To będzie dla ciebie!

– Niepotrzebne mi kolejne zdję...

– Nie gadaj, tylko się ustaw! – zaśmiał się.

Oślepiła mnie lampa aparatu i ku mojemu zdziwieniu, wydruk, który z niego wyszedł nie był taki zły, jak poprzedni.

– Cholera, całkiem żeś niebrzydki – mruknął i uśmiechnął się do mnie. – Możnaby powiedzieć, nawet seksi.

Totalnie zbił mnie z tropu. Co to w ogóle miało znaczyć?

– Czy ty ze mną flir...

– Szybciej, skuter sam nie pojedzie – roześmiał się i pomknął w dół po schodach, a ja nadal stałem na górze, nie do końca świadomy tego, co się właściwie przed chwilą stało.

***

– Andrea, czy ty chcesz mnie przyprawić o zawał?!

Faktycznie, trochę nam zeszło. Po drodze Achille pokazał mi też jedną z dzikich plaż na wyspie, nie pomagał też fakt, że „zwiedziliśmy" Arenellę, czyli jedną z czterech wiosek na wyspie, która była prawie w całości opanowana przez domki letniskowe. Do Campese dotarliśmy o wiele później, niż planowaliśmy.

– Najmocniej przepraszam – blondyn postanowił wziąć winę na siebie. Już miałem się sprzeciwić, ale ten dosłownie wszedł mi w słowo: – Zwyczajnie nie zwróciłem uwagi na zegarek. Jeszcze raz, proszę mi wybaczyć.

Cholera, ten to miał urok osobisty. W sumie ciekawym było, jak łatwo potrafił zmienić nastawienie, gdy czegoś potrzebował, lub wymagała tego od niego sytuacja, w jakiej się znajdował. Dzięki jego nieprzeciętnym umiejętnościom postawa mamy momentalnie zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni.

– Ach... rozumiem. Byle by mi się to drugi raz nie powtórzyło! Andrea nawet się nie rozpakował, a za dwadzieścia minut ma przyjechać Dario...

– Całkiem zrozumiałe – odparł i kiwnął głową. – W każdym razie... Będę musiał się zbierać. Do zobaczenia – znów puścił mi oczko, tym razem ukradkiem. – Do widzenia!

Moja rodzicielka jeszcze chwilę wodziła wzrokiem za chłopakiem powoli oddalającym się z naszego pola widzenia.

– ...uroczy chłopiec – stwierdziła. – A teraz drałuj do góry i się przebierz, bo śmierdzisz, jakby cię z szamba wyciągnęli. Twój pokój to ten pierwszy po lewej, walizkę i gitarę masz przy schodach.

Pani Stella Greco, taktowna jak zawsze.

Mój pokój nie należał do największych - ba, nie należał nawet do tych średnich. Był po prostu zwyczajnie mały. Miałem wrażenie, że gdybym z jakiegoś powodu miał ochotę, by rękami i nogami podeprzeć się o równoległe ściany, to nic nie stałoby na przeszkodzie, bym się między nimi utrzymał. Do wyposażenia pomieszczenia należały skromna toaletka z lustrem, mała komoda, niezwykle głośno skrzypiące łóżko, mały telewizor, oraz turecki dywan. Stylowo.
Z okna miałem widok na pasjonujący widok, jakim była ulica. Oczywistością było, że to mama przywłaszczy sobie pokój z najlepszym widokiem.

Szybko wciągnąłem na siebie czarną koszulę z krótkim rękawem, którą zgodnie z wszechobowiązującą w ówczesnych realiach lat dziewięćdziesiątych modą włożyłem do swoich jasnych dżinsów, a brudne ubrania rzuciłem na poręcz łóżka.

Zbiegłem na dół i usiadłem na progu domostwa, obserwując okolicę. Zamyśliłem się, zaabsorbowany swoimi myślami i tym, że Achille zostawił mi numer telefonu, a ja nie wiedziałem, co z tym fantem począć.

– Hej. Jesteś tu nowy?

Z letargu wyrwał mnie wysoki, dziewczęcy głos, należący do dziewczyny, która właśnie nade mną stała i uśmiechała się do mnie promiennie. Była dość niewysoka, miała okrągłe, pucołowate policzki, ciemną karnację, i burzę równie ciemnych, gęstych loków.

– Jestem Chiara. Miło poznać.

*vespa - (wł. „osa")
~~~~~~~

Przepraszam za chwilowy hiatus, ale egzaminy i jestem leniwa, heh.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro