1997
Mój przyjazd na tę przeklętą wyspę był, jak określiła to później Alessia, niczym jakiś zły omen, choć z początku wszystko wydawało się w miarę normalne.
Wszystko zaczęło się od tego, że mama zachorowała i lekarz zalecił jej „dużo morskiego, świeżego powietrza", a ona wzięła to aż zbyt poważnie i poszła na całość, bo załatwiła sobie i mi podróż do Toskanii i bilety na prom na Giglio. Zawsze taka była - podchodziła do wszystkiego wyjątkowo poważnie i reagowała przynajmniej wybuchowo. Z początku miałem ochotę się powiesić na samą myśl o tym, że miałbym pojechać z matką na takie odludzie, i to jeszcze na prawie całe wakacje. Zazdrościłem ojcu, który miał przywilej zostania w Weronie, bo miał jakieś bardzo ważne spotkanie w pracy. Chociaż on zawsze miał jakieś spotkanie, wyjazd, albo był po prostu zajęty - praca przedstawiciela handlowego wymagała od niego ciągłego bycia poza domem i generalnie średnio pozwalała mu na jakiś wyjazd czysto rekreacyjny. Przynajmniej tak mówił, bo rok później okazało się, że „spotkania biznesowe" były wyjazdami do Bolonii, do jego kochanki. Związek jego i mamy rozpadł się zaledwie rok później.
Szczerze powiedziawszy, gdybym nie sprawdził w atlasie, który wpadł w moje ręce podczas lekcji bibliotecznej na początku czerwca, nie wiedziałbym nawet, gdzie leży ten śmieszny kawałek lądu (ach, te cudowne czasy, kiedy rzeczy nie dało się sprawdzić w zaledwie pięć sekund za pomocą internetu!).
Jednak pogodziłem się ze swoim losem, ponieważ perspektywa lata z moimi dziadkami była jeszcze gorsza. Dwa lata wcześniej byłem u nich zaledwie dwa tygodnie, ale te nadal dudniły mi w głowie echem. Chyba najgorszy był ten pieprzony mecz Hellas Verona na który zabrał mnie dziadek, podczas którego pokłócił się z jakimś losowym facetem, bo ten stwierdził, że ukochany Hellas dziadka wygrał Serie A w osiemdziesiątym piątym tylko przez czyste szczęście. I pobili się. O dziwo nie tylko poczciwy Giacomo Greco i ten facet oberwali, dostało się też mnie, bo dziadek nieświadomie mnie popchnął i spadłem ze schodów złamując przy okazji nogę. W trzech słowach po prostu rozkosznie.
Teraz odpoczywałem w pozycji, której wygodę można było kwestionować, gdyż siedziałem na zimnej podłodze, podparty o równie zimną ścianę, starając się złapać trochę promieni słońca, które oświetlały moją twarz. Prawie zasypiałem, było coś w tym rejsie, co potrafiło człowieka w bardzo prosty sposób po prostu uśpić. Miarowe poruszanie się statku w górę i w dół, dźwięk fal rozbijających się o kadłub... spodziewałem się raczej objawów choroby lokomocyjnej, a nie tak miłej wycieczki. I widoki też były niczego sobie.
– Andrea... Andrea! – ze snu na jawie obudził mnie nie kto inny, jak moja mama we własnej osobie, akurat kiedy odpływałem. Była dziwnie blisko mojej twarzy, co trochę mnie niepokoiło. Czasem miałem wrażenie, że ta kobieta nie wiedziała, czym jest przestrzeń osobista. W sumie to do teraz nie rozumie tego pojęcia. - No, nareszcie. Za chwilę będziemy. Ja wejdę już do środka, a ty przyjdź za jakieś dwadzieścia minut.
– Dobra, mamo... – odparłem, a ona zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Niekiedy zastanawiałem się, czy oby na pewno nie byłem podrzutkiem, bo stanowiłem całkowite przeciwieństwo mojej rodzicielki. Podczas gdy ona poruszała się szybko i zwinnie, niczym łyżwiarka figurowa pogrążona do reszty w pędzie po mroźnej, lodowej powierzchni, tak ja chodziłem zawsze ze spuszczoną głową, szurając nogami po ziemi. Teraz też tak było - zamiast matki widziałem tylko smugę, stworzoną z jej niebieskiego, jedwabnego szalika i krótkich, brązowych włosów, które smagane wiatrem latały na wszystkie strony świata.
Westchnąłem i wsunąłem swoje czarne okulary przeciwsłoneczne z powrotem na nos. Wstałem i podszedłszy do barierki lekko się wychyliłem i spojrzałem na wyspę, która coraz bardziej się przybliżała. Nawet taki ignorant, jak szesnastoletni ja mógł spokojnie stwierdzić, że nie można było odmówić jej swoistego uroku. Byłem zaskoczony pięknem Giglio, port wyglądał ładniej w rzeczywistości, niż na tych wszystkich zdjęciach...
- Widzę po twarzy, żeś jest tu pierwszy raz, hm? - głos, który usłyszałem tuż pod swoim uchem kompletnie zbił mnie z tropu. Prawie podskoczyłem ze zdziwienia.
Obok mnie stał niewiele wyższy ode mnie blondyn, który wyglądał na mojego rówieśnika. Pomimo gorąca miał na sobie dżinsową kurtkę i parę dość ciasnych, skórzanych spodni. Dla porównania, ja miałem na sobie najcieńszą, jaką znalazłem w szafie białą koszulkę z krótkim rękawem i podwinięte do połowy uda dżinsy, których noszenie uznałem za błąd, gdyż i tak się gotowałem. Do tego nosił podejrzanie dużą, czarną torbę sportową, którą przewiesił sobie przez ramię.
Skoro moje włosy uważano za „niechlujne" albo „nieułożone" to jego włosy wyglądały, jakby przeszedł przez nie huragan. Odwołałem wtedy wszystkie moje narzekania na sterczące na wszystkie strony kudły - jego fryzura, niemodne już od jakichś trzech lat uczesanie „na Depesza" (albo pozostałości z tego „dzieła", bo całość wyglądała, jakby fryzjer rzucił ręcznik po kilku(nastu?) nieudanych podejściach) bardzo przypominało gniazdo jakiegoś ptaka.
Jednak najciekawsze były jego oczy. Pozornie zwyczajne, niebieskie jak główka sikorki, po chwili wpatrywania się w nie okazywały się lekko różnić odcieniem, bowiem jedno z nich, to po mojej lewej, miało jasnoniebieską, prawie szarą tęczówkę, a kolor tego drugiego był porównywalny do głębokiego granatu morza, które się pod nami rozciągało.
Nagle zrobiło mi się jakby ciężej na piersi, nie mogłem normalnie złapać oddechu i nie bardzo potrafiłem wydusić z siebie jakikolwiek dźwięk. Zalała mnie fala wstydu i poczułem, jak się czerwienię. Chłopak mocno mnie onieśmielał, co musiało go śmieszyć, bo głupkowato uśmiechnął się pod nosem.
- Spokojnie, nie gryzę! - parsknął, na co ja przewróciłem oczami. - A tak w ogóle to jestem Achille.
Wyciągnął do mnie rękę, którą ja nieśmiało uścisnąłem. Achille... bardzo ładne imię.
- Andrea.
- Pasuje ci - rzucił jakby od niechcenia. Zanim zdążyłem chociażby spytać, dlaczego tak sadził, czy co skłoniło go do wyciagnięcia takich wniosków, przerwał mi. - Jedziesz na Giglio na wakacje? Chociaż, w sumie, to po co pytam, przecież każdy oprócz mnie jeździ tam na wakacje - parsknął, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki paczkę gumy do żucia. Wziąwszy jeden listek do ust wyciągnął resztę paczki ku mnie. - Chcesz?
- W sumie, to chętnie - odparłem i podobnie jak Achille zacząłem żuć kawałek gumy miętowej. - Z ciekawości - skoro nie jesteś na Giglio na wakacjach, to dlaczego tam płyniesz?
- Ach, rodzice prowadzą pensjonat i restaurację w Campese - odparł blondyn, puszczając imponujących rozmiarów balona z gumy. - Szczerze powiedziawszy, same z tym problemy. Niby mamy z tego dobre pieniądze, ale ciągiem zbierają się u nas jacyś dziwni obcokrajowcy, rodzice stają na głowie, żeby w końcu trafić do tego całego żółtego przewodnika Ga... coś tam, no i ja jestem zmuszony do jeżdżenia po zakupy, na ląd, ma się rozumieć - wskazał na swoją lekko rozpiętą torbę, w której dopiero teraz zauważyłem pokaźną ilość artykułów spożywczych.
- Brzmi ciężko - odparłem, wpatrując się ślepo w jego szyję, na której dopiero teraz zauważyłem niewielkiego siniaka. Starałem się dojść do tego, wskutek czego powstał.
- Nie jest aż tak źle - odparł, nadal rozpracowując gumę. - Przynajmniej wyrywam się od czasu do czasu z tego śmiesznego zadupia i mogę pójść normalnie do galerii handlowej, albo do kina, bo największą „atrakcją" tutaj mogą być co najwyżej nudyści na plaży w Arenelli.
Mimowolnie się zaśmiałem.
- Ale jakiś specjalnie strasznie też nie jest - poprawił się, z powrotem wracając wzrokiem ku mnie. - Generalnie to oprócz mnie jest tu jeszcze parę osób w moim wieku, które jeżdżą tu co roku. Stworzyliśmy coś w rodzaju paczki, chodzimy razem na plaże, urządzamy jakieś pseudoimprezy, czasami nawet pływamy łodzią - pozwolił sobie na rozbawiony uśmieszek, jakby w słowie „łódź" była jakaś szarada, której ja nie rozumiałem. - Generalnie to spotykamy się co roku, więc żadne z nas nie jest samotne.
Patrzcie, a ja nawet w domu nie miałem przyjaciół.
- Może przewiózłbym cię po okolicy, co? - ta propozycja mnie zaskoczyła, Achille niespodziewanie wyskoczył z nią jak filip z konopii. - Na skuterze. Oczywiście o ile nie boisz się jazdy z nieznajomym, i do tego bez kasku - gdyby nie ten cholernie denerwujący, wredny uśmieszek, który mi w tamtej chwili zaprezentował, w życiu nie przystałbym na jego propozycję. Tak zwany efekt motyla - tak głupie, pozornie nic nie znaczące wydarzenie zaważyło o tym, że wplątałem się w to bagno.
- Pewno, że się nie boję - prychnąłem. Dużo rzeczy można było o mnie powiedzieć - może i byłem trochę aspołeczny, za najlepszych przyjaciół uważałem swoją gitarę i Playstation, często łatwo się poddawałem, ale jednego nie można było mi odmówić - jeżeli ktoś zrobił coś, co chociaż minimalnie mogło mnie zdenerwować, stawałem się nagle niesamowicie uparty. - Za kogo ty mnie uważasz?
- Oh mon Dieu! - zaśmiał się chłopak. Chciał się pochwalić znajomością języka, czy jak? W każdym razie musiałem mu przyznać, że miał bardzo ładny akcent, kiedy wypowiedział te trzy nieskomplikowane słowa po francusku. Przynajmniej sądziła tak osoba, która nigdy nie uczyła się języka kraju ze stolicą nad Sekwaną, a zamiast tego „kuła" ciągiem przypadki Akkusativ i Dativ. - No to w drogę!
Wywróciłem oczami i ruszyłem za nim, jeszcze nie wiedząc o tym, że właśnie w tamtym momencie podjąłem jednocześnie jedną z lepszych i jedną z gorszych decyzji w swoim zasranym życiu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro