Rozdział 17
<Kristian>
Przychodziłem do Dominica po kryjomu, tylko wtedy, kiedy byłem pewien, że nikogo innego u niego nie będzie. Jego rodzice dowiedzieli się o wszystkim jeszcze tego samego dnia, jednak jak do tej pory byli u niego tylko raz. Wczoraj. Na dodatek, nawet nie weszli do sali. Jedyny plus jest taki, że nie rozmawiali z recepcjonistką. Pewnie by się zdziwili, gdyby się dowiedzieli, że mają jeszcze jednego syna. Nieźle bym wpadł, a pani z recepcji pewnie straciłaby pracę.
Odkąd Dominic trafił do szpitala minęło pięć dni, a on jak się nie budził, tak się nie budzi. Ze mną też nie jest najlepiej. Chyba już wiem jak czuł się Domi, kiedy z jego powodu wylądowałem w szpitalu. Poczucie winy, jakie czuję jest wręcz przytłaczające. Czuję się, jakby coś pożerało mnie od środka. To naprawdę okropne. Siedzieć przy nim, każdego dnia i zastanawiać się, kiedy otworzy oczy. Nie zastanawiam się "czy" je otworzy, bo wiem, że otworzy je na pewno, musi. Chodzi tylko o to, kiedy to się stanie i co wtedy zrobi. Może będzie mnie nienawidził? Za to, że przeze mnie zrobił to wszystko. Za to, że go skrzywdziłem. Ale przecież nigdy nie miałem tego na myśli. Chciałem dla niego tylko dobrze. Chciałem mu pomóc i mimo tego o czym rozmawiałem, wtedy z Maćkiem, nie miałem zamiaru zostawiać go z tym wszystkim, samego. Kim musiałbym być, żeby najpierw zaoferować mu pomoc, tudzież prawie, że zmusić do przyjęcia mojej propozycji, a potem dać sobie spokój? Nie jestem taki. Nigdy nie byłem. A już na pewno nie chciałem nigdy skrzywdzić mojego Dominica.
I tak mijają kolejne godziny. Kolejne dni. Idę do szkoły, wracam do domu, a potem mówię rodzicom, że wychodzę do chłopaków, w rzeczywistości udając się do szpitala, żeby kolejne dwie lub trzy godziny przesiedzieć przy nieprzytomnym Dominicu. Często myślę o tym co było kiedyś, co zmieniło się, kiedy poznałem Domiego i jak jest teraz. Przed naszym pierwszym spotkaniem byłem pusty. Nic mnie w życiu nie obchodziło. Udawałem po prostu, że jestem szczęśliwy, a w rzeczywistości nie mówiłem nikomu o tym, że po prostu nic mi się nie chce. Życie było dla mnie monotonne i nudne. Ciągnęło się bez sensu, nie przynosząc ze sobą nic dobrego. Jak już, kiedyś mówiłem często pakowałem się w kłopoty. Potem byłem ratowany niczym księżniczka z opresji przez moich przyjaciół, zapewniałem ich, że więcej nie będę pakował się w kłopoty, a potem nie dotrzymywałem danego słowa i błędne koło zaczynało się od początku. Dominic wniósł "to coś" do mojego życia. Interesował mnie. Podobały mi się jego oczy, jego włosy i to jak bardzo chciał być lepszy ode mnie. Po raz pierwszy czułem się dowartościowany. W poprzedniej szkole wszystko przychodziło mi z łatwością. Nikt, nawet nie pomyślałby o tym, żeby ze mną konkurować, a tymczasem, widziałem jak na samą myśl o przegranej, zaczynał się spinać i denerwować. Lubiłem być w centrum jego uwagi i dopiero po dłuższym czasie dotarło do mnie, że prowokuję go już celowo, a nie przypadkiem. Chciałem być w centrum jego uwagi. I skończyło się to, tak jak się skończyło.
~*~
Piątek. Ostatni dzień tygodnia. Minęło dokładnie półtorej tygodnia od momentu, kiedy dowiedziałem się, że Dominic trafił do szpitala. I oczywiście, akurat dzisiaj musiałem przyjść do szpitala trochę wcześniej. Niby wszystko tak jak co dzień, gdyby nie fakt, że kiedy przekroczyłem próg sali zdałem sobie sprawę, że przy łóżku Dominica stoją jego rodzice. Stałem jak wryty przy drzwiach i wpatrywałem się w nich, a oni we mnie. Zaraz potem jego ojciec wyszedł, przy okazji potrącając mnie ramieniem, a kiedy zniknął już z naszego pola widzenia, niewysoka kobieta, która jak się zdążyłem do dziś zorientować jest matką szarowłosego, opadła na krzesło przy jego łóżku i schowała twarz w dłoniach, cicho szlochając. Tak mi się przynajmniej wydaję.
Z początku nie wiedziałem co zrobić. Odwrócić się i wyjść czy zostać, następnie musząc się jej tłumaczyć kim jestem i co tu robię? Każdy na moim miejscu wybrałby pewnie pierwszą opcję, widząc drżące ramiona kobiety, ale ja tak nie potrafiłem. W końcu to mama Dominica. Powinienem być jej wdzięczny, że wydała na świat osobę, którą kocham, bo jakby nie było, to ona dała mu życie, które on niszczy i co gorsza, zdaje sobie z tego sprawę.
Kiedy już minął pierwszy szok i podjąłem ostateczną decyzję, podszedłem do niej i położyłem jej rękę na ramieniu. Spróbowałem ją jakoś pocieszyć. Nie wyszło mi to w sumie tak źle, ponieważ z czasem, powoli się uspokoiła. Tak jak się spodziewałem. Zaraz po tym, jak wydmuchała nos w chusteczkę zaczęła wypytywać mnie o to jak się nazywam, skąd jestem i kim jestem dla Dominica. Nie dziwę się. Widzi mnie pierwszy raz w życiu, kiedy od tak przychodzę sobie do jej syna. Równie dobrze mógłbym próbować udusić go jego własną poduszką, czego oczywiście nie zrobię.
Opowiedziałem jej, wtedy trochę o sobie i o tym, że od roku chodzę z Dominiciem do klasy, a kiedy spytała czy wiem dlaczego Domi leży w szpitalu skinąłem potakująco głową i wytłumaczyłem, że staram się mu pomóc z tym skończyć. Kobieta uśmiechnęła się, wtedy słabo i podziękowała mi. Zaczęła opowiadać o Dominicu. O tym jak niedawno jego ojciec dowiedział się o narkotykach i go pobił. Złamał mu, wtedy nos, a ja dopiero po kilku minutach połączyłem wszystkie fakty i przypomniałem sobie, jak pierwszy raz odwiedziłem go, kiedy leżał w łóżku i tego jak posiniaczoną miał twarz. Rzeczywiście. Pamiętam, że miał plaster na nosie.
Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, ale na niczym nie mogłem się skupić, więc mruczałem tylko pod nosem udając, że słucham i wpatrując się w śpiącą twarz Dominica. Naprawdę jest piękna, ale wolałbym już zobaczyć jego różnokolorowe oczy i móc z nim porozmawiać. Muszę mu w końcu powiedzieć..Nie ważne co sobie o mnie pomyśli. Nie ważne, że pewnie będzie się mnie brzydził i nigdy więcej, nawet na mnie nie spojrzy. Jeżeli się obudzi, powiem mu co do niego czuję. Więc proszę, obudź się Dominic.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro