Rozdział 74
Wszystko działo się tak szybko, ale jednocześnie jakby w zwolnionym tempie. Pojawiła się kolejna postać, ale była tak jasna, że nie mogłam na nią patrzeć. Zauważyłam tylko coś, co wyglądało jak...skrzydła? Po chwili zdałam sobie sprawę, że wokół zrobiło się strasznie cicho. Odszukałam wzrokiem naszego twórcę. Stał, jakby go wmurowało, i patrzył na nieziemską postać. Trudno było mi ocenić wyraz jego twarzy, miałam wrażenie, że jednocześnie się cieszy, boi, martwi... Candy'ego i Eleanor nigdzie nie widziałam, ale pewnie dlatego, że było tak cholernie jasno, jakby ktoś rozpalił nam w budynku słońce.
Przez jakiś czas nic się nie działo. Nie mam pojęcia, ile to trwało, ale dla mnie to była wieczność, podczas której mogłam myśleć tylko o Jack'u. Odwróciłam się z powrotem w jego stronę. Znowu upadł, ale tym razem tak, że plecami opierał się o ścianę. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że miał taki pusty wyraz twarzy i oczy... To były oczy kogoś martwego, pozbawione życia. Kto jak kto, ale ja umiałam rozpoznać takie oczy. Pochyliłam się lekko nad nim. Załkałam cicho, po czym szepnęłam jego imię i lekko nim potrząsnęłam. Zero reakcji. Ponownie załkałam i przetarłam oczy. W tej samej chwili światło w pomieszczeniu jakby znowu przybrało na sile, a potem dało się słyszeć wprost nieziemski krzyk. Naprawdę, takiego wrzasku nie byłoby w stanie wydać z siebie żadne ziemskie stworzenie. Trwało to dosłownie chwilę, kiedy znowu się odwróciłam, światło nieco osłabło.
Rozejrzałam się i ze zdziwieniem stwierdziłam, że teraz nie widzę nawet swojego twórcy. I wtedy stało się coś dziwnego. W jednej chwili wszystko wokół mnie zniknęło. Zapadła całkowita ciemność. Zaczęłam się rozglądać spanikowana. Nie wiedziałam, gdzie jestem, nic nie widziałam i nie miałam pojęcia, co z Jack'iem. Dopiero po dłuższym czasie dostrzegłam jasny punkt. Punkt, który zdawał się powoli rosnąć i przybliżać, a kiedy był blisko mnie, przyjął kształt...anioła. Całego białego, w jasnych szatach, z równie jasnymi włosami. One nie były ani blond, ani białe. One po prostu świecił jasnym światłem, jak cała postać, wraz ze skrzydłami. Poświata, którą z siebie emanował, nie pozwoliła mi dostrzec twarzy anioła. Przeraziłam się. Z jednym ledwo daliśmy radę, Jack prawie... a teraz jeszcze jeden anioł?! Postać zbliżyła się do mnie na odległość metra. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie, nic nie mówiąc.
-No?! Czego chcesz?!-zawołałam. Nie wytrzymałam. Musiałam jakoś przerwać tę ciszę, powiedzieć coś, zrobić cokolwiek.
-Wiesz kim jestem-bardziej stwierdziła niż spytała postać.
-Aniołem-odparłam.
-Zgadza się, niewiasto. Nie będziesz miała chyba nic przeciwko, Pani, abym tak się do ciebie zwracał? Niewiastami zwykliśmy nazywać ludzkie kobiety, a ty nie jesteś człowiekiem, ale...
-Nazywaj mnie jak chcesz, guzik mnie to obchodzi! Po co tutaj przyszedłeś?! Twój kolega już wystarczająco nas załatwił!-zawołałam. Znowu poczułam, że zaraz się popłaczę.
-Przybyłem go powstrzymać-odparł ze spokojem anioł. Zbaraniałam. W tamtym momencie nie miałam najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Miałam nawet wrażenie, że biorę udział w jakimś głupim, nieśmiesznym żarcie.
-Że co?-spytałam. Tylko na tyle mogłam się zdobyć.
-To, co powiem, może cię zaboleć, ale taki otrzymałem rozkaz, Pani. Ani Laughing Jack, ani Laughing Jill nie powinni byli nigdy powstać. To było wbrew naszemu prawu i wasz twórca został za to ukarany. A teraz jeszcze, opętany złością, strachem, chęcią zemsty i działania oraz błędnym poczuciem sprawiedliwości postanowił uczynić coś jeszcze gorszego i pozbawić was życia-powiedział anioł. Z chwili na chwilę byłam coraz bardziej zaskoczona. Stał przede mną anioł i mówił, że przylazł tutaj powstrzymać swojego kolegę po fachu przed zabiciem Jack'a i mnie, bo to złe. Chyba oszalałam.
-Dlaczego wątpisz w me słowa?-spytał nagle anioł.
-Słyszę twoje natrętne myśli, droga niewiasto, i bardzo mnie niepokoją. Nie dowierzasz mi, a jam otrzymał jasny rozkaz wyjaśnienia wam pewnych spraw. Do rzeczy jednak. Waszym twórcą był nie byle jaki anioł, tylko Anioł Stróż. To dość elitarna grupa wśród aniołów. Potężniejsza niż inne. Mają też większe przywileje, dlatego też wasz twórca zdołał powołać was do życia. Jack'a i ciebie, Pani. Za to został strącony z Niebios i nazwany Upadłym. Nigdy już nie wróci do swej niebiańskiej ojczyzny, bo złamał najważniejsze prawa. Tylko nasz Pan może dawać życie. A my z kolei nie możemy ingerować bezpośrednio w życie jego stworzeń. A on złamał te prawa i jeszcze teraz chciał złamać kolejne, zabijając was. On jest pierwszym Aniołem Stróżem, który upadł. Upadały już inne potężne anioły, ale jeszcze żaden anioł stróż. Do czasu.
-Nie obchodzi mnie ta twoja historyjka! Do rzeczy! Powiedz, po co tutaj się zjawiłeś!-nie wytrzymałam i przerwałam aniołowi. Jeśli zamierzał mnie zabić, to chciałam, żeby zrobił to jak najszybciej. Po co mi te jego wyznania? Tyle że z jego słów wynikało, że wcale nie chciał pozbawić mnie życia...
-Zachowaj spokój, Mroczna Istoto-powiedział anioł. Chyba go trochę wkurzyłam, bo pierwszy raz w ciągu naszej "rozmowy" tak mnie nazwał.
-Jestem spokojna-odparłam.
-Kłamiesz-stwierdził anioł, po czym jak gdyby nigdy nic kontynuował:
-Anioł Stróż, który Upadł, podobnie jak potężniejsze od niego anioły, nie może zabijać. Nie bezpośrednio. Słabsze demony są w stanie to zrobić, ale potężniejsze... Anioł Stróż, który stanie się demonem, niszczy ludzi w inny sposób. Nie może ich bezpośrednio zabić. Dlatego wasz twórca nie mógł pozbawić was życia. Nie mogliśmy mu pozwolić-wyjaśnił anioł. Poczułam, jak coś się we mnie gotuje.
-To gdzie byłeś, kiedy on zabił Jack''a!-zawołałam. W te słowa włożyłam cały swój ból i cierpienie.
-Nie zabił-odparł anioł. Popatrzyłam na niego zaskoczona.
-Żartujesz sobie ze mnie?! Jack nie żyje! Mój Jack nie żyje!-krzyknęłam.
-Żyje. Nie umarł, lecz umiera. Powstrzymałem waszego twórcę. A teraz, zgodnie z rozkazami, wyjaśnię wam wszystko i uratuję demonicznego klowna-powiedział anioł. Myślałam, że naprawdę żartuje. On będzie ratował Jack'a? Z jednej strony ucieszyłam się, ale z drugiej... Miałabym uwierzyć, że nas, mimo wszystko morderców, uratuje anioł?
-Co nam wyjaśnisz? Dlaczego nam pomagasz? Dlaczego Anioł Stróż nie może nas zabić? I co teraz będzie?-miałam jeszcze więcej pytań, ale nie wiedziałam, jak je zadać...
-Anioł Stróż nie może nikogo zabić, nawet po Upadku. Co byłoby tego konsekwencją to rzecz, o której wiedzieć nie musisz, Mroczna Istoto. Mam moc, żeby powstrzymać waszego twórcę, co też uczyniłem, i uratować Jack'a. Nie można wskrzeszać. Jeśli ktoś umiera, musi umrzeć. Takie jest jego przeznaczenie. Taki jest plan Naszego Pana. Ale istnieje wyjątek od tej zasady. Jeśli śmierci nie zaplanował Nasz Pan, trzeba ją powstrzymać. A Laughing Jack'a chciał zabić Upadły Anioł Stróż, więc tym bardziej demoniczny klown nie może zginąć. Nikt nie może zginąć z ręki Anioła Stróża, zwłaszcza Upadłego. Zwrócę mu życie, ale od dziś i was zacznie obowiązywać część niebiańskich zasad. Kogo ratują Niebiosa, ten Niebios musi słuchać
-Co to wszystko ma znaczyć? O jakich zasadach mówisz?-spytałam. Jednocześnie bałam się odpowiedzi i na nią czekałam.
~*~
-T-to nie tak! To wcale nie tak, jak powiedział Jeff, ja ci zaraz wszystko wyjaśnię-powiedziała Jane. Poczułam, że gdzieś we mnie pojawia się rysa, która w jednej chwili rozszerzyła się i sprawiła, że coś w środku mi pękło. Ale nie było teraz na to czasu. Nie chciałam niczego słyszeć. Zawsze, kiedy tak się czułam, szłam do Candy'ego i on mnie pocieszał. A teraz najchętniej zaszyłabym się w jakimś miejscu, do którego nikt nie ma wstępu. Miałam jednak coś do zrobienia. Nawet jeśli nie chciałam więcej widzieć na oczy tego zakłamanego zdrajcy, to Jack i Jill nie mogli przez niego ucierpieć. Musiałam im pomóc.
-Przestań. Nie obchodzi mnie to. Znajdź mi Hoodiego-odparłam.
-Ojej, czyżby ktoś nagle stracił dobry humor?-spytał Jeff.
-Jeszcze słowo, a wypatroszę cię i nakarmię tobą moje rybki-odparłam.
-Nie masz rybek-powiedział ten debil.
-Więc założę hodowlę. Najlepiej rekinów Jeffojadów-powiedziałam.
-Cane, ja naprawdę mogę ci wszystko wyjaśnić, a Candy to potwierdzi. Między nami nic...-zaczęła Jane. Odwróciłam się z powrotem w jej stronę.
-Czy ty słyszysz, co ja powiedziałam?! Po prostu znajdź mi Hoodiego!-zawołałam. Jane popatrzyła na mnie zaskoczona, ale posłusznie, bez słowa, ruszyła w sobie znanym kierunku.
-Sprawdzę kilka miejsc, gdzie mógłby być-odparła.
-A ty-odwróciłam się do debillera-Zamilknij. Najlepiej na zawsze-powiedziałam.
-Dlaczego mam milczeć? Dlatego, że ty nie chcesz słuchać prawdy o swoim chłopaku? I o kochanej Jane?-spytał niewinnym tonem Jeff.
-Wypatroszę cię, Jeff. Nie żartuję-powiedziałam.
-Jasne, już to wi-nie dokończył, bo rzuciłam się w jego stronę. W mojej dłoni po chwili pojawił się nóż, ale Jeff w porę odskoczył i uniknął pierwszego ciosu. Za to drugiego już nie. I trzeciego. W końcu chłopak wyjął skądś swój nóż i zaczął się bronić, a ja dalej na oślep go atakowałam. Zupełnie nie myślałam. Byłam nie tylko wściekła na samego Jeffa, ale tak ogólnie wkurwiona. Miałam ochotę coś rozwalić. Albo kogoś. I pomyśleć, że jeszcze chwilę temu byłam pełna smutku i... Przypomniało mi się, po co ja właściwie tutaj jestem. Jack i Jill na mnie liczą. Zawiesiłam się na chwilę, Jeff wykorzystał to, przewrócił mnie i teraz to on był górą. Spróbowałam zadać cios, ale chłopak wytrącił mi z ręki broń. Natychmiast jednak wyczarowałam sobie kolejną.
-Jeff! Co ty robisz, złaź z Cane! Nie znasz zasad, debilu?!-zawołał ktoś. Ktoś, kto odciągnął ode mnie Jeffa. Od razu wyprostowałam się i rozejrzałam. Zobaczyłam Jasona siłującego się z Jeffem.
-To ona! To jej wina! Ona zaczęła!-krzyczał killer.
-Akurat, widziałem coś innego!-odparł lalkarz.
-Jason!-zawołałam, zrywając się na równe nogi. Mężczyzna popatrzył na mnie.
-Potrzebuję twojej pomocy-powiedziałam. Lalkarz odepchnął Jeffa jak szmacianą lalkę i posłał go prosto na ścianę, w którą killer przywalił swoim oszpeconym ryjem.
-Co jest? O co chodzi?-spytał Jason.
-Leż tam!-zawołał w stronę Jeffa. Jego oczy błyszczały zielonym blaskiem, a część włosów pobielała.
-Jack i Jill...i Candy. Grozi im niebezpieczeństwo, a ja nie mogę znaleźć ani Hoodiego, ani Slendermana...
-Jane może wiedzieć, gdzie jest Hoo...-przerwał mi Jason.
-Już go poszła szukać!-zawołałam. Wściekłość w moim głosie była aż nazbyt dobrze wyczuwalna. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, wystraszyłam się, że Jason pomyśli, że to na niego jestem tak zła.
-Wybacz, trochę mnie poniosło. W każdym razie, musisz mi pomóc zgromadzić chociaż kilka osób, a ja wam wszystko wytłumaczę-dodałam szybko. Nieco uspokojony Jason kiwnął lekko głową i przestąpił nad Jeffem, który nadal nie pozbierał się z podłogi.
-A tego tu bierzemy?-spytał lalkarz, wskazując na chłopaka. Skrzywiłam się lekko.
-Każdy się przyda, ale on w tym stanie niekoniecznie-odparłam po chwili zastanowienia.
~*~
Wróciłam. I wszystko było normalne. Dosłownie takie jak przedtem. Zanim pojawił się nasz stwórca. Rozejrzałam się szybko i ujrzałam Jack'a. Od razu do niego podbiegłam.
-Jack! Żyjesz, jak dobrze!-zawołałam. Upadłam obok niego na kolana i rzuciłam mu się na szyję. Klown cicho stęknął. Wystraszyłam się, że coś mu zrobiłam, więc spróbowałam się cofnąć, ale w tej samej chwili Jack chwycił mnie mocno i mi to uniemożliwił. I tak trwaliśmy, wtuleni w siebie. Żadne z nas nic nie mówiło, cieszyliśmy się po prostu swoją obecnością. W takiej chwili jak ta żałowałam, że Jack i ja nie mamy normalnych serc. Mogłabym wtedy poczuć, jak ich rytmy się ze sobą zrównują. W końcu nieznacznie odsunęłam się od klowna i popatrzyłam na niego. W jego spojrzeniu ujrzałam ból i strach, ale też radość. Mogłabym przysiąc, że było to odbicie uczuć, które sama w tej chwili odczuwałam. Strach, że Jack umrze. Strach, który właściwie przechodził w ból na samą myśl o jego śmierci. I radość, że jednak przeżył. Nagle usłyszałam coś na kształt chrząknięcia.
-Nie interesuje was, co się tutaj stało? Gdzie zniknął ten coś, ktoś, czy kto to tam był? I jakim cudem pudełko Jack'a znowu jest nietknięte?-spytał Candy. Zupełnie zapomniałam o jego obecności, podczas gdy on pojawił się obok nas i wskazał na pudełko Jack'a, leżące obok niego. Klown i ja popatrzyliśmy na nie w tym samym momencie, a potem na siebie nawzajem.
-Tobie też anioł zdradził zasady?-spytałam. Jack kiwnął głową. Westchnęłam.
-Będzie mi tego wszystkiego brakować-powiedziałam po chwili.
~*~
W trakcie tego biegania po domu i szukania wszystkich po kolei zdążyłam też już nieco ochłonąć. Dotarło do mnie, że uwierzyłam ot tak Jeffowi właściwie bez większych dowodów... Samo zachowanie Jane nie mogło być dowodem, co najwyżej poszlaką. Ale nie zmieniało to faktu, że czułam się mocno zraniona. I to podwójnie, bo i przez chłopaka, i przez przyjaciółkę. Ciekawe jak Candy mi to wszystko spróbuje wytłumaczyć...Tyle czasu już jesteśmy razem, cały czas powtarzał, że mnie kocha i nigdy nie zdradzi, a teraz to. A może on zdradzał mnie cały czas? W końcu kiedyś był, a może i nadal jest, seryjnym gwałcicielem. Starych nawyków łatwo się nie porzuca, a ja tak łatwo dałam się nabrać...Nie, Cane, stop. Nie osądzaj. Jeszcze nie teraz-upomniałam w myślach samą siebie.
~*~
-Ale jak to?-zdziwił się Candy.
-Tak to-odparłem.
-Ale...Jak ty znikniesz, to kto mnie będzie wkurwiał?-spytał błazen.
-Będziesz musiał znaleźć sobie kogoś innego-powiedziałem.
-I co? I tak po prostu odejdziecie? Przestaniecie zabijać? Jak byście rzucili pracę?-dziwił się dalej Candy. Westchnąłem zrezygnowany.
-Postaraj się zrozumieć. My tego nie chcemy, ale musimy. Sam nie wiem, co bym zrobił, ale jeśli któreś z nas złamie zasady...
-...oboje poniesiemy tego konsekwencję. Innymi słowy, jeżeli ja kogoś zabiję, Jack'a i mnie czeka kara. Jeżeli Jack kogoś zabije, skończy się to tak samo. Jack żyje tylko dzięki pomocy drugiego anioła. Dzięki niebiańskiej mocy, które nas oboje powołała do życia. I od teraz już na zawsze obowiązują nas niebiańskie zasady. Nie możemy zabijać. Nie możemy w ogóle krzywdzić ludzi-dodała Jill.
-Rozumiem. Ale dlaczego chcecie...zniknąć?-dopytywał dalej błazen.
-Bo nie możemy też zadawać się z mordercami. Nawet jeśli sami nie będziemy krzywdzić ludzi-odparłem. Błazen na chwilę zamilkł.
-A mogę chociaż liczyć, że w trójkę ostatni raz zajmiemy się tamtą dziewczyną?-zapytał, wskazując naszą niedoszłą ofiarę, która nadal leżała pod ścianą i wyglądała jak martwa. Ale żyła. Każde z nas to czuło.
-Nie-powiedziałem stanowczo.
-To co z nią?-spytał Candy.
-Anioł wyraził się jasno-odparła Jill.
-Musimy ją uratować. Najlepiej będzie opatrzyć jakoś jej rany i...zabrać ją do miasta. Jest noc, więc może nikt nas nie zauważy-odparłem.
-A co z resztą?-zapytał Candy.
-Z jaką resztą?-zdziwiła się Jill.
-Resztą osób. Nie pożegnacie się z nimi?
-Łzawe pożegnania to nie moja broszka. Ty im wszystko przekażesz-odparłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro