Rozdział 59
Bolała mnie każda część mojego ciała. Nie miałam ochoty oddychać, myśleć. Nagle jednak drzwi do mojej celi otworzyły się z impetem i stanął w nich Jack.
-Jack?! To naprawdę ty?! Jak mnie znalazłeś?!-zawołałam uradowana.
-Czy ty myślisz, że jeśli ktoś porwie moją dziewczynę, to ja tego kogoś nie znajdę i się z nim nie rozmówię?-zapytał, wchodząc do środka pomieszczenia.
-Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że ciebie widzę! Jak się tutaj w ogóle dostałeś?!-zawołałam, nadal zachwycona tym, że Jack przyszedł tutaj specjalnie po to, aby mnie uwolnić.
-To nie było trudne. Wystarczyło poprosić-odparł klown.
-Co? Jak to poprosić? O co chodzi?-zdziwiłam się.
-Nie musiałem się jakoś specjalnie starać-zaczął Jack, podchodząc do stołu, na którym nadal leżały przeróżne narzędzia.
-Żeby pozwolili mi tutaj wejść, abym mógł zrobić to!-dodał, po czym chwycił jeden z noży i wbił mi go w brzuch. Skuliłam się z bólu na tyle, na ile pozwoliły mi metalowe pasy, którymi całe moje ciało było przymocowane do podpory.
-Jack, co ty...?!-tylko tyle zdołałam powiedzieć, kiedy z moich ust poleciała czarna krew, uniemożliwiająca mi dalszą mowę.
-A co sobie myślałaś?! Że uwolnię cię teraz, kiedy nadal masz w sobie tego pasożyta?! Mieliśmy problem, a teraz już po sprawie! Żadnej ciąży, żadnego dziecka! Tylko jeszcze się upewnię!-zawołał Jack. Następnie wyjął ze mnie nóż i wbił mi go w brzuch jeszcze raz. Moje oczy rozszerzyły się. Byłam jednocześnie w szoku i bałam się, co się teraz stanie. Przecież Jack nie mógł...! To nie mogła być prawda! On by nie zrobił czegoś takiego!
-Jack!-zawołałam. Ledwo mogłam mówić, bo ból starał się mi to skutecznie uniemożliwić.
-Teraz mogę cię uwolnić-powiedział klown, po czym zbliżył się do mnie. Na początek spróbował rozerwać metalowe pasy za pomocą swoich pazurów.
-A kogo my tu mamy?-usłyszałam nagle głos Damiana. Jack odwrócił się w stronę mężczyzny, który stanął w drzwiach. Klown jeszcze nic nie zrobił, podczas gdy ten cały Moliere wyjął broń i strzelił do mojego chłopaka kilka razy. Jack chwycił się za pierś, w którą otrzymał najwięcej kul i upadł.
-Nie! Jack!-zawołałam i znowu zaczęłam się wyrywać.
-Spokojnie, jego cierpienie nie będzie trwało tak długo jak twoje-powiedział mężczyzna, a następnie wyjął zza pleców jakieś zawiniątko. Nie miałam pojęcia, co to jest, dopóki nie zaczął tego odwijać. Zdjął ręcznik, którym owinięte było to coś i moim oczom ukazało się pudełko Jack'a!
-Zostaw! Nawet się nie waż! Zabiję cię, jeśli zrobisz mu krzywdę!-krzyknęłam.
-Jesteś zabawna, kiedy starasz się być groźna, jednocześnie będąc tutaj uwięzioną-odparł Damian, po czym rzucił pudełkiem z całą siłą o podłogę. Jedna z jego ścian roztrzaskała się.
-Nie!-zawołałam, widząc, jak Jack zaczyna się dusić i jednocześnie pluć swoją czarną krwią. Nie był nawet w stanie się podnieść. Mężczyzna zaśmiał się, po czym zaczął deptać i kopać pudełko Jack'a. Po minucie zmieniło się ono w kupkę sprężyn i kawałków drewna. Jedyne, co byłam w stanie rozróżnić, to metalowa korbka.
-Jack!-zawołałam i spojrzałam w stronę swojego chłopaka. Oczy klowna zrobiły się niemożliwie wielkie i całe czarne. Jack chwycił się za szyję, jego ciało dziwnie się wygięło, a potem klown po prostu rozpłynął się w chmurze czarnego dymu. Tak jakby po prostu się teleportował.
-Jack! Jack! Nie!-krzyczałam. Poczułam, że po mojej twarzy zaczynają lecieć łzy.
-Ty potworze!-zawołałam w stronę mężczyzny, który znowu się śmiał.
-Nie ja tu jestem potworem, potworze. Patrz, patrz i płacz, błagaj o śmierć, tak jak twoje ofiary! Ale nie martw się, kiedyś dołączysz do tego demonicznego klowna. Będziecie się razem smażyć w piekle!-zawołał mężczyzna, nie kryjąc radości. Spuściłam wzrok i po prostu płakałam. Kiedy ponownie podniosłam wzrok, nie widziałam już Damiana. W drzwiach stała postać, której zupełnie się tam nie spodziewałam.
-Cane! Co ty tu robisz?!-zawołałam.
-Ja i reszta chcieliśmy cię uratować-powiedziała dziewczyna głosem pozbawionym emocji, wchodząc do mojej celi.
-Ale już nie chcemy. Jack tego chciał i nie żyje. A my nie chcemy umierać. Nie lubimy cię na tyle, żeby poświęcać dla ciebie swoje życie. Zwłaszcza, że tak naprawdę jesteś nikim. Pozwoliłaś, żeby lekarze zabili Mary. Pozwoliłaś się złapać. Pozwoliłaś zabić Jacka. Nie zasługujesz na naszą pomoc-powiedziała Cane.
-Co? Jak to? Błagam cię, nie mów tak!-zawołałam. Zaczęłam jeszcze bardziej płakać.
-Ale taka jest prawda. Nikt cię nie...-Cane nie dokończyła zdania, bo nagle w jej piersi wydobył się sztylet. Ktoś wbił go jej w plecy i to tak, że przebił serce. Dziewczyna upadła martwa, a ja z niedowierzaniem patrzyłam na osobę, która była odpowiedzialna za jej śmierci.
-Candy!-zawołałam, nie mogąc w to uwierzyć. Chłopak stał i patrzył się na ciało Cane. Z jego spojrzenia nie dało się nic odczytać. Zero emocji. Nagle jednak chłopak rzucił się w stronę dziewczyny.
-Cane! Cane! Nic ci nie jest?! Żyjesz?! Cane, nie możesz umrzeć!-zaczął wołać, potrząsając jej ciałem.
-Nie żyje, bo ją zabiłeś! Ale dlaczego, Candy?!-krzyknęłam. Nie uzyskałam jednak żadnej odpowiedzi. Nagle chłopak poderwał się z kolan i spojrzał na mnie z nienawiścią w oczach.
-Dlaczego to zrobiłaś?! Dlaczego ją zabiłaś?!-zawołał Pop i zaczął się do mnie zbliżać.
-Co? Co ty pieprzysz?! Słyszysz się w ogóle?! To ty ją zabiłeś! Jak ja miałabym to zrobić, skoro jestem uwięziona?! To ty wbiłeś jej sztylet prosto w serce!-krzyknęłam. Candy zaczął się śmiać.
-Ależ ty głupia jesteś. Wymyśliłabyś przynajmniej kłamstwo, które brzmiałoby lepiej. Ja przecież zabijam swoim młotem, a nie sztyletem! I nie zabiłbym Cane!-zawołał Candy. Chwilę później w jego ręce pojawił się ogromny młot. Pop uniósł go, chcąc zadać mi cios. Zamknęłam oczy, czekając na kolejną dawkę bólu, ale się tego nie doczekałam. Kiedy je ponownie otworzyłam, wokół mnie wszystko wyglądało tak samo jak przedtem.
-Ale tutaj jasno-usłyszałam głos, którego już nigdy nie powinnam była usłyszeć. Spojrzałam w bok i ujrzałam sześcioletnią Mary.
-Mary? Mary? Co ty tu robisz?-zapytałam. Byłam przerażona. Przecież jej w każdej chwili mogło coś się stać! A co jeśli wróci Damian albo Candy?
-Jak to co ja tutaj robię? Jestem zawsze z tobą. Bo ja nigdy cię nie opuszczę i zrobię wszystko, aby ci pomóc. W przeciwieństwie do ciebie, bo ty pomóc mi nie chciałaś. Nie pokazałaś się tym głupim lekarzom i przez ciebie myśleli, że jestem chora psychicznie i mnie zabili. Ale nie martw się, nie mam ci tego za złe. Bo ja ciebie i tak kocham, Jill. Jesteś i będziesz moją najlepszą przyjaciółką. Chociaż ja chyba nie zasługuję na takie miano, skoro nie chciałaś mnie uratować-powiedziała Mary.
-To nie tak! Chciałam, tylko bałam się, że popełnię ten sam błąd co Jack i wszystko pójdzie źle!-zawołałam.
-I tak wszystko poszło źle. I może nie popełniłaś tych błędów co Jack, ale popełniłaś mnóstwo innych. Może nawet jeszcze gorszych-odparła dziewczynka.
-Nie, nie, nie mów tak, Mary-powiedziałam, kręcąc przecząco głową.
-Ale jak? Nie mogę mówić prawdy? Dlaczego? Ale nie martw się, już mówiłam przecież, że ja ci i tak to wszystko wybaczam-odparła Mary. Nagle dziewczynka zaczęła się zmieniać. Rosła i zmieniał się jej nieco wygląd. W końcu zaczęła wyglądać tak jak wtedy, kiedy zginęła. Jak dwunastolatka.
-Ale następnym razem mnie uratujesz, prawda? Uratujesz mnie?-spytała Mary.
-Oczywiście! Zrobię dla ciebie wszystko, Mary!-zawołałam. Nagle drzwi się otworzyły. Do wnętrza wpadło kilka osób w białych kitlach. Pochwycili moją przyjaciółkę i zaczęli ją ciągnąć w stronę drzwi.
-Jill! Jill! Pomóż mi! Ja nie chcę wrócić tam! Nie chcę być w tym szpitalu!-Mary zaczęła krzyczeć, próbowała się też im wyrwać. Spróbowałam się uwolnić, żeby jej pomóc, ale nie byłam w stanie. Nagle jeden z lekarzy wyjął broń i strzelił do Mary.
-Znowu mnie nie uratowałaś-powiedziała dziewczynka, a potem upadła martwa na podłogę.
-Nienienienienienienie! NIE!-krzyczałam, płacząc i jednocześnie wyrywając się ze swoich więzów.
~*~
Czarna sierść, ślady pazurów, czarnej krwi i inne oznaki walki. A to miejsce było już naprawdę daleko od Rezydencji Slendermana. Nikt nie powinien się teraz tak oddalać. A Jill to zrobiła. Przeze mnie.
-To na pewno oni za tym stoją! Agenci ją mają!-zawołałem wściekły. Moje pazury jeszcze bardziej się wydłużyły. Zabiję ich. Zabiję ich tak szybko, że nawet nie dotrze do nich, że umierają! Zabiję ich wszystkich, nikt mnie nie powstrzyma! Choćby sam Slenderman, jego bracia i Zalgo razem stanęli mi na drodze!-myślałem wkurwiony.
-Musimy do nich iść i ją odzyskać-powiedziałem.
-Zaraz, czekaj, nie tak szybko! Najpierw to trzeba ogarnąć więcej osób, bo sami sobie nie poradzimy-powiedział Candy.
-Mów za siebie, ja tam sobie sam poradzę doskonale-powiedziałem, a potem skrzyżowałem ręce.
-Świetny plan! Idź tam w pojedynkę, aby uwolnić swoją dziewczynę i daj się złapać! I tyle z ratowania Jill!-odparł błazen. Prychnąłem wkurzony.
-Jack, uspokój się. Nie ma się to niepotrzebnie denerwować. Jeśli naprawdę Jill porwali agenci, to sami nic nie zdziałamy. A ty sam tym bardziej nic nie zdziałasz. Jack, zacznij myśleć, bo kiedy nie myślisz, to widzisz, to robisz coś głupiego i sam widzisz, do czego doprowadzasz-powiedziała Cane.
-Że niby to moja wina, że Jill zniknęła?!-zawołałem wkurzony. Wiedziałem, że to moja wina, ale nie chciałem, żeby inni mi to wypominali.
-No przecież nie moja-odparła dziewczyna.
-Stop, bo zaraz mi się tutaj pobijecie. Wracamy do Rezydencji i obmyślamy plan, co dalej z Jill i jak ją uwolnimy. O ile rzeczywiście została porwana przez agentów, bo może siedzi sobie grzeczne w Willi i czeka na przykład na Jack'a, a my chodzimy po lesie i jej szukamy-przerwał nam Candy.
-Tak, jasne, na pewno tak jest-odparłem. Teraz już nie miałem wielkich nadziei, że tak będzie. Chociaż musiałem przyznać, że błazen miał rację i mówił z sensem. Jill mogła potrzebować pomocy, a gdybym ja się tam pojawił, to pewnie jak zwykle wszystko bym tylko pogorszył, jak do tej pory. Ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się wszyscy wrócić do Rezydencji.
~*~
Zanim tam dotarliśmy, był już środek nocy. Trochę nam zeszło na tych poszukiwaniach. Najpierw poszedłem do naszego pokoju, ale tam niestety Jill nie było. Cały dom był z kolei nieco opustoszały. Wszyscy albo spali, albo gdzieś poszli, a mojej dziewczyny ani śladu. Następnie niemal od razu udałem się do gabinetu Slendermana. Na szczęście on też nigdy nie spał i był w tamtej chwili na miejscu.
-Slenderman! Agenci porwali Jill, trzeba coś z tym zrobić!-zawołałem, wbijając tam jak do siebie. On tylko skierował w moją stronę swoją twarz, jakby chciał na mnie popatrzeć oczami, których nie ma.
-Skąd to wiesz? Jak to się stało?-zapytał po chwili.
-Można powiedzieć, że...posprzeczaliśmy się trochę, w lesie, dość daleko stąd. To było jakoś tak popołudniu, a aż do teraz nie możemy jej znaleźć. Szukałem jej z pomocą paru osób w domu, potem w lunaparku i lesie, a potem znowu w domu. I znaleźliśmy tylko ślady walki niedaleko miejsca, gdzie widziałem ją ostatni raz. To na pewno sprawka agentów! Tam były ślady pazurów, sierść, nawet krew! Jej krew!-zawołałem. W tym czasie w gabinecie Slendera pojawili się Candy, Cane, Jane i Hoodie.
-Oni byli ze mną i mogą to potwierdzić-dodałem. Jak na zawołanie cała trójka opowiedziała moją wersję wydarzeń, tylko trochę innymi słowami.
-Cóż, wygląda na to, że tam się rzeczywiście coś stało. Gdyby jakieś wilki zaatakowały zwykłego człowieka, to nie byłoby tam ani krwi Jill, ani tak dużych śladów walki. Martwią mnie zwłaszcza pozostałości po kulach. Wszystko wskazuje na to, że agenci faktycznie ją porwali-powiedział Slenderman.
-Wszystko wskazuje na to, że trzeba ją odzyskać!-zawołałem zdenerwowany.
-W takim razie...
-A spróbuj tylko powiedzieć, że musimy zebrać więcej informacji i mamy czekać! Tylko spróbuj! Ja nie będę na nic czekać i jeśli ty zaraz nie zdecydujesz się mi pomóc w uratowaniu jej, to pójdę tam sam!-zawołałem. Usłyszałem w swojej głowie, jak Slender wzdycha.
-Chciałem powiedzieć, że w takim razie tym bardziej musimy w końcu zaatakować. Bardziej już gotowi nie będziemy, a dalsze zbieranie informacji może sprawić, że damy naszym przeciwnikom za dużo czasu. Już udało im się porwać Jill, a kto wie, czy nie zechcą wyłapać nas wszystkich? Dlatego jutro powinniśmy ich zaatakować. Jesteśmy już na to dość przygotowani-powiedział Slenderman.
-Dlaczego dopiero jutro?!-zawołałem.
-Eee...bo teraz wszyscy śpią, byliby niewyspani i byśmy przegrali-odezwała się Cane.
-A tego chyba nie chcemy-dodał Candy. Rzuciłem im wkurzone spojrzenie. Nienawidziłem, kiedy ktoś ma rację i to akurat wtedy, kiedy chciałbym, żeby ta "racja" wyglądała inaczej.
-Może nawet zaatakujemy pojutrze, aby wszyscy zdołali się przygotować-powiedział Slender.
-Mowy nie ma! My się przygotowujemy od kilku tygodni, więc jeden dzień różnicy nie zrobi!-zawołałem niesamowicie wkurwiony. Stanęło na tym, że Slender przyznał, że atak już jutro byłby dobrą opcją i tak też zrobimy (gdyby tego nie przyznał, nie wyszedłbym z jego pokoju) i wszyscy z samego rana zostaną poinformowani o naszych planach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro