Rozdział 56
Wyjątkowo notka na początku, bo po przeczytaniu tego umrzecie i nic więcej nie będzie wam się chciało czytać, zwłaszcza moich ostatnich wypocin na końcu rozdziału. Rozdział jest w ch#j długi, bo w sumie miałam go podzielić na 2 w trakcie pisania, ale tyle się nad tym nasiedziałam, że już mi się nie chce. Za błędy logiczne, interpunkcyjne, ortograficzne i wszystkie inne przepraszam, a jeśli wzbudzę nim kontrowersje, to, no cóż, Jack i Jill są psychopatami i niezależnie od osobistych zasad każdego z nas, mają swój własny system wartości. Pamiętajcie o tym, czytając, i nie wywołujcie tutaj żadnej gównoburzy ani nie próbujcie zjeść mnie w komentarzach. Za to z góry wam dziękuję. Dodatkowo, ponieważ jestem taką "skromną" osobą, to stwierdziłam ryzyk-fizyk, pokażę wam moje zdjęcie z tegorocznego Pyrkonu. Co prawda ucięte, bo byłam na nim z inną osobą, ale to już nieważne. A chcę je pokazać, bo robiłam właśnie cosplay Laughing Jack'a (pazury miałam wszystkie, ale nie chciało mi się ich stale nosić, a i wiem że ta "nerka" nie pasuje) XD A teraz jeszcze nieskromności ciąg dalszy, macie tu link do mojego pierwszego quizu, fajnie będzie, jak dacie znać, co o nim sądzicie: https://samequizy.pl/trudny-quiz-o-laughing-jacku/
Nie przedłużając, daję wam ten długaśny rozdział i życzę powodzenia w czytaniu. Może jednak niektórzy z was po tym nie umrą:D
~~~~****~~~~
Jack i ja leżeliśmy na łóżku, wtuleni w siebie. Nawet nie rozmawialiśmy, bo wystarczała nam sama nasza obecność. Nie wiedziałam, o czym myśli klown, za to ja myślałam tylko o jednym. Z jednej strony nie mogłabym być w ciąży, bo jak by to miało wyglądać? Demoniczni klowni zostają rodzicami? To brzmiało dla mnie jak jakiś chory żart, ale z drugiej strony...zaczęłam się zastanawiać, jak by to było, gdybyśmy ja i Jack mieli takiego małego demonicznego klowna-psychopatę. Albo psychopatkę. Może dzięki takiemu dziecku mogłabym...poczuć znowu to, co czułam, kiedy żyła Mary i kiedy się przyjaźniłyśmy? Ale co powiedziałby Jack? Jak on by zareagował? On też poczułby się tak jak wtedy, kiedy przyjaźnił się z Isaac'iem? A on w ogóle chce się tak znowu poczuć? No właśnie! Nie przeczuwałam, że mógłby być z tego powodu jakoś specjalnie szczęśliwy, a wręcz przeciwnie. Dlatego jednak nadal wolałam, aby nic z tego nie wyszło na jaw.
-Ej Jill, tak się zastanawiam, o czym myślisz?-spytał Jack. Obecnie właściwie go nie widziałam, bo widok zasłaniały mi moje włosy, które były chyba wszędzie, ale klownowi to najwyraźniej nie przeszkadzało. Po chwili Jack odgarnął mi włosy z twarzy i jeszcze bardziej się do mnie przysunął.
-Myślę o tym, jak to wszystko się potoczy-odparłam.
-Tylko się nie zamartwiaj bez potrzeby. My zawsze z nimi wygrywamy-powiedział Jack, po czym uśmiechnął się do mnie. Potem spróbował mnie pocałować, ale ja odsunęłam się od niego tak gwałtownie, że prawie spadłam z łóżka. Klown spojrzał na mnie zaskoczony.
-Nadal źle się czuję-wyjaśniłam.
-Aha-odparł Jack, czym doprowadził mnie do szału. Nie wiedziałam, czy jest na mnie obrażony, czy jest mu to obojętne, czy może się o mnie martwi. W końcu jednak powiedziałam, że muszę się przejść i trochę dotlenić, co na pewno zrobi mi lepiej. Ku mojej uldze, Jack nawet nie zasugerował, że będzie mi towarzyszył. Być może wyczuł, że nie mam ochoty na jakiekolwiek towarzystwo, zwłaszcza jego. W drodze na dół wpadłam jeszcze na Cane, która zaczęła mnie wypytywać, czy wiem już, co mi jest. Na szybko wcisnęłam jej to samo kłamstwo co Jack'owi i w końcu mogłam bez przeszkód znaleźć się na zewnątrz. Kiedy poczułam chłodne powietrze, od razu też zaczęłam czuć się nieco lepiej. Może moje problemy nie znikły, ale wydawały się mniej straszne kiedy przebywałam na otwartej przestrzeni niż wtedy, kiedy byłam w domu psychopatów. Naprawdę potrzebowałam tego, aby móc się przejść i wszystko sobie na spokojnie poukładać.
~*~
Ok, jest źle. Bardzo źle. Podczas swojego spaceru z każdą chwilą jakoś tak coraz bardziej oswajałam się z myślą, że mogę być w ciąży, chociaż nadal wolałam, żeby okazało się to nieprawdą.Zrobiłabym wszystko, żeby słowa doktorka okazały się kłamstwem. Smiley miał w Rezydencji swój samochód. Jak mi powiedział, chciał być w miarę niezależny i móc samemu dotrzeć jakoś do swojej ukochanej kliniki. Podróż zajęła nam faktycznie około 2 godzin, w czasie których dowiedziałam się, że nasz doktorek uwielbia eksperymentować i operować "na żywca" ludzi. Jego taktyka wygląda tak, że najczęściej znajduje sobie na ulicy kogoś zaniedbanego i niesamowicie naiwnego, oferuje pomoc i w ten sposób prowadzi do swojej kliniki, gdzie im "pomaga". Trudno byłoby mu jednak wmówić nawet najbardziej naiwnym osobom, że ma swoją super-klinikę w środku lasu, poza tym nie przepada za tłumem w Rezydencji, więc raz na jakiś czas stamtąd znika i zaszywa się w swojej klinice. Część mnie z ciekawością go słuchała, a druga część za to cały czas myślała o tym, czy faktycznie mogę być w ciąży, a jeśli tak, to co dalej? Kiedy się tam znaleźliśmy, szczęka mi opadła. Pomijając plamy krwi, które były wszędzie, jakieś słoiki z ludzkimi organami i ogólny niezbyt dobry stan budynku, "klinika" prezentowała się naprawdę dobrze. Smiley miał tam prawdziwy stół operacyjny, różne narzędzia, leki. Nie zdążyłam jeszcze wyjść z podziwu, kiedy doktor zniknął na chwilę, a potem wrócił, ciągnąc za sobą jakąś dziwną maszynę.
-Co to jest?-zapytałam.
-Stary aparat do USG. Tak najszybciej się przekonamy, czy naprawdę jesteś w ciąży. Wiesz, kiedyś pracowałem w normalnym szpitalu, ale oni nie chcieli tam pomagać ludziom tak jak ja im pomagam. Dlatego skończyłem z tamtą pracą, ale to wziąłem sobie jako pamiątkę. Często go tam używałem, chociaż tego nie lubiłem. Wolę podziwiać pracę organów ludzkich na żywo, a nie z ekranu monitora-powiedział Smiley.
-Domyślam się więc, że za często go po tym wszystkim nie używałeś?-zapytałam, patrząc z konsternacją na całą aparaturę.
-Nie użyłem go ani razu odkąd go sobie pożyczyłem.
-Skąd wiesz, czy w ogóle działa?-spytałam. Miałam co do tego spore wątpliwości. Smiley zapewne nie używał urządzenia wiele lat.
-Zaraz się przekonamy-powiedział.
-A w ogóle to jak go sobie wziąłeś? Ukradłeś? Coś tak dużego? I skąd masz pewność, że zadziała na mnie?-zasypałam go kolejnym gradem pytań.
-Wiesz...Kiedy jesteś lekarzem, zwłaszcza dobrym i szanowanym lekarzem, to widząc ciebie ciągnącego aparat do USG ludzie zakładają, że wiesz, co robisz. Jedynie pielęgniarki albo ktoś z personelu proponuje ci pomoc. Odmawiasz i, korzystając z przejść dla służby i mniej uczęszczanych korytarzy, zabierasz sobie wybrany sprzęt. A potem po prostu znikasz od razu albo po kilku dniach, kiedy już okradniesz szpital z wszystkiego co się da, i otwierasz własną klinikę! Nie do końca legalną, ale własną i pomagającą ludziom. A co do działania na ciebie...Sam tego nie wiem, pewnie za wiele to nie pomoże, ale dla ciebie to jedyna nadzieja na szybkie ogarnięcie wszystkiego, a dla mnie to szansa na poznanie demonicznego klowna...od środka-odparł Smiley.
-Ale w razie gdyby jednak nie działa albo nie zadziałał na mnie, nie zamierzasz mnie rozcinać, aby sprawdzić jak wyglądam od środka? Nie radzę-powiedziałam.
-Z jednej strony z chęcią bym to zrobił, ale z drugiej...kiedy Eyeless Jack chciał kiedyś wyciąć nerkę naszemu klownowi, to z powstałej rany zaczęły wychodzić karaluchy, więc chyba jednak nie będę ryzykował-odparł Smiley.
~*~
Pół godziny później byłam już po całym tym badaniu. Aparat jednak zadziałał. A ja jednak byłam w ciąży. Chyba. Smiley i ja po długiej rozmowie uznaliśmy, że najprawdopodobniej tak właśnie jest. Dlaczego nie mogliśmy być pewni? Cóż, nie jestem w środku zbudowana tak samo jak ludzka kobieta. Właściwie to sama nie jestem do końca pewna, ale chyba od środka w dużej mierze wypełnia mnie moja czarna "krew". Smiley uznał, że to fascynujące, iż mimo mojej dziwnej budowy wewnętrznej mogłam zajść w ciążę, a ja uznałam, że to po prostu pech. Ogromny pech. Przeogromny pech. Ogromnie przeogromny pech. Niewyraźny obraz z monitora + moja dziwna krew + moja dziwna budowa wewnętrzna + nasza wspólna nieznajomość tego, jak wyglądają moje organy wewnętrzne (o ile takowe posiadam) = niepewność w kwestii ciąży. Tyle że Smiley po dokładnej i wnikliwej analizie zlokalizował we mnie coś, co mogło być albo żołądkiem, albo nerką, albo wątrobą, albo dzieckiem. Ta rozbieżność wynika z faktu, że zarówno on jak i ja wiedzieliśmy o mojej budowie wewnętrznej jedno wielkie NIC. Dlatego tak naprawdę nic nam, a w każdym razie mi, to nie dało.
-Japierdolękurwamać-powiedziałam pod nosem, dając w ten sposób upust swojej wściekłości.
-Jest jeszcze jakiś sposób, żeby przekonać się, czy jestem...-nawet nie mogło mi to przejść przez gardło. Nie i już!
-Wiesz, jest jeszcze sposób, żeby to sprawdzić-odparł Smiley.
-No? Jaki? Gadaj zaraz!-zawołałam.
-Ten, który wcześniej odrzuciłaś. Jakbym cię otworzył, to mógłbym się lepiej przekonać, czy jesteś w ciąży-odparł doktor.
-Chyba śnisz. A co z karaluchami? I jak ty to sobie wyobrażasz? Że jak gdyby nic mnie sobie potniesz?-spytałam, po czym popukałam się palcem, a raczej swoim pazurem, w głowę, żeby dać mu do zrozumienia, że oszalał bardziej niż ja.
-Po pierwsze, to na ekranie monitora widziałem głównie czerń, co pozwala mi sądzić, że od środka jesteś wypełniona w większością swoją smołowatą krwią, a nie karaluchami. Po drugie, skoro i tak regenerują ci się wszystkie rany, to chyba nie jest to duży problem dać się pociąć? Zwłaszcza, że masz do wyboru to albo życie w niepewności-odparł Smiley.
-Super, fajnie, ekstra, a wiesz, że kiedyś zwymiotowałam karaluchami? Zresztą, z tego, co opowiadał mi Jack, to on zna podobne sztuczki-powiedziałam, uśmiechając się mimowolnie lekko.
-Naprawdę? Kiedy niby?-zdziwił się Smiley.
-Jakieś...No na pewno kilkadziesiąt lat temu...-odparłam, starając się dokładnie przypomnieć sobie to wydarzenie i umieścić je jakoś w ramach czasowych.
-Kilkadziesiąt lat temu! Ty wiesz, ile mogło się w tobie zmienić przez tyle czasu?!
-Nie...
-No właśnie!
-Ale ja nie chcę, żeby ktokolwiek mnie rozcinał!-zawołałam wściekła, starając się przy tym ukryć swoje przerażenie. W końcu tyle razy zadawałam ból, tyle razy raniłam innych, widziałam całe to cierpienie w ich oczach, nie mogę pozwolić, żebym sama to odczuła! Ja już się wystarczająco nacierpiałam i nie chciałam więcej! Zwłaszcza w taki sposób!
-Nie będzie tak źle, jak się boisz bólu, to mogę cię uśpić...
-Jasne, już ci na to pozwalam! Tobie, który najbardziej na świecie uwielbiasz "pomagać" innymi, sprawiając im ból podczas swoich chorych operacji! Może ja nie jestem lepsza, ale tym bardziej nie dam się w to wciągnąć w roli ofiary! Ciekawe, czemu w ogóle tak ci na tym zależy? Wątpię, że aż tak bardzo chcesz mi pomóc! Sam powiedziałeś kilka razy, że ciekawi cie, jak ja albo Jack wyglądamy od środka! Jaką mam pewność, że nic mi nie zrobisz? Albo...-"albo dziecku". To właśnie chciałam powiedzieć, ale w porę powstrzymałam się. W końcu dziecko akurat powinno mnie najmniej obchodzić, ono nie może, nie ma najmniejszego prawa istnieć.
-Albo waszemu kochanemu maleństwu?-spytał Smiley, po czym bezczelnie uśmiechnął się, najwidoczniej rozbawiony tym wszystkim.
-To tym bardziej powinnaś się na to zgodzić, może jeśli jesteś w ciąży, to się o tym dowiemy i zarazem pozbędziemy całego problemu? Ja chcę się tylko dowiedzieć paru rzeczy, a ty tak czy siak masz ogromny problemy, więc dlaczego by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?-spytał Smiley. Zawiesiłam się na chwilę. Ok, miał rację, pod tym względem, że nie powinnam się przejmować, czy to by zaszkodziło...temu czemuś we mnie. Właściwie to powinnam jak najbardziej liczyć na to, aby coś mu zaszkodziło i jeśli to coś we mnie jest, wyniosło się ze mnie jak najszybciej. Ale nie oznaczało to, że dam się pociąć temu psychopacie! Kto jak kto, ale ja wiem, ile są warte obietnice takich zwyrolów, w końcu jestem jednym z nich. Stałam tak jak ostatnia debilka i tylko przedłużałam czas trwania ciszy między nami. Nie było opcji, żebym zgodziła się na ten porąbany układ, ale też nie chciałam odmawiać...Bo to by oznaczało dalsze życie w niepewności. Jak długo? W dodatku co zrobię, jeśli to jednak prawda? Kurwa mać!
-I jak? Mam szykować narzędzia? Jakieś leki? Jak chcesz, to możesz sama się uśpić cukierkami-odparł Smiley. Wtedy właśnie coś mnie tknęło.
-Nie. Nie ma takiej opcji-odparłam. Smiley był widocznie niezadowolony, ale nic więcej nie powiedział. Chyba w końcu do niego dotarło, że nic nie wskóra. Wróciliśmy do samochodu doktora i udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Minęła nam ona w całkowitej ciszy. Byłam jednocześnie całkowicie załamana, ale też starałam siebie samą jakoś pocieszyć. Przecież nie będzie tak źle. Na pewno wszystko będzie dobrze. Pewnie i tak nie jestem w ciąży, a jeśli jestem, to jakoś sobie z tym poradzę i będzie po kłopocie, a jeśli nie, to Jack się z tym pogodzi. Może z trudem, ale pogodzi. I będziemy mieli małego klowna albo klownicę. Na przykład Laughing Jamesa albo Laughing Jade-myślałam. Odkryłam przy tym, że wymyślanie imion mnie uspokaja, bo mogę nie myśleć o tym, że muszę jeszcze o tym wszystkim powiedzieć swojemu chłopakowi. Pod warunkiem, że mój plan się nie powiedzie.
~*~
Kiedy wróciliśmy, miałam to szczęście, że nie natknęłam się nigdzie na Jack'a. Jeszcze. Nie chciałam też wpaść na kogokolwiek innego. Podziękowałam doktorkowi, po czym rozstaliśmy się. Co teraz?-pomyślałam, przenosząc wzrok na zmianę z lasu na Rezydencję. Miałam to szczęście, że akurat nikogo nie było w pobliżu. Cóż, nie chciałam, aby ktokolwiek się o tym wszystkim dowiedział, zwłaszcza Jack, więc po krótkim namyśle odwróciłam się jednak w stronę lasu i tam się skierowałam.
~*~
-Eee.. co ty robisz?-spytałem zdziwiony. Błazen aż podskoczył i odwrócił się w moją stronę. Chwilę przypatrywał mi się zaskoczony, po czym na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.
-Prowadzę śledztwo-odparł. Widać było, że ledwo powstrzymuje się od wybuchu śmiechu.
-Jakie śledztwo?-zdziwiłem się.
-Urodzinowe!-zawołał Candy, po czym w mgnieniu oka minął mnie i gdzieś pobiegł. Westchnąłem. Byłem już przyzwyczajony do naprawdę dziwacznych zachowań z jego strony, ale mimo wszystko zastanawiało mnie i trochę niepokoiło, czego on szukał w naszym pokoju. Nie no nie mogę tak tego zostawić. On nie może sobie bezkarnie wchodzić do NASZEGO pokoju. Muszę go znaleźć-pomyślałem. Zszedłem na dół, gdzie trafiłem na Jeffa ostrzącego jeden ze swoich noży o szafkę (nie chciałbym być w jego skórze, jak Slender się dowie), ale też spotkałem na szczęście kilka innych osób.
-Widział ktoś z was Candy'ego?-spytałem, ale zostało to całkowicie zignorowanie, więc musiałem to powtórzyć. Tym razem dla pewności głośno się wydarłem.
-Yhm...Chyba gdzieś go widziałam chwilę temu, ale dokąd poszedł, nie mam pojęcia-odparła Clockwork. W tej samej chwili można było usłyszeć, że otwierają się drzwi. Po chwili swoją obecnością zaszczycił nas Smiley.
-Widziałeś Candy'ego?-spytałem niemal od razu.
-Co?-zdziwił się doktor.
-Candy'ego. Takiego wkurwiającego błazna. Niebieskiego. Widziałeś?-powtórzyłem. Smiley wydał mi się jakiś dziwny. Jakby trochę rozkojarzony...albo zły. To było dość dziwne, bo przynajmniej pierwsza z tych rzeczy nie miała miejsca często. On rzadko dawał się czymkolwiek zdenerwować, a już zwłaszcza rozproszyć.
-Aaa, chyba tak. Tak, widziałem. Jak tutaj szedłem, to mogłem go zauważyć jak znika w lesie, ale po co to nie mam pojęcia-odparł Smiley.
-A gdzie dokładnie poszedł?-spytałem, podchodząc do niego.
-Nie wiem, do lasu! A las jest ogromny, więc skąd mam wiedzieć, gdzie dokładnie?! Zresztą na twoim miejscu interesowałbym się nie tyle nim, ile twoją Jill!-powiedział doktor, po czym skierował się, jak sądzę, w stronę swojego gabinetu.
-Chwila!-zawołałem, zastępując mu drogę.
-Niby co to ma znaczyć? Co jest z Jill?-spytałem.
-Ją spytaj, nie mnie-odparł Smiley.
-Ma jakieś problemy po tych kulach, którymi została postrzelona, tak?-zapytałem.
-Tak ci powiedziała?
-Tak...
-No to ja na twoim przyjrzałbym się jeszcze raz jej tłumaczeniu-odparł Smiley.
-Co masz na myśli?-zdziwiłem się.
-To, że jeśli cokolwiek jej dolega, to na pewno nie z winy tych kul. Ale co ja się tam będę między was mieszać, jeszcze wywołam jakąś kłótnię kochanków-powiedział doktor.
-Zaraz, zaraz. O czym ty mówisz? O co ci chodzi? Sugerujesz, że Jill mnie okłamała?-spytałem. Zupełnie nie rozumiałem, o co może mu chodzić, ani dlaczego zarzuca mojej dziewczynie kłamstwo. Jednak...Jill nie mogła kłamać, prawda? Nie mogła mnie okłamać...Nie mogła!
-Mówię o tym, że lepiej, żebyś pogadał z Jill, zamiast z Candy'm. A jak już z nią pogadasz, to powiedz jej, że MOJA oferta jest nadal aktualna-powiedział Smiley. W międzyczasie udało mu się mnie wyminąć, bo byłem zbyt zaskoczony tym wszystkim, co mówił, żeby go na czas zatrzymać.
-Ale chwila, możesz mi to wszystko wytłumaczyć? O co chodzi z Jill?-zapytałem. Smiley odwrócił się.
-Nie chcesz dowiedzieć się tego od niej?-spytał doktor, po czym odwrócił się i odszedł. Czy chcę się tego dowiedzieć od Jill? O co w tym wszystkim chodzi? Jeśli ktokolwiek może mi to wyjaśnić, to tylko ona. Ale ona mnie nie okłamała, prawda...?-pomyślałem. Jeśli chciałem cokolwiek osiągnąć, jakoś to wyjaśnić, musiałem odnaleźć Jill. A ona...Ona poszła na spacer. Do lasu. Jak Candy, który wcześniej był w naszym pokoju. Nie no, najpierw Jason, później Candy, teraz Smiley, i znowu Candy. Ja oszaleję! Przecież ona...ona...nie może mnie zranić, prawda? Porzucić? Z Candy'm nic jej nie łączy, on ma w końcu Cane, a Jill mnie. A Smiley...Niby po co Jill miałaby kłamać? Chociaż, po co on miałby kłamać? Nie, ja muszę poszukać Jill-pomyślałem, po czym otworzyłem drzwi, gotów przeszukać choćby cały las, aby tylko ją znaleźć i to wszystko wyjaśnić.
~*~
Po zastanowieniu się poszłam po prostu do lunaparku. Niby nie mieliśmy się oddalać, ale nie mogłam wrócić do Rezydencji, nie teraz. Nie czułam się na siłach, aby zmierzyć się z Jack'iem. Znalazłam sobie jakieś dogodne miejsce, którym stała się dla mnie ławka, pomalowana na różowo (farba już nieźle odchodziła) nieopodal budki, w której kiedyś chyba sprzedawano watę cukrową, popcorn i hot-dogi. Usiadłam na niej i wyciągnęłam przed sobą dłoń, na której w mgnieniu oka pojawiła się masa słodyczy. To mogło być niebezpieczne. To zapewne było niebezpieczne, w dodatku nie znałam się na truciznach i narkotykach tak dobrze jak Jack, ale to było według mnie jedyne rozwiązanie. Propozycja Smiley'a nie wchodziła w grę, a to, że...dziecko miałoby się urodzić już w ogóle byłoby niemożliwe. I co? Stworzylibyśmy z Jack'iem miłą, szczęśliwą rodzinkę klownów-morderców? Już to widzę. Może...może nawet fajnie byłoby mieć takie dziecko, bo faktycznie pozwoliłoby mi albo nawet nam poczuć się tak, jak kiedyś, kiedy nasi przyjaciele żyli, ale co poza tym? Nie ma takiej gwarancji, a ten...to coś może tylko popsuć tę idealną więź między Jack'iem i mną! Nie mogę na to pozwolić, bez względu na wszystko!-nadal byłam przekonana, że dobrze robię. Ani Jack ani ja nie potrzebujemy dziecka, pewnie i tak zabilibyśmy je zaraz po narodzeniu, jak tylko pierwszy raz by nas zdenerwowało swoim płaczem... Dzieci to niewdzięczne istoty-pomyślałam jeszcze. Odpakowałam pierwszego cukierka i zjadłam, a potem następnego i następnego, i tak w kółko. Ze zdziwieniem odkryłam po chwili, że po mojej twarzy spłynęło kilka łez. Nie mogłam się jednak rozkleić. Przypomniałam sobie, co zrobiła Mary, jak pozwoliła się zabić i jak przez nią cierpiałam. Przypomniałam sobie, co przeszedł Jack i to mi jakoś dodało sił, żeby wyczarować sobie i zjeść jeszcze kilka garści cukierków z super-dodatkiem. Tyle że...nic mi się po nich nie stało. Nie spodziewałam się, że odczuję jakiś wynik otrucia, w końcu jestem odporna na broń i trucizny, ale ja zupełnie nie poczułam żadnej zmiany. Chociaż ja nawet nie wiem, co powinnam czuć, ale tak zupełnie nic? Nagle jednak poczułam coś aż za bardzo. Zerwałam się na równe nogi, tylko po to, żeby upaść potem na kolana. I się zaczęło, już myślałam, że tym razem naprawdę wyrzygam sobie żołądek o ile go mam. Jak już skończyłam, to automatycznie wytarłam usta w rękaw swojej sukienki, po czym zganiłam sama siebie za bycie idiotką i wyczarowałam sobie chusteczki, którymi jakoś się ogarnęłam. Potem niemal od razu wstałam. Czułam, że muszę coś zrobić. Nie miałam pojęcia co, ale wiedziałam, że nie mogę tak tam zostać. Z braku innych możliwości ruszyłam sobie na mały spacer po lunaparku.
~*~
Minęło sporo czasu mojego bezsensownego szlajania się, kiedy moją uwagę przykuły jakieś hałasy. Poszłam w ich kierunku i ze zdziwieniem zauważyłam Candy'ego, który stał z młotem w ręku nad jakąś rozwaloną maszyną. Nie starałam się być szczególnie cicho, więc po chwili mnie spostrzegł.
-O, a kogo ja tu spotkałem? Jack jest z tobą?-spytał, odwracając się w moją stronę.
-Nie...-odparłam tak, że ledwo się to dało usłyszeć. Ale błazen usłyszał.
-To dobrze, jeszcze dostałbym od niego za niszczenie jego królestwa-odparł Candy.
-A dlaczego właściwie niszczysz jego królestwo?-spytałam, podchodząc do błazna. Stanęłam obok niego i przyjrzałam się najpierw rozwalonej maszynie, a potem jemu.
-Sprawa wygląda tak, że miałem szukać Cane, ale jakoś tak zawędrowałem w te strony. I przypomniało mi się o tej maszynie, która zawsze mnie denerwowała...
-Dlaczego?-zdziwiłam się.
-Bo gra polegała na tym, że wrzucało się do niej pieniądze, a potem po kolei wyskakiwały jakieś postaci i można było je walnąć młotkiem, co było głupie, bo to nie pozwalało nawet porządnie ich uderzyć. A że byłem wkurzony, bo nie mogłem znaleźć i pewnie nie znajdę Cane, a Jack'a akurat nie ma, to chciałem skorzystać z okazji i to rozwalić. Ej, nie powiesz mu, że to moja sprawka?-spytał nag;e Candy.
-Nie, oczywiście, że nie-odparłam i przywołałam na twarz sztuczny uśmiech. Jedno kłamstwo w tą czy w tą, co to teraz dla mnie za różnica, skoro i tak wszystko się zepsuje...Ale może nie, może jednak między mną a Jack'iem będzie dobrze?-pomyślałam. Spostrzegłam, że Candy przygląda mi się uważnie, więc uśmiechnęłam się jeszcze raz.
-Wydajesz się jakaś taka...inna-powiedział.
-Inna?-zdziwiłam się, ale też zaniepokoiłam. Błazen kiwnął głową.
-Ale w jakim sensie?-spytałam. Candy wzruszył ramionami.
-Wracasz do Rezydencji?-spytał po chwili.
-Nie, wiesz, chyba jeszcze trochę tu zostanę-odparłam.
-Aha-powiedział błazen, po czym pożegnał się ze mną i zaczął odchodzić. Nagle jednak zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.
-A dlaczego właściwie jesteś tutaj? Sama?-spytał.
-Widzisz, ty szukasz Cane, a ja mogę powiedzieć, że właściwie uciekam od Jack'a-nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. Że też w porę się nie opamiętałam. W jednej chwili Candy znalazł się znowu przy mnie.
-Dlaczego? Coś się stało? On pewnie znowu zrobił coś głupiego...-powiedział błazen i uśmiechnął się wesoło, ale też z odrobiną kpiny. Nie miałam mu tego za złe, w końcu on niemal stale uśmiecha się i śmieje niemal ze wszystkiego, jak Jack i ja.
-Nie, nie tym razem. Można powiedzieć, że teraz...oboje coś zrobiliśmy-odparłam. Cholera, po chuj ja w to brnę? Muszę mu kazać spadać, brakuje jeszcze tylko, żebym przed kimś się wygadała-pomyślałam, ale mimo to nasza rozmowa trwała dalej.
-To nieźle. Otruliście się nawzajem cuksami?-spytał Candy.
-To też nie to. Coś poważniejszego-odparłam.
-Co by to nie było, to pamiętaj o jednym. Miłość miłością, ale taka zwykła miłość to jeszcze nic. Jak zaczyna na sobie zależeć dwójce seryjnych morderców, to jest coś! Wtedy to dopiero się sypią iskry, codziennie są kłótnie, codziennie próbują się nawzajem pozabijać, a potem dziękuję losowi, że im się nie udało, bo co by bez siebie zrobili? Skoro źli chłopcy kochają najmocniej, to jak muszą kochać psychopaci? (dop. aut. psychopaci nie kochają, ale nie wyprowadzajmy na razie Candy'ego z błędu XD).
-No w sumie...
-No weź popatrz, jak ktoś, kto ma wyjebane na wszystko i morduje ludzi zakochuje się w kimś, to to musi być już silne uczucie. Więc bez względu na to, co oboje odjebaliście, będzie dobrze-odparł Candy.
-A ty skąd to wiesz?-spytałam.
-Z własnego, nie chwaląc się, cholernie dużego doświadczenia-powiedział błazen.
-Aż tak dużego doświadczenia?-spytałam, nie kryjąc swojego powątpiewania.
-A tak. Jak będziesz się kiedyś chciała przekonać, jak dużego, daj znać-odparł Candy, po czym zaśmiał się.
~*~
Chodzenie bez sensu po lesie nie miało sensu. Już chciałem wracać do Rezydencji, ale przypomniałem sobie o jednym miejscu. Lunapark! Szanse, że tam będzie Jill, nie były jakieś duże, ale lepsze to niż nic. Faktycznie, znalazłem ją tam, ale razem z towarzystwem w postaci Candy'ego. Nie wiem właściwie dlaczego, ale zdecydowałem się na trochę ukryć, stać się niewidzialnym, i przysłuchać ich rozmowie. Zainteresowały mnie słowa Jill, które usłyszałem jako pierwsze, że to "coś poważniejszego". Ale co? O co znowu jej chodziło? Co ja bym dał, żeby się dowiedzieć... Jednak po chwili ich rozmowy, kiedy Candy wyskoczył z tym swoim doświadczeniem, już nie mogłem wytrzymać. Stałem się znowu widzialny i zacząłem do nich zbliżać. Oboje dość szybko mnie zauważyli. Candy nawet nie zareagował na mój widok, ale Jill wyglądała, jakby zobaczyła swój najgorszy koszmar.
-Co tutaj robicie?-spytałem, kiedy do nich podszedłem.
-Rozmawiamy-odparł Candy.
-A dlaczego akurat tutaj?-zapytałem.
-Długa historia-powiedział błazen.
-Mamy czas.
-Wy tak, ja nie. Wracam do Rezydencji, może już wróciła Cane. Muszę się jej pochwalić, że znalazłem swój prezent urodzinowy. Następnym razem schowajcie go lepiej!-zawołał błazen, po czym puścił oczko do Jill i zaczął się śmiać. Chwilę później, nadal się śmiejąc, zostawił nas i odszedł w stronę Willi. Nawet nie starałem się go tym razem zatrzymać, chciałem pogadać z Jill, żeby mi to wszystko raz na zawsze wyjaśniła.
~*~
-Smiley powiedział mi ciekawą rzecz...-zaczął Jack.
-Jaką?-spytałam wystraszona.
-Że z tymi twoimi ranami po kulach czy jakoś tak to jest różnie...A więc, o co tak naprawdę chodzi?-zapytał Jack. Wzięłam głęboki wdech. Musiałam się uspokoić.
-Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko może lepiej najpierw usiądź-przerwałam mu. Klown posłał mi zaskoczone, ale też podejrzliwe spojrzenie.
-Niby gdzie? Tu nie ma ławki-odparł.
-Ok, dobra, zapomnijmy o tym. Bo widzisz...-zrobiłam dłuższą pauzę. Musiałam zebrać się w sobie, a przy okazji chciałam zrobić porządny wdech.
-Ja ciebie okłamałam-dodałam.
-No to już ustaliliśmy raczej. Tylko z tymi ranami po kulach, czy z czymś jeszcze? I czy to nie ty chciałaś, żebyśmy zawsze mówili sobie prawdę? Natychmiast mów, o co chodzi!-zawołał Jack. Zauważyłam, że się zdenerwował, co wcale mnie nie pocieszyło.
-Ok, ale obiecaj, że nie będziesz się denerwował-powiedziałam.
-Jak mam się nie denerwować? Nie wiem, o co ci chodzi i do tego mnie okłamujesz! No mów!-klown znowu mnie ponaglił, ale ja milczałam. Cała moja odwaga chwilowo wyparowała. Jack zaczął mnie coraz natarczywiej wypytywać i żądać wyjaśnień. W końcu nie wytrzymałam.
-Jajestemtaktrochęchybawciąży-wypaliłam na jednym oddechu. Jack spojrzał na mnie zaskoczony.
-Że co? Chyba źle zrozumiałem. Powtórz, bo powiedziałaś to strasznie niewyraźnie-odparł.
-Jestem chyba trochę w ciąży-powtórzyłam. Jack spojrzał na mnie tak, jakbym właśnie powiedziała mu, że planuję go przeciąć swoją piłą. Jestem pewna, że gdyby nie to, iż jest cały biały, mogłabym zobaczyć, że pobladł.
-A-ale jak to? J-jak to możliwe?-spytał.
-Normalnie. Chyba wiesz, skąd się biorą dzieci?-zapytałam.
-Skąd to wiesz, że jesteś w ciąży? I co to znaczy "trochę"? Co to znaczy "chyba"?
-Smiley mi powiedział. Byliśmy w jego klinice, ale na 100% to nie jest pewne, bo...no bo jestem w końcu demonicznym klownem i nie da się mnie tak po prostu zbadać-odparłam.
-No tak, jego znajomość w kwestii ciąży u demonicznych klownów jest raczej znikoma. Więc pewnie to nie jest prawda-odparł ponurym głosem Jack.
-Prawda jest jednak taka, że od dłuższego czasu stale jem, potem wymiotuję, a do tego mam jakieś dziwne wahania nastrojów-wyjaśniłam.
-To nic nie znaczy. To wszystko mogą być objawy jakiejś choroby-powiedział Jack.
-Jakiej choroby? Sam powiedziałeś, że my jesteśmy na nie odporni-odparłam.
-Demoniczni klowni nie zachodzą w ciążę-rzekł, nadal ponurym głosem, Jack.
-O ile mi wiadomo, to dopóki mnie nie poznałeś, uważałeś się za jedynego demonicznego klowna. Demoniczny klown na pewno nie zajdzie w ciążę, ale demoniczne klownica...?-odparłam.
~*~
To nie mogła być prawda. Najbardziej na świecie nie chciałem, aby to była prawda. Wyobrażałem sobie różne rzeczy, martwiłem się, że między Candy'm i Jill coś może być, ale to...Tego się w ogóle nie spodziewałem. Słysząc słowo "dziecko" wyobrażałem sobie tych małych ludzi, tylko w pomniejszonej wersji. Dzieci stale płaczą, czegoś chcą, są denerwujące i głupie. No i nie należy zapominać, że potem dorastają i stają się jeszcze do tego wszystkiego wredne i niewdzięczne, jak Isaac. On może i był fajnym dzieckiem, ale dorósł i mnie porzucił. Tak więc dzieci zdecydowanie źle mi się kojarzyły, a teraz właśnie coś takiego było bliskie odebrania mi Jill. Rozwydrzone, płaczące, głupie, niewdzięczne dziecko miałoby się teraz pojawić tylko po to, żeby ona skupiła na nim swoją uwagę? I żeby potem nic z tego nie miała, bo dzieciak dorośnie i ją porzuci? Albo nas? A skoro tak będzie, to po co w ogóle mieć dziecko? Straszne, okropne dziecko!
-Ale ja nie chcę żadnego dziecka. To tylko nam zaszkodzi i wszystko między nami zepsuje-powiedziałem. Jill spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie zabił jej matkę i powiedział, że wcale tego nie żałuję. Albo jakbym odebrał jej w jednej chwili całą nadzieję.
-Wiesz, domyślam się, że to cię zaskoczyło, tak jak mnie, ale nic już na to nie poradzimy, jeśli to prawda. Ja już nawet próbowałam się jakoś...go pozbyć...ale nie wyszło.-powiedziała Jill.
-Jack, jakoś damy radę-dodała, po czym zrobiła krok w moją stronę. Spróbowała złapać mnie za rękę, ale ja od niej odskoczyłem.
-Nie, nie, nie-zacząłem powtarzać, jednocześnie kręcąc głową.
-Ja się nie zgadzam!-zawołałem, po czym odwróciłem się i skierowałem się w stronę lasu. Chciałem znaleźć się gdziekolwiek, byle dalej od tego miejsca.
~*~
Przez chwilę patrzyłam z żalem i zaskoczeniem na sylwetkę oddalającego się Jack'a, ale potem ogarnęła mnie wściekłość. O nie! Tym razem nie pozwolę mu uciec od problemu! Nie pozwolę mu zniknąć i nie będę potulnie czekać, aż postanowi do mnie wrócić i pogadać!-pomyślałam i ruszyłam za nim.
-Jack!-zawołałam. Klown zorientował się, że za nim idę, więc przyspieszył, a ja zaczęłam biec. Nie zdołałam go jednak dogonić, bo Jack zamienił się w czarny dym i przeteleportował. Nie dam się tak łatwo! Nie tym razem! Ja też znam takie sztuczki!-pomyślałam. Widziałam miejsce, w którym się pojawił, więc tam też się przeniosłam. On wykorzystał tę chwilę, aby znaleźć się znowu gdzieś indziej. W taki oto sposób rozpoczęła się nasza gonitwa po lesie, polegająca na tym, że Jack gdzieś się teleportował, a ja przenosiłam się tam za nim, podczas gdy on pojawiał się już w innym miejscu. W końcu jednak Jack zniknął mi z pola widzenia. Teleportowałam się jeszcze kilka razy na chybił trafił w różne miejsca, a potem zaczęłam po prostu biec przed siebie. Po jakichś dziesięciu minutach zatrzymałam się. To nie miało najmniejszego sensu. Usiadłam na ziemi, a raczej upadłam na kolana, zrezygnowana. Schowałam twarz w dłoniach i zaczęłam płakać, jednocześnie zastanawiając się, co powinnam zrobić dalej. Najchętniej bym kogoś zabiła. Albo przeniosła się z powrotem do Francji. Tam przynajmniej nie spotkałabym Jack'a i nie miała takich problemów
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro