Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 54

Sama nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim usłyszałam pukanie do drzwi.

-Kimkolwiek jesteś, idź sobie! A jeśli to ty, Jack, idź sobie tym bardziej, najlepiej na zawsze i to do samego piekła!-zawołałam. Po chwili jednak drzwi otworzyły się, a ja ukradkiem spojrzałam, kto w nich stanął. Potem ponownie skryłam twarz w dłoniach.

-Cane, wynocha!-zawołałam. Usłyszałam, że drzwi się zamykają i przez chwilę myślałam, że znowu jestem sama.

-Co się właściwie stało?-usłyszałam głos Jane.

-Jane, też sobie idź!-zawołałam.

-Nigdzie nie idziemy-usłyszałam głos Cane, a potem poczułam, że ktoś koło mnie siada na łóżku.

-Ale ja nie mam ochoty z wami rozmawiać-powiedziałam.

-Co takiego zrobił Jack?-spytała Cane, ignorują moje słowa. Poczułam, że Jane siada po mojej drugiej stronie.

-Ten roześmiany debil z pudełka poszedł na tę cholerną misje bez mojej wiedzy i specjalnie kazał mi iść się przejść, żebym nie poszła razem z wami!-zawołałam, dając upust swojej złości. Następnie w końcu zdecydowałam się spojrzeć na Cane i Jane, chociaż zdawałam sobie sprawę, że moja twarz cała brudna od czarnych łez nie wygląda pewnie najlepiej.

-To nie jest powód, żeby się załamywać i płakać. W sumie to Jack...znaczy ten roześmiany debil z pudełka po prostu się o ciebie martwił. Chociaż nie powinien decydować za ciebie. Ale może lepiej mu to powiedz i zażądaj, aby więcej czegoś takiego nie zrobił. Ewentualnie, jeśli tak wolisz, możesz jednak dalej płakać i go wyzywać. Wtedy też ci przynajmniej ulży-powiedziała Cane, po czym uśmiechnęła się pokrzepiająco. Cała moja złość zmieniła się w jednej chwili w poczucie winy. Serio, co jest ze mną nie tak?-pomyślałam. Wcześniej rozpłakałam się, bo miałam wrażenie, że wszystko jest do kitu i nikt mnie nie rozumie, a teraz miałam ochotę znowu się rozpłakać, bo było mi żal Jack'a, że tak się zachowałam. Nadal jednak czułam lekką złość o to, że zadecydował sobie za mnie.

-Cane, ja już sama nie wiem, czego chcę i co się ze mną dzieje-przyznałam, po czym zdołowana opuściłam głowę.

-To mi wygląda na bardzo poważny objaw choroby zwanej miłością-odparła dziewczyna.

-Czyli miłość oznacza, że mam z Jack'iem toczyć wojny o każdą rzecz, w przypadku której się nie zgadzamy?-zapytałam, spoglądając na Cane. Dziewczyna wzruszyła ramionami.

-Ustalcie sobie jakieś ZZ, czy coś podobnego i po sprawie. Ja myślę, że ZZ w każdym związku wyglądają inaczej-odparła Cane. Spojrzałam na nią jak na chorą psychicznie.

-A co to jest ZZ?-zdziwiłam się.

-Zasady Związku. Ale nazywaj to jak chcesz, Zasady Chodzenia Ze Sobą albo Zasady Miłości. Jak wolisz, ale widzę, że zdecydowanie jak najszybciej musicie je z Jack'iem ustalić.

-I to wszystko załatwi?

-Na pewno nie zaszkodzi. A i najlepiej zrobić to jak najszybciej. Iść po tego roześmianego debila z pudełka?-spytała Cane. Niepewnie pokiwałam głową, a już po chwili dziewczyna zniknęła za drzwiami.

~*~

-Może zagrasz z nami w karty?-spytał Candy.

-Nie-odparłem.

-Może zagrasz w coś z Bene?-zasugerował Jason.

-Nie.

-Może nauczę cię czegoś o robieniu lalek?-spytał po chwili lalkarz.

-Nie.

-Może porzucasz sobie nożami z Jeffem?-zapytał błazen.

-Nie.

-Może pobawisz się z Sally, ona cię lubi-zasugerował Puppeteer.

-Nie. A może wy dacie mi już spokój? Bo chcę tylko tego, świętego spokoju! Nie mam na nic ochoty!-zawołałem. Sam nie wiedziałem już od jak dawna siedziałem z nimi w salonie i musiałem znosić ich denerwujące rozmowy. A to wszystko dlatego, że Jill się na mnie obraziła, a ja nie miałem pomysłu, co ze sobą zrobić.

-Daj spokój, to, że Jill ma na ciebie focha nie znaczy, że nie możesz przynajmniej spróbować się jakoś rozerwać-powiedział Candy.

-Żebym ja ciebie zaraz nie rozerwał. I to tak nieodwracalnie-odparłem. W tej samej chwili do salonu wparowała Cane.

-Jack! Idź porozmawiać z Jill!-zawołała.

-Jestem chyba ostatnią osobą, którą ona chciałaby teraz widzieć-odparłem.

-Jak ci mówię, że masz iść, to idź! Ona chce z tobą pogadać!-zawołała Cane, po czym chwyciła mnie za moje pióra i tak mocno pociągnęła w górę, ze zmuszony byłem wstać. Nie wiedziałem nawet, że ona jest tak silna. Oparła jedną rękę na swoim biodrze, a drugą wyprostowała, wskazując mi wyjście.

-No idź!

Zdecydowałem, że skoro Cane tak na tym zależy, to rzeczywiście musiała ją o to poprosić Jill. Poszedłem więc w stronę schodów, żeby dojść do naszego pokoju.

-Od kiedy jesteś jakąś pośredniczką w sporach w związku?-usłyszałem jeszcze pytanie Candy'ego skierowane do Cane, ale nie słyszałem już jej odpowiedzi. Idąc na górę, liczyłem na to, że Jill nie będzie miała mi już za złe tego, co zrobiłem. Kiedy wszedłem do pokoju, jak zwykle panował tam lekki półmrok. Dziewczyna siedziała na łóżku, plecami do mnie i do drzwi. Powoli podszedłem do łóżka i usiadłem obok niej. Przez długi, bardzo długi czas panowała między nami cisza.

-Wiesz...nie chciałem, żeby tak wyszło-powiedziałem w końcu. Jill nagle pochyliła się w moją stronę, a ja dopiero po chwili zorientowałem się, że chciała się tylko o mnie oprzeć.

-Jesteś debilem, wiesz?-zapytała.

-Wiem-przyznałem ze skruchą.

-I skończonym idiotą-dodała, pociągając nosem. Czy to oznaczało, że płakała? Przeze mnie?

-Wiem-odparłem.

-Ale mimo to cię kocham i nie chcę przestać. Więc nie dawaj mi więcej powodów, które mogłyby sprawić, że nie miałabym ochoty ciebie więcej widzieć-powiedziała Jill. Zaniepokoiłem się, czy to nie oznaczało przypadkiem, że rozważała nasze rozstanie. I porzucenie mnie.

-Oczywiście tak łatwo się mnie ze swojego życia nie pozbędziesz, ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, będziesz się musiał postarać, i to bardzo, żebym ci wybaczyła-powiedziała Jill i w końcu, po raz pierwszy, odkąd tam wszedłem, podniosła na mnie wzrok.

-Ok, przyjęte do wiadomości. Czyli nie chcesz się rozstawać?-zapytałem dla pewności.

-Nie! A ty chcesz?!-zawołała Jill, prostując się. W ten sposób przestała się o mnie opierać.

-Oczywiście, że nie!-odparłem i uśmiechnąłem się. Chociaż... Co jeśli ona jednak mnie kiedyś porzuci? Po co mam na to czekać?-pomyślałem mimochodem, ale jakoś odgoniłem od siebie tę myśl.

-To dobrze. Ale musimy ustalić ZZ-powiedziała dziewczyna, ponownie opierając się o moje ramię.

-ZZ?

-Zasady Związku. Na przykład, nigdy nie decydujemy za drugą osobę. I nie okłamujemy jej...

-Nawet dla jej dobra?-zapytałem.

-Nawet dla jej dobra-odparła Jill.

-A dla przyjemności?

-Jak można kogoś okłamać dla przyjemności?

-A co, jeśli będę chciał zrobić ci jakąś niespodziankę?-zapytałem.

-To jest inna sytuacja! Wiesz, o co mi chodzi!-zawołała Jill.

-W takim razie musimy się przyłożyć i ustalić bardzo dokładne Zasady Związku. Żeby nikt nie miał wątpliwości-powiedziałem. Jill na mnie spojrzała, a ja ponownie się uśmiechnąłem. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i pozwoliłem sobie ją przytulić.

~*~

Minęło coś koło 2-3 tygodni, odkąd Slenderman przekazał nam nowe wiadomości i plany. Na naszej "wielkiej naradzie" wiele osób uznało jednak, że warto dowiedzieć się czegoś więcej o stworzeniu, które naukowcy schwytali. Tym bardziej, że Ben nie znalazł o nim żadnych wzmianek, a i kamery w jego klatce nadal nie działały. W tym czasie jednak zaczęliśmy już prawdziwe przygotowania do walki z agentami. Podzieliliśmy się na kilka grup. Każda miała swojego przywódcę i paru "ważniejszych" członków, którzy w razie czego mieli tego dowódcę zastąpić. Codziennie staraliśmy się jakoś dopracować i udoskonalić nasz plan ataku. Ćwiczyć przed walką raczej nie musieliśmy, w końcu byliśmy mordercami. Jill i ja należeliśmy do grupy dowodzonej przez samego Slendermana. Należeli też do niej między innymi Candy i Cane, Jason, Puppeteer, Eyeless Jack, Offenderman (według Slendera oprócz niego tylko Off nadawał się jeszcze do misji, którą mieliśmy wykonać), Nurse Ann, Zero, KageKao i parę innych osób. Ogólnie Slenderman wybrał przede wszystkim istoty z jakimiś mocami lub zdolnościami. Planował teleportować nas w miejsce, gdzie naukowcy trzymali te creepy-mutanty. Mieliśmy się nimi zająć. Jak podejrzewał Slender, większość z nich, o ile nie wszystkie, mogła być nieśmiertelna, więc planował wziąć ze sobą głównie nieśmiertelne istoty. Mieliśmy je wybić lub po prostu uwięzić albo unieszkodliwić w jakiś inny sposób, a potem dopiero dołączyć do walki. Na razie jednak, jak już wspomniałem, wszelkie plany były dopracowywane, ale to już było coś. Przynajmniej nie siedzieliśmy bezczynnie, umierając z nudów.

-W sumie Slenderman wybrał ciekawie te miejsca ataku. Na przykład ten budynek-Jill wskazała palcem jeden z prostokątów narysowanych na mapie, którą dał każdemu Slender.

-Jest najwyższy z nich wszystkich i znajduje się tam jeden z ważniejszych komputerów. Agenci na pewno się zdziwią, kiedy nagle zjawi się tam cała zgraja killerów, przeteleportowana tam przez Slendermana albo któregoś z jego braci-dodała.

-Pewnie zajmą się tym Trenderman i Splendorman. Oni nie za bardzo pomogą nam w zabijaniu, ale na pewno wspomogą nas swoimi mocami teleportacji-powiedziałem.

-Tak uważasz? W sumie to naprawdę ekscytujące! Jednocześnie nie mogę się tego wszystkiego doczekać, ale też się trochę boję. Cały czas moje myśli zaprząta tylko ta nasza nadchodząca walka-powiedziała Jill.

-A wiesz, co cały czas zaprząta moje myśli?-spytałem, po czym następnie pochyliłem się i zacząłem delikatnie całować jej szyję, robiąc przy tym na jej skórze małe kółka za pomocą języka. Jill roześmiała się. Niemal zawsze się śmiała, kiedy tak robiłem, twierdząc, że ją to łaskocze.

-Ej, wiesz co? W sumie to moje myśli też zaczęło teraz zaprzątać coś innego-powiedziała, jakimś cudem wyplątując się z moich objęć.

-Co takiego?-zapytałem zaintrygowany.

-Jedzenie! Jestem głodna. Chodź, pójdziemy sprawdzić, czy w kuchni nie ma czegoś dobrego do zjedzenia-powiedziała, po czym wstała z łóżka.

-Jill, zdajesz sobie sprawę z tego, że jest trzecia w nocy?-zapytałem zdziwiony.

-Nic nie poradzę na to, że jestem teraz znowu potwornie głodna!-zawołała.

-Żartujesz sobie ze mnie, prawda?

-Wcale nie. Ej, wyczaruj mi coś dobrego do zjedzenia!-dodała po chwili i w trzy sekundy znalazła się z powrotem przy mnie. Przytulała się do mnie, robiąc przy tym oczy szczeniaka i uśmiechając się.

-Sama możesz coś sobie wyczarować-odparłem ponuro.

-Ale ja lubię, jak ty coś dla mnie robiiisz-Jill przeciągnęła ostatnie słowo, po czym przybliżyła się do mnie jeszcze bardziej, tak, że nasze twarze dzieliły milimetry.

-Przekonaj mnie-powiedziałem niewzruszony.

-Jak nie wyczarujesz mi jedzonka, to umrę z głodu i z kim się będziesz tak namiętnie całować?-spytała, po czym złożyła na moich ustach dosadny, ale krótki pocałunek.

-Ok, przekonałaś mnie-odparłem, po czym wyciągnąłem w jej stronę dłoń, w której trzymałem lizaka.

-Kocham cię, Jackie!-zawołała, po czym wzięła ode mnie słodycz i natychmiast go odpakowała.

~*~

Dwie czekolady, pięć batonów, jakieś sto cukierków i trzy lizaki później Jill i ja skupiliśmy się w końcu na tym, na co od samego początku liczyłem. Naprawdę cieszyłem się, że dziewczyna kocha mnie i ufa mi na tyle, że była gotowa w pełni mi się oddać. Z kolei ja zrobiłbym wszystko dla niej, bo dzięki jej obecności czułem się o wiele szczęśliwszy. Jill potrafiła mnie wesprzeć, zrozumieć, do tego nigdy się z nią nie nudziłem. Jest taka idealna-pomyślałem, starając się ignorować ciche myśli na temat tego, czy aby na pewno mogę jej w pełni ufać. Jill była nade mną i delikatnie całowała moją szyję, podczas gdy ja położyłem dłonie na jej talii i niespiesznie zacząłem je przesuwać w górę, aż do zapięcia sukienki. Nie musieliśmy się spieszyć, bo mieliśmy przed sobą jeszcze pół nocy, zanim wstaną inni. Czasami naprawdę kochałem to, że ani ja, ani Jill nie potrzebowaliśmy snu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro