Rozdział 48
Najpierw, tak jak poprzedniej nocy, trochę się całowaliśmy. Potem postanowiliśmy przejść się, ale jednocześnie nie oddalać się od Rezydencji. Wróciliśmy nad ranem, a krótko po naszym powrocie obudziła się większość mieszkańców Rezydencji. Zjedliśmy śniadanie, spędziliśmy trochę czasu z resztą creepypast, a trochę czasu tylko ze sobą. Chodziliśmy na jakieś spacery, jedliśmy kolację i cykl się powtarzał. Tak właśnie zaczęły wyglądać nasze dni. Raz na jakiś czas zdarzało się, że wpadliśmy na jakichś ludzi w lesie, których zabijaliśmy. Nikt nie kwapił się do opuszczania Rezydencji po tym, jak okazało się, że mogą cię napaść agenci ze swoimi creepy-mutantami, zabić cię, a jeśli nie, to przynajmniej zdobyć twoją krew i ją wykorzystać, żeby potem jakiś wilkopodobny stwór zabił cię za pomocą twoich własnych mocy. Tak więc dni zaczęły się zlewać w monotonną całość i coraz częściej wybuchały kłótnie. Jasne, creepypasty od dawna żyły razem w Willi, tylko że zazwyczaj nie musiały znosić się praktycznie całą dobę. Wszyscy zaczynali mieć już tego wszystkiego dość. Sama powoli traciłam rachubę, ile czasu już tam tkwimy. Dni? Tygodnie? Miesiące? Miałam wrażenie, że całe lata. Jedynym urozmaiceniem było wysyłanie na misje. Kilka osób już się tam udało i jakimś cudem dowiedzieli się czegoś więcej. Jak na razie wiedzieliśmy, że kompleks naukowy podzielony jest na wiele budynków, w tym część mieszkalną, rekreacyjną, treningową i naukową. Poza tym było tam kilka budynków, w których znajdowały się połączone ze sobą komputery. To w nich przechowywano wszelkie dane, dlatego, jeśli już chciało się cokolwiek osiągnąć, trzeba było zniszczyć je wszystkie. Ani ja ani Jack nie byliśmy na żadnej tego typu misji. Klown by mnie nie puścił, a i ja sama nieszczególnie miałam na to ochotę, choć wiedziałam, że, kiedy przyjdzie czas, będę gotowa walczyć. Nie zamierzałam ot tak zostawić swojego chłopaka i najlepszych przyjaciół.
~*~
-A więc? Jakie informacje?-zapytał Hopkins. On i Damian znajdowali się w jego gabinecie i uczestniczyli właśnie w wideo-rozmowie z Anną Marlbourne, dowódcą grupy agentów, która miała zająć się sprawą Tempat ibadat.
-Niestety napotkaliśmy drobne komplikacje-powiedziała rzeczowym tonem kobieta.
-Jakie komplikacje? Co znowu schrzaniliście?-spytał Damian.
-Otóż nasi agenci, którzy mieli wkraść się w zgromadzenie i zdobyć informacje na temat...demonów, zaczęli się dziwnie zachowywać. Stawali się cisi, zamknięci w sobie, mało jedli, chudli, nie chcieli powiedzieć, co się z nimi dzieje. Agent Mayhew zgłosił mi nawet, że widział, jak jego współtowarzyszy, agent Horn, gryzie się i drapie po rękach, a potem zlizuje własną krew. To już nas mocno zaniepokoiło. Uznaliśmy, że to najprawdopodobniej oznaka szaleństwa, może przepracowania. Mieliśmy dziś rano odesłać go i kilka innych osób, ale wszyscy zniknęli. Podejrzewamy, że dołączyli do kultu, dlatego teraz naszym głównym zadaniem jest odbicie ich-powiedziała kobieta.
-Dlaczego pracuje pani w organizacji, która ma wybić wszystkie demony, potwory i inne stwory, a brzmi pani, jakby nie wierzyła w ich zdolności. Ci ludzie zaczęli się tak dziwnie zachowywać po "dołączeniu" do tego kultu, a pani uznała to za zwykłe szaleństwo?-spytał Damian. Kobieta otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
-Zatem co pan proponuje, panie Moliere?-zapytał Hopkins.
-Proponuję wysłać tam więcej ludzi i creepy-mutantów i spróbować odbić przynajmniej kilka z tych osób. Albo jakkolwiek się z nimi skontaktować. Być może to pomoże nam zdobyć potrzebne informacje. Najlepiej będzie, jeśli spróbujecie odwieść od tego kultu przynajmniej jedną osobę i o wszystko ją wypytać. Trzeba jednak ułożyć szczegółowy plan. Na razie niech pani czeka na dalsze wytyczne-powiedział Damian. Chwilę później rozmowa dobiegła końca.
~*~
Tym razem było inaczej. Głównie dlatego, że Jill i ja odbyliśmy dość dziwną rozmowę.
-Może...?-spytałem niepewnie, ale nie wypowiedziałem pytania do końca. Jednocześnie dotknąłem ręką zapięcia od sukienki na plecach Jill.
-Może...-odparła niejednoznacznie, po czym kontynuowała przerwany wcześniej przeze mnie pocałunek. Jednak od tego momentu coś jakby się zmieniło i chyba każde z nas przeczuwało, jak to się skończy. Rozpiąłem sukienkę Jill, a chwilę później ona zdjęła mi bluzkę. Następnie ponownie ją pocałowałem. Pozwoliłem sobie zaznaczyć ustami drogę od jej idealnych warg przez brodę i szyję aż do dekoltu. Potem wróciłem do całowania jej po twarzy. Chwyciłem Jill za ręce i unieruchomiłem je nad jej głową, po czym ponownie zacząłem ją całować po szyi. Dziewczynie wyrwało się ciche westchnienie, które jednak zdusiłem kolejnym pocałunkiem na jej ustach. Można byłoby się spodziewać, że będziemy tym wszystkim przejęci albo zdenerwowani, ale wszystko działo się zupełnie naturalnie. Czułem rozpalające się we mnie pożądanie i z każdą chwilą coraz mniej nad sobą panowałem. Zsunąłem sukienkę Jill z jej ramion, odsłaniając niemal nagie ciało, nie licząc czarnego stanika, który kilka minut później wylądował na podłodze...albo gdziekolwiek indziej, nie bardzo o to dbałem w tamtej chwili. Wolałem skupić się na całowaniu Jill i stopniowym rozbieraniu jej. Cieszył mnie fakt, że jestem tu z nią, że mogę jej dotykać, a ona dotyka mnie. W tamtej chwili byłem najszczęśliwszym klownem na ziemi. Ponadto nie liczyło się dla mnie nic innego, tylko Jill, którą właśnie miałem jedynie dla siebie. W pewnym momencie dziewczyna wyrwała się z mojego uścisku i chwyciła mnie rękami za szyję, przyciągając bliżej siebie. W ten sposób wszystko co działo się między nami, nabrało tempa. Jill przejechała swoimi dłońmi w dół mojej klatki piersiowej, potem brzucha i zatrzymała się dopiero przy spodniach, które już po chwili zaczęła rozpinać. Ponieważ nie należę do cierpliwych klownów, pomogłem jej i już niewiele później moje spodnie wylądowały tam gdzie jej stanik (czyt. nie mam pojęcia gdzie). Potem skupiłem się na tym, żeby to ją pozbawić reszty ubrań. Dłonie położyłem następnie po bokach jej głowy. Uniosłem się nad nią na rękach i popatrzyłem na jej sylwetkę z góry. Uśmiechała się lekko i sprawiała wrażenie, że czeka na więcej pieszczot. Cóż, na pewno nie wyglądała, jakby bała się tego, co zaraz nastąpi. Do tego wydawała się całkowicie odprężona. Kiedy tak leżała pode mną sprawiała wrażenie niezwykle drobnej i kruchej, choć pewnie nikt inny nie powiedziałby tak o wysokiej dziewczynie-klownie, w dodatku morderczyni z supermocami. Ale ja miałem pełne prawo tak o niej myśleć i tak samo miałem pełne prawo zabić każdego, kto będzie chciał ją skrzywdzić. Pochyliłem się nieco i złączyłem nasze usta w pocałunku. Jill jednym szybkim i pewnym ruchem przyciągnęła mnie do siebie. Jednocześnie jedną dłonią zacząłem delikatnie kreślić kółka na jej szyi, uważając, aby nie pociąć jej swoimi pazurami. Zjeżdżałem coraz niżej, aż dotarłem do jej piersi. Jill ponownie westchnęła, tym razem nieco głośniej. Nagle jednak poderwała się łóżka, omal mnie przy tym z niego nie zwalając.
-A co, jak nas ktoś usłyszy?!-zawołała nagle. Spojrzałem na nią ze wzrokiem mówiącym "naprawdę teraz musiałaś się zacząć o to martwić?".
-Po pierwsze, nikt nas nie usłyszy. Po drugie, nikogo to nie interesuje. Po trzecie, nie tylko my tutaj uprawiamy seks, przecież Candy Pop i Cane raczej nie żyją w celibacie, prawda? Tak samo inni! Nie przejmuj się niczym, wracajmy lepiej do tego, co przyjemne-powiedziałem. Zacząłem ją znowu całować, a Jill, chociaż na początku trochę się opierała, po chwili poddała się i pozwoliła mi się z powrotem przewrócić na łóżko.
~*~
-Jack, przestań, łaskoczesz!-zawołałam, starając się odepchnąć od siebie klowna, która nadal próbował całować mnie po szyi i dekolcie.
-Nic na to nie poradzę, że jeszcze mam na ciebie ochotę! Możemy jeszcze raz?-spytał Jack.
-Hmm...zastanowię się. Tymczasem może teraz to ja się trochę zabawię?-zapytałam. Następnie, nim klown zdążył coś powiedzieć, schyliłam się nieco i polizałam językiem jego obojczyk. Jack westchnął, co odebrałam jako dobry sygnał. Podniosłam się i nachyliłam nad nim, żeby go pocałować. Nasz pocałunek zaczął przybierać na sile, kiedy nagle przerwałam go z uśmiechem. Zjechałam nieco niżej. Byłam tak blisko Jack'a, że musiał czuć mój oddech na swojej szyi. Moje ręce błądziły po jego nagiej klatce piersiowej. Zdążyłam już dziś zbadać każdy centymetr kwadratowy jego ciała, ale nadal nie miałam dość. Klown położył mi swoje ręce na talii, a potem jedną z nich przejechał wzwyż mojego ciała i wplótł mi ją we włosy. Za oknem właśnie miał miejsce wschód słońca, a to niestety oznaczało, że dla siebie samych mieliśmy coraz mniej czasu, bo niedługo będziemy musieli wstać, zejść na dół i przeżyć kolejny nudny dzień.
-Wiesz, nie musimy przerywać. Nie musimy do nich iść i się z nimi męczyć. Tutaj, tylko z tobą, jest mi o wiele przyjemniej-powiedział Jack, kiedy nasze twarze znowu znalazły się naprzeciw siebie. Ok, teraz byłam pewna, że czyta mi w myślach.
-To będzie podejrzane-odparłam.
-A kogo będzie obchodzić nasza nieobecność?-spytał klown.
-Hm...naprawdę chcesz, żeby taki sobie Candy albo Jason, w poszukiwaniu nas, wbił nam do sypialni, kiedy będziemy w trakcie jakichś ciekawych zabaw?-odpowiedziałam pytaniem na jego pytanie.
-Wywiesimy na drzwiach karteczkę z napisem "nie przeszkadzać"-powiedział Jack.
-Aha i to każdego powstrzyma?-spytałam, unosząc się na łokciu.
-Ok. To napiszemy na niej "spierdalaj kimkolwiek jesteś, bo cię wypatroszymy". Co ty na to?-zapytał klown. Jedyną moją odpowiedzią był śmiech.
~*~
Kiedy zjawiliśmy się w salonie, było już dawno po śniadaniu. Większość creepypast grała w "Sarkazm".
-Co to za gra?-zapytałam.
-Musisz rozpoznać film, książkę, piosenkę albo osobę po sarkastycznym opisie. Tylko jak chcesz w to grać, to na własną odpowiedzialność, bo to się zazwyczaj kończy kłótnią-wyjaśniła Cane. Spojrzałam na Jack'a, a on westchnął cierpiętniczo. Wiedział już, co chcę zrobić. Klown zgodził się dołączyć do gry razem ze mną.
-Ok, moja kolej. Kategoria to książka. Facet tak bardzo kocha swoją żonę, że kiedy ta od niego ucieka, wysyła jej do domu demona, a potem się dziwi, że nie chce do niego wrócić-powiedziała Cane. Nawet nie próbowałam się wysilać, żeby zgadnąć. Nie znałam się na książkach, przez prawie sto lat swojego życia głównie zabijałam ludzi.
-"Dary Anioła"-odpowiedziała z lekkim znudzeniem Jane.
-Czyli teraz ja. Książka albo film. On nie żyje, ale ona i tak się w nim zakochuje. Jest trochę krwi, a w filmie ich romans składa się głównie z budujących "napięcie" spojrzeń-powiedziała Jane.
-"Zmierzch"-Clockwork niemal od razu zgadła rozwiązanie.
-Osoba. Wygląda jak bohater czarno-białego filmu i może kogoś zabić nosem.
-Albo ja, albo Jack-odezwałam się niemal natychmiast. Clockwork spojrzała na mnie zaskoczona.
-Zgadza się. Teraz twoja kolej-powiedziała. Cholera, nie przemyślałam tego. Teraz muszę coś szybko wymyśleć-pomyślałam, szukając wzrokiem wsparcia u Jack'a, ale jego spojrzenie mówiło "radź sobie sama".
-Ok. Też osoba. Jest szary, a i tak roztacza wokół siebie blask jak jakieś słońce. A w ogóle to lata dzięki jakimś żółtym linkom-powiedziałam.
-Puppeteer-powiedział Jason i posłał mu złośliwy uśmiech.
-A właściwie to Candy powiedział mi wczoraj coś bardzo ciekawego-dodał po chwili lalkarz.
-Co takiego?-zapytał Puppeteer.
-Bo Jack i Jill, jak wszyscy już wiemy, są parą i to od ponad tygodnia, a ty podobno powiedziałeś, że jeśli jakaś dziewczyna wytrzyma z naszym klownem więcej niż tydzień, to sam potniesz swoje sznurki-powiedział Jason, co wywołało niemałe poruszenie. Clockwork i Zero potwierdziły, że tak właśnie było.
-No to...wygląda na to, że przez jakiś czas nie będziesz mógł robić swoich marionetek, panie marionetkarzu!-zawołała ze śmiechem Clockwork, po czym wyciągnęła w stronę Puppeteera dłoń, w której trzymała jeden ze swoich noży.
-W życiu! Nie zrobię tego! Po moim trupie!-zawołał, chyba dość nieopacznie, Puppeteer.
-Ale...ty już nie żyjesz, więc na to samo wychodzi!-odparła dziewczyna.
-Radzę ci, nie igraj ze mną, jeśli to ty nie chcesz zostać pocięta-powiedział marionetkarz.
-Ok, już dobrze. Przecież to był tylko żart-odparł Clockwork, po czym zajęła z powrotem swoje miejsce. Puppeteer zaś zniknął gdzieś.
-Mówiłam, że to się niemal zawsze kończy kłótnią. Chociaż...wszystko się tutaj tak kończy-powiedziała Cane.
~*~
Ledwo weszłam do kuchni, a musiałam uchylić się przed pociskiem, którym był...balon.
-Ehm...co tu się dzieje?-zapytałam zmieszana, patrząc jak Cane rzuca czym popadnie w Popa, a on z radosną miną robi uniki.
-Ten. Osobnik. Jest. Idiotą.-wycedziła przez zaciśnięte zęby dziewczyna, po czym odwróciła się i wyszła z kuchni, nim ja zdążyłam cokolwiek więcej powiedzieć.
-O co jej chodzi?-spytałam zdziwiona. Candy zbliżył się do mnie i wzruszył ramionami.
-Nie wiem-odparł.
-No chyba nie wściekła się tak na ciebie bez powodu?
-Nie wiem. Kto by ją tam zrozumiał?-odparł błazen.
-Nie rozumiesz własnej dziewczyny?
-Nie. My nie mamy się rozumieć, tylko...powiedzmy, że kochać-odparł z uśmiechem Candy.
-Powiedzmy?-zdziwiłam się.
-Żeby otwarcie wyznać uczucia, to trzeba być ich pewnym. No i wymaga to pewnej odwagi-zauważył błazen.
-A tobie brakuje pewności czy odwagi?-zapytałam.
-Może...ani tego, ani tego?-spytał Candy, po czym przechylił lekko głowę i zaczął uważnie mi się przyglądać, jakby chciał dokładnie przyjrzeć się mojej reakcji. Pokręciłam lekko głową.
-Oboje jesteście wariatami-powiedziałam.
-Tak, tak, zwariowałem z miłości!-zawołał Candy, po czym zaczął się głośno śmiać.
-Więc jeśli kiedyś miałabyś z nią jakiś problem, to śmiało wal do mnie, w końcu jestem w tej kwestii ekspertem-dodał jeszcze błazen, po czym znowu wybuchnął śmiechem, a potem gdzieś zniknął. Zostałam sama, więc postanowiłam zaczekać na Jack'a. Miał wyczarować jakieś zatrute cukierki dla Jane (może planowała w końcu skończyć z Jeffem?), a moim zadaniem było ogarnięcie kuchni i sprawdzenie, czy jest tutaj coś jadalnego. Nie żebym miała coś przeciwko słodyczom, tym bardziej, że mi i Jack'owi nie groziła ani próchnica, ani utrata figury, ale czasem przydawało się zjeść coś innego.
~*~
Kiedy spostrzegłem, że Candy zbliża się w stronę drzwi, zmieniłem się w chmurę czarnego dymu i teleportowałem się na drugi koniec korytarza. W tym samym czasie błazen pobiegł w stronę schodów i, na szczęście, nawet mnie nie zauważył. Gdyby jednak tak się stało i podszedłby do mnie, nie wiem, co bym zrobił. Nie powinienem podsłuchiwać czyichś rozmów, ale zabijać też nie powinienem, a i tak to robię. Pewnie nawet nie podsłuchiwałbym, gdyby nie to, że zdanie, które usłyszałem jako pierwsze, było dość dziwne... "My nie mamy się rozumieć, tylko...powiedzmy, że kochać." Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale mimowolnie zacząłem się przysłuchiwać ich rozmowie. O czym oni mówili? Że potrzeba odwagi, aby otwarcie wyznać uczucia... W dodatku to wszystko brzmiało tak...dziwnie i niepokojąco. Przecież nie mogli mówić ani o Candym i Cane, bo wszyscy wiedzą, że oni są parą i to nie jest żadna tajemnica. Tak samo ze mną i z Jill. Więc o kogo mogło chodzić?-myślałem, choć jakaś część mnie podpowiadała mi pewne rozwiązanie tej zagadki, ale niezbyt miłe. Przecież nie mogli..ale co jeśli jednak mówili o sobie?-w końcu otwarcie zacząłem się tym zamartwiać. Po chwili jednak ogarnąłem się. Przecież Jill też straciła przyjaciółkę, więc nie mogłaby tak po prostu najpierw zaprzyjaźnić się ze mną, a potem mnie porzucić, jak Isaac. Ona jedyna wie, jak wielka to strata. Chociaż...Isaac nigdy nie miał przyjaciół, mimo że tak bardzo pragnął ich mieć. A kiedy ja się z nim zaprzyjaźniłem, to mnie zostawił, i to na 13 lat! Więc może ona też nie ma skrupułów, tak jak Isaac?-kiedy w mojej głowie pojawiła się ta myśl, wszystkie wspomnienia odżyły na nowo i cały ból, jaki odczułem, gdy Isaac mnie zostawił, powrócił do mnie. Byłem tak wściekły, że z nikim w tamtym momencie nie miałem ochoty rozmawiać. Chciałem być sam, w końcu po 13 latach samotności przebywanie samemu może już wejść w nawyk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro