Epilog
-Co z nią zrobimy?-spytał Jack.
-Zabierzmy ją do miasta. Zostawmy gdzieś w pobliżu, dopilnujemy, żeby ktoś ją znalazł i wezwał pomoc-odparłam.
-To niegłupie rozwiązanie-przyznał klown.
-Może teraz ja ją poniosę? Raczej niesienie jej taki kawał drogi nie należy do przyjemnych-powiedziałam.
-A mało to razy nosiłem martwe ciała? Dam sobie radę, spokojnie-odparł Jack.
-No tak, ale jednak, w razie czego, mogę cię zastąpić.
Jack przewrócił oczyma.
-Dam radę-stwierdził. Popatrzyłam niepewnie na dziewczynę, którą niósł. Od czasu, kiedy straciła przytomność chwile przed naszą walką z aniołem, ani razu jej nie odzyskała. Przynajmniej dzięki temu nie wrzeszczała, nie wierciła się i nie wyrywała, poza tym oddychała, serce jej biło, więc żyła, ale jednak to zaczynało być odrobinę niepokojące. Przypomniałam sobie, jak wspólnymi siłami Candy, Jack i ja jakoś poskładaliśmy ją do kupy i opatrzyliśmy. Żal mi się zrobiło strasznie błazna. Eleanor gdzieś zniknęła, kiedy tylko zjawił się prawdziwy anioł, a on tam teraz został sam i będzie musiał wszystko przekazać reszcie. Polubiłam ich, i to nawet bardzo. Z niechęcią muszę przyznać, że nawet tego idiotę Jeffa, dzięki niemu zawsze było się z kogo pośmiać. Byliśmy im winni przynajmniej prawdziwe, szczere, osobiste pożegnanie, ale nie potrafiłam się do tego zmusić. Jack chyba też nie, bo pod żadnym pozorem nie chciał na nich czekać. Przez całe życie tak bardzo baliśmy się porzucenia, że teraz chyba po prostu przerażała nas sama myśl, że to my kogoś porzucamy. Dlatego woleliśmy załatwić to w taki sposób.
-Skoro tak twierdzisz-odparłam cicho. Przez resztę drogi niewiele rozmawialiśmy. Kiedy byliśmy bliżej miasta, wpadłam na pomysł, jak najlepiej zwrócić na siebie uwagę i pomóc dziewczynie. Wokół miasta biegła dość uczęszczana droga, oczywiście w nocy ruch na niej był mniejszy. Kazałam Jack'owi poczekać z dziewczyną na uboczu, a sama wyszłam na środek. Trochę czasu minęło, nim nadjechał pierwszy samochód. Jak się spodziewałam, niezbyt szybko dostrzegł nocą czarną postać na drodze, nie zdążył zahamować i "przejechał mnie", ale w gruncie rzeczy tak się nie stało, bo zdążyłam się teleportować w porę. Samochód przejechał jeszcze kilka metrów i dopiero stanął. Jack w tym czasie zostawił na drodze nieprzytomną dziewczynę. W chwili, kiedy kierowca samochodu z niego wyszedł, oboje staliśmy się niewidzialni. Upewniwszy się, że wezwał pomoc, mogliśmy już ze spokojem odejść, gdyby nie to, że coś przykuło moją uwagę. Wytężyłam wzrok i przyjrzałam się, jak znikąd w ciemności pojawia się kolorowa postać. Ten strój-pomyślałam mimochodem, kiedy ona zaczęła się do nas zbliżać. Wyszłam jej na spotkanie, a zaskoczony Jack ruszył po chwili za mną.
-Jill? Co się dzieje?-spytał. Nie odpowiedziałam nic. Nie musiałam, bo już po chwili klown też ją zauważył. Wyglądała koszmarnie.
-Co się stało? Coś z Candy'm? Z resztą?-zapytałam przejęta, podczas gdy Cane podbiegła do nas, a potem zatrzymała się nagle i popatrzyła z wahaniem najpierw na mnie, a potem na Jack'a. Po chwili, ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłam łzy w jej oczach, w co sama nie mogłam uwierzyć. Jeszcze bardziej się tym zmartwiłam. Cane przeniosła wzrok z powrotem na mnie.
-Chcę iść z wami. Wiem, dlaczego odchodzicie. Candy zdążył mi to wspaniałomyślnie wytłumaczyć. Tak jak wspaniałomyślnie przyznał się do tego, że mnie zdradził-powiedziała Cane. Smutek w jej głosie mieszał się z nienawiścią.
-Co?-nie kryłam swojego zdziwienia.
-Właśnie, "co"? Candy nigdy by tego nie zrobił-powiedział Jack. Dziewczyna przeniosła na niego swoje wściekłe spojrzenie.
-Nie zrobiłby?! Nie zrobił?! A jednak zrobił! A może ty o tym wiedziałeś i go kryłeś, co?!-wykrzyknęła.
-Cane, uspokój się! Wiesz, że to niemożliwe!-zawołałam. Może i nie znałam Jack'a tak długo jak oni, ale był moim chłopakiem i wiedziałam, że nie byłby do tego zdolny. Nie zraniłby żadnego swojego przyjaciela, nawet na prośbę innego, bo sam doskonale wiedział, jak to boli, kiedy zdradza cię ktoś bliski.
-Niemożliwe? Ja też myślałam, że to niemożliwe, żeby Candy mi to zrobił, a zwłaszcza nie z Jane!-krzyknęła Cane.
-Candy zdradził cię z Jane?-zapytałam, nie mogąc w to wszystko uwierzyć. Cane pokręciła głową.
-Nie. Koniec końców okazało się, że to pomyłka, ale dzięki temu mocno przyparłam go do muru i przyznał mi się, że zdradził mnie na początku naszego związku-powiedziała dziewczyna.
-Z kim?-spytał równie zaskoczony jak ja Jack. Candy i Cane stanowili w końcu tak idealną parę, zawsze zgraną, zawsze razem... Cane wzruszyła ramionami.
-Powiedział, że sam nie wie. To była jedna z jego ofiar, którą zgwałcił, a potem zabił. Ale co za różnica? Zdrada to zdrada. Nie życzę tego bólu nikomu-Cane popatrzyła na mnie, a potem przeniosła wzrok na Jack'a.
-Jeśli ty zdradzisz kiedyś Jill, osobiście wypruję ci flaki-dodała.
-Wiem, jak boli zdrada, tak samo jak Jill to wie. I nie zrobiłbym czegoś tak okropnego. Jesteś pewna, co do tego wszystkiego w kwestii Candy'ego?-spytał Jack.
-Sam mi się przyznał!-odparła Cane.
-No dobrze, bardzo ci współczujemy, ale co w takim razie tutaj robisz? Dlaczego do nas przyszłaś?-spytałam.
-Bo odchodzicie od nich. Ja też mam ich wszystkich dość. Przede wszystkim dość tego niebieskiego pojeba i chcę odejść, żeby nie musieć więcej na niego patrzeć-powiedziała Cane.
-Ale my...-zaczęłam.
-Wiem. Nie możecie zabijać ani zadawać się z mordercami, tego też zdążyłam się dowiedzieć. Ale przemyślałam to. Ja też przestanę zabijać, wtedy chyba nie powinno być problemu, prawda? Nie chcę zostać zupełnie sama, błagam, zgódźcie się, żebym odeszła razem z wami!-zawołała Cane. Z wahaniem popatrzyłam na Jack'a. Ona była moją przyjaciółką. Jedną z pierwszych, które zdobyłam po Mary. Jeśli o mnie chodziło...
-Ja nie widzę problemu. Wydaje mi się, że to nie złamie warunków...umowy. Ale mimo wszystko to spore ryzyko. Ja jestem gotowa zaryzykować...-spojrzałam na Jack'a.
-Ja też-powiedział po chwili, jednak dość niechętnie.
-O ile nie będziesz denerwująca. Wtedy przywiążę cię do drzewa i tak zostawię. I zabronię Jill w ogóle się za tobą oglądać-dodał, jednak z lekkim uśmiechem. Cane, mimo łez, odwzajemniła go, więc ja też się uśmiechnęłam.
-Zgoda. Wszystko, byleby nie zostać samą i nie musieć znosić tego pajaca. I nie będę wam przeszkadzać, obiecuję!-odparła dziewczyna. Zaczęłam się zastanawiać, jak to teraz będzie wyglądać. Jack, ja i Cane, trójka morderców, magicznych istot, które przez kilkaset lat głównie zabijały ludzi i które teraz muszą się zmienić...
~Kilka miesięcy później~
-Mogli...byśmy...stworzyć...własny cyrk. Albo własne wesołe miasteczko. I...rozbawiać...
-...ludzi?-dokończyłam za Cane. Ta popatrzyła na mnie. Nasze spojrzenia spotkały się ponad płomieniami z ogniska, które nas dzieliło.
-Tak-odparła dość niechętnie.
-To nie brzmi zachęcająco-stwierdziłam.
-Bardziej niż spędzenie wieczności, nudząc się za wsze czasy-odparła dziewczyna. Niechętnie musiałam przyznać jej rację.
-Też mam wrażenie, że zaraz umrę z nudów. Nie myślałam, że życie bez zabijania jest aż tak nudne! To znaczy, nie narzekam, przynajmniej żyjemy, mam Jack'a, mam ciebie, najlepszą przyjaciółkę, a jednak brakuje mi tej rozrywki jak cholera!-zawołałam.
-No właśnie! W ogóle, skoro mowa o tym klownie, to gdzie on się podziewa? Ile można sikać?-spytała Cane, rozglądając się na boki, jakby Jack miał zaraz wyskoczyć gdzieś z otaczających nas krzaków.
-Nie wiem, może potrzebuje pomedytować-odparłam.
-Nad oddawaniem moczu?-spytała Cane, a ja się roześmiałam. Dziewczyna po chwili dołączyła do mnie i obie śmiałyśmy się jak obłąkane, będąc same. W środku lasu. Przestałam i uciszyłam samą Cane, kiedy usłyszałam jakiś hałas.
-Ktoś się zbliża-powiedziałam. Cane popatrzyła na mnie, a potem wlepiła swoje spojrzenie w ścianę lasu, tam, skąd dochodził hałas.
-Jack, to ty, klownie?!-wydarła się jak opętana. A chwilę później spomiędzy drzew wyszedł mój chłopak.
-Nie, to nie ja-odparł, po czym skierował się w moją stronę i usiadł obok mnie.
-Co tam tak długo robiłeś?-zapytałam.
-Mam opisać wszystko ze szczegółami?-odparł.
-Może lepiej nie...-stwierdziła Cane.
-A wy co porabiałyście?-spytał Jack.
-Nic ciekawego. Gadałyśmy o tym, czym moglibyśmy się zająć-odparłam.
-Ja wiem, czym moglibyśmy się zająć, gdyby tylko Cane na chwilę zostawiła nas samych-odparł mój chłopak. Uderzyłam go ze śmiechem lekko w ramię, a Cane rzuciła mu "oburzone" spojrzenie.
-Ej! Ja tu jestem!-zawołała.
-No właśnie w tym tkwi problem!-odparł Jack, uśmiechając się przy tym szeroko z rozbawieniem.
-Grabisz sobie...-stwierdziła Cane.
-Zabrzmiało strasznie, powinienem zacząć się bać?-zapytał z ironią Jack.
-Żebyś wiedział!-zawołała dziewczyna, po czym wstała, jakby chciała podejść do klowna i coś zrobić, tyle że nie zdołała tego zrobić. Płomienie z ogniska nagle buchnęły jakby ze zdwojoną mocą, na co cała nasza trójka patrzyła z niedowierzaniem. A przynajmniej domyślam się, że wszyscy tak patrzyliśmy, bo Cane zupełnie zniknęła z mojej perspektywy za płomieniami. Chciałam się nawet zapytać, czy nic jej nie jest, ale w tej samej chwili ogień zmienił barwę, najpierw na szarą, potem na czarno-fioletową, co obserwowałam z rosnącym szokiem. W końcu płomienie zmalały, a dym przybrał pewną postać. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, wprost nie mogłam w to uwierzyć. Ze zdziwienia aż otworzyłam lekko usta. Chwilę później usłyszałam cichy śmiech.
-Zabawnie wszyscy wyglądacie...Ale pewnie nie spodziewaliście się takiej wizyty. Zwłaszcza ty, ty nie miałaś jeszcze przyjemności poznać mnie osobiście-powiedziała demonica, a jej twarz zdobił przy tym uśmiech, który już na pierwszy rzut oka nie wyglądał na szczery. Istota odwróciła się w stronę nie mniej zaskoczonej Cane.
-Eleanor!-zawołałam, kiedy już odzyskałam mowę. Demonica znów spojrzała na mnie.
-Brawo. Masz coś takiego jak pamięć i umiesz z tego korzystać-powiedziała z doskonale wyczuwalnym sarkazmem.
-Ale co ty tu robisz?-spytał nie mniej zaskoczony Jack.
-Mówiąc "co ona tutaj robi" masz na myśli to, że jakimś cudem stoi w czarnych płomieniach i w ogóle jej to nie rusza, czy fakt, że w ogóle pojawiła się tutaj kompletnie z dupy?-zapytała Cane.
-To drugie-odparł klown, podczas gdy Eleanor posłała po kolei każdemu z nich nieco...no dobra, bardzo wkurzone spojrzenie.
-Dość tego! Żarty na bok! Nie mam tyle czasu, żeby tracić go na takich jak wy!-zawołała demonica.
-"Takich", czyli jakich konkretnie? Poza tym, my cię tu nie zapraszaliśmy. Może nie mamy tyle czasu, żeby tracić go na takich jak ty-stwierdziła Cane, krzyżując ręce.
-Cane, nie pomagasz-powiedział Jack, podczas gdy Eleanor odwróciła się znowu w jej stronę i, mogę przysiąc, posłała jej kolejne wściekłe spojrzenie. Następnie demonica odwróciła się w naszą stronę i uśmiechnęła lekko, dość tajemniczo, co już mi się nie spodobało.
-Zamierzam przedstawić wam propozycję nie do odrzucenia-powiedziała. Uniosłam ze zdziwienia lekko brwi.
-Niby jaką?-spytał podejrzliwie Jack.
-Zabijecie pewną osobę. Jonathan'a Georg'a Hopkinsa. Aż tyle i tylko tyle-powiedziała Eleanor.
-Ale my już nie zabijamy-powiedziałam cicho.
-Właśnie! Jak byś nie wiedziała, to zmieniliśmy profesję!-zawołał Jack, czym wywołał wybuch śmiechu u demonicy.
-Co cię tak bawi?-zapytała Cane. Jednocześnie, cały czas uważnie obserwując naszego gościa, obeszła ognisko i stanęła obok mnie.
-Wasz idiotyzm! Myślicie, że ja tego wszystkiego nie wiem? Jestem demonem! Wiem o was więcej, niż wy sami wiecie! Doskonale wiem o tej wstrętnej umowie, która tak strasznie i zupełnie bezpodstawnej was ogranicza! Ale mam na to wszystko sposób, przecież nie przyszłabym tutaj, żeby odejść, niczego ostatecznie nie załatwiając. Mam dla was propozycję-powiedziała demonica, znów uśmiechając się w ten denerwujący sposób, tajemniczy, z odrobiną wyższości.
-Niby jaką propozycję?-tym razem, dla odmiany, to ja zadałam pytanie, nie kryjąc swojej nieufności.
-Ale wy jesteście strasznie podejrzliwie...Ale to dobrze o was świadczy. Nie przeciągając jednak dłużej... Nie możecie zabijać, bo zabrania wam tego niebiańska umowa. Tak samo nie możecie zadawać się z mordercami-tu Eleanor przerwała i spojrzała na chwilę na Cane, po czym kontynuowała swoją wypowiedź:
-Jeśli złamiecie którąś z tych zasad, czeka was natychmiastowa śmierć-dodała.
-Dzięki, ale wiemy już to wszystko. Jeśli zjawiłaś się tutaj tylko po to, żeby nas o tym poinformować, to twoja wizyta nie ma sensu-powiedział Jack. Demonica posłała mu wkurzone spojrzenie.
-Nie przerywaj mi! Jeszcze nie skończyłam! Mogę sprawić, że umowa zostanie zablokowana...
-"Zablokowana"? Niby jak? Co to znaczy? Co masz na myśli?-spytałam zaskoczona. Eleanor obrzuciła naszą trójkę obojętnym spojrzeniem.
-Będziecie mogli zabić tego naukowca, którego na pewno doskonale znacie, zwłaszcza ty, Jill, i nie poniesiecie za to żadnej kary. Włos żadnemu z was z głowy nie spadnie. Jeśli, aby go zabić, będziecie musieli zamordować też innych ludzi, ich śmierć także nie przysporzy wam kłopotów. Mogę sprawić, że będziecie mogli zabijać wszystkich ludzi dopóki nie zamordujecie Hopkinsa, a potem na stałe zdejmę z was wiążącą was umowę, w ramach nagrody za pomoc-wyjaśniła demonica, uśmiechnąwszy się przy tym.
-Ach tak? I jak niby zamierzasz to zrobić?-spytała Cane.
-Czy to ważne? Najważniejsze, że jestem w stanie to załatwić-odparła demonica.
-A my ci mamy uwierzyć na słowo, bo...?-zapytał Jack.
-Bo jest masa łatwiejszych sposobów, żeby was zabić, gdybym tego chciała. Ale nie chcę. Nie zjawiłam się tutaj specjalnie po to, żeby was oszukać-odparła Eleanor.
-W takim razie po co?-spytała Cane.
-Już wam mówiłam, chcę, żebyście zabili...
-Ale dlaczego pragniesz jego śmierci? I dlaczego sama tego nie załatwisz?-uściśliła moja przyjaciółka. Eleanor popatrzyła na nią nieco zaskoczona, jakby w ogóle nie spodziewała się, że usłyszy takie pytania.
-Nie powinno was to interesować!-zawołała wreszcie.
-Ale interesuje! I wybacz, ale jeśli nie zamierzasz nam wszystkiego powiedzieć, to zniknij, spłoń, rozpłyń się w powietrzu, wyparuj, cokolwiek, bo nie zamierzamy godzić się na żadną tak głupią umowę!-zawołałam, krzyżując ręce. Wiedziałam, że Jack i Cane myślą ponownie. A przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie protestowali, czyli najwyraźniej podzielali moje zdanie. Eleanor popatrzyła na nas bezradnie. Trwało to przez chwilę, aż w końcu na jej twarzy zagościł wyraz dzikiej złości.
-Tyle dla was zrobiłam, bo On mi kazał, a wy na jedną rzecz nie możecie się zgodzić!-zawołała, a mi aż zadzwoniła w uszach od jej przeraźliwego krzyku.
-Kto? Niby kto ci kazał?-spytał zaskoczony Jack. Eleanor popatrzyła wprost na niego.
-Zalgo. Mój Pan. Hopkins stanowi dla niego swego rodzaju przeszkodę, dlatego pragnie jego śmierci. Ale on jest doświadczony. Ukrywa się w miejscu dobrze...zabezpieczonym przed demonami-wyjaśniła demonica.
-Czyli, tak dla jasności, wy, demony, nie możecie sobie poradzić, a nas chcecie tam wysłać?-spytała Cane.
-I jeszcze mamy się zgadzać na jakąś umowę z Zalgo...-dodał Jack. Spojrzałam na niego ukradkiem. Nie wydawał się być z tego wszystkiego zadowolony, ale jeśli Eleanor mówiła choć w części prawdę, to mogła być nasza szansa na odzyskanie normalnego życia.
~Rok później~
-Jeśli to wszystko prawda, to najłatwiej byłoby wszystkich pozabijać-powiedziała Cane, stojąc obok mnie.
-Mam nawet pomysł jak-dodałam.
-To oświeć nas-stwierdził Jack. Oboje spojrzeli na mnie.
-Każde z nas potrafi się stać niewidzialne. Musimy użyć tej mocy, wślizgnąć się do środka, i znaleźć szanownego Hopkinsa-wyjaśniłam, uśmiechając się przy tym radośnie. Nie mogłam nic poradzić na to, że wizja totalnej sieczki za pomocą mojej piły mechanicznej i pazurów tak mnie pociągała.
-Właściwe to logiczne rozwiązanie. Szkoda tylko, że nie ma z nami Slendermana. On by go znalazł od razu, dzięki tej swojej supermocy umysłu-powiedziała Cane i też się uśmiechnęła.
-Trochę szkoda, byłoby rzeczywiście łatwiej, gdyby ci idioci mogli nam pomóc-stwierdził Jack. W duchu przyznałam mu rację. Po wizycie demonicy, kiedy zawarliśmy z nią umowę, braliśmy pod uwagę fakt, czy by nie skorzystać z pomocy naszych przyjaciół. Jednak pozostawało pytanie, czy ta klątwa, lub jak kto woli, "niebiańska umowa" była z nas absolutnie całkowicie zdjęta? Mogliśmy się znowu zadawać z całą zgrają morderców? Poza tym Jack był zdania, że Slenderman nie przyłoży ręki i nie zgodzi się na żadną umowę z Zalgo, a przecież kogo jak kogo, ale jego nie okłamiemy. Cane zaoferowała się jednak, że sama wróci do Willi i dowie się, czy istnieje opcja, żeby oni nam pomogli. Jednak, gdy dziewczyna udała się do Rezydencji, wróciła z niczym. Slenderman musiał jakiś czas temu przenieść gdzieś całą Willę i mieliśmy do wyboru szukać ich, albo Hopkinsa. Obie te rzeczy miały mniej więcej tak samo marne szanse na powodzenie. Zdecydowaliśmy się odszukać, a przynajmniej spróbować odszukać, naszego szalonego doktorka. Zaczęliśmy od przeszukania zgliszczy ośrodka, w którym wtedy ich wszystkich dopadliśmy. Zajęło nam to rok, ale w końcu się udało. Rok szukania poszlak, dowodów, uganiania się za agentami, których torturowaliśmy dla wydobycia z nich informacji, śledzenia, torturowania i mordowania wszelkich osób, które mogły mieć z tym cokolwiek wspólnego...Aż dotarliśmy wreszcie tutaj.
-Ułóżmy lepiej dokładniejszy plan. Kiedy zamordowaliśmy w domu tamtego ważnego gościa...
-...To był jeden z wicepremierów, a nie zwykły "ważny gość"-wtrąciła z uśmiechem Cane.
-Mniejsza o to-stwierdziłam, machnąwszy niedbale ręką.
-Wiadomo, o kogo chodzi. A więc, on miał tą zajebistą mapę tego miejsce. Nadal powinniście być mi wdzięczni za to, że kazałam wam przeszukać cały dom-dodałam.
-Skąd mieliśmy wiedzieć, że gostek ma w piwnicy podziemne biuro a'la schron przeciwatomowy?!-zawołał oburzony Jack. Przewróciłam oczyma.
-Skoro był w to zamieszany, wiadomym było, że musi mieć gdzieś ukryte fajne, ważne rzeczy. W każdym razie, nie o to teraz chodzi. Chodzi o to, żeby dorwać tego Hopkinsa, a tego nie zrobimy, biegając po całym budynku bez żadnego planu-powiedziałam z powagą.
-Więc co proponujesz?-zapytał Jack.
-Według naszych informacji, Hopkins nadal zajmuje się badaniami. Dlatego dalibyśmy mu to, czego chce-zaczęłam.
-Czyli?-spytała Cane.
-Zamordujemy jakąś dużą rodzinę, żeby zwrócić na siebie uwagę. I walniemy na ścianie napis "Jill tu była". Kiedyś tak się podpisywałam i Hopkins na pewno to skojarzy, kiedy się o tym dowie. Plus dam się potem zamknąć w pudełku i zostawimy je na miejscu zbrodni. Hopkins ma się dowiadywać o wszelkich podejrzanych morderstwach, być może dziełach creepypast, od części swoich agentów, którzy pracują w policji i są jego "szpiegami". Zatem na pewno dowie się o tym morderstwie i będzie chciał zdobyć moje pudełko, żeby sprawdzić, czy to na pewno ja-wyjaśniłam.
-Wykluczone! Jeśli dasz się zamknąć w pudełku, będziesz bezbronna, dopóki ktoś cię z niego nie uwolni! A wątpię, żeby on to zrobił z rozkoszą!-stwierdził Jack.
-Ale spokojnie, to też przemyślałam. Wy staniecie się niewidzialni, będziecie mogli śledzić ludzi, którzy wezmą moje pudełko...
-...i w ten sposób dotrzemy do Hopkinsa!-zawołała Cane.
-Dokładnie.
-To nadal nie ma sensu. Można dać samo pudełko, nie musisz się w nim zamykać-stwierdził klown.
-Jeśli coś pójdzie nie tak, na przykład zgubicie gdzieś ludzi, którzy zabrali moje pudełko, oni mnie zabiorą w jakieś dziwne miejsce czy coś, to wtedy przynajmniej mi może uda się znaleźć Hopkinsa. Wrócę do pudełka, ty Jack, otworzysz je, ale ja nie wyskoczę od razu. Przecież mogę to zrobić później. Będę miała możliwość wyjść w każdej chwili i ich załatwić, będę bezpieczna. Powinieneś bać się o nich, nie o mnie-powiedziałam, posyłając swojemu chłopakowi radosny uśmiech. On nadal nie wydawał się być przekonany.
-Ale dlaczego to masz być ty? Przecież ja to mogę zrobić...
-Bo to przez Hopkinsa dorwał mnie wtedy ten cały Damian. Ty zabiłeś jego, więc ja przynajmniej odegram się na tym naukowcu-odparłam zadowolona.
-No właśnie! A jak oni znowu cię złapią i będą...torturować?-spytał cicho, jakby z obawą, Jack.
-Nie będą. Nie pozwolę im na to.
~*~
Jill powiedziała to takim głosem, od którego nawet mi po plecach przebiegły ciarki. Nie żartowała, ani trochę, i była pewna swego. Wiedziała, czego chce, i zamierzała to osiągnąć. Co znaczyło, że nie uda mi się jej przekonać, chociaż nie poddałem się tak łatwo. Starałem się jeszcze odwlec ją od tego pomysłu, przemówić jakoś do rozsądku, sprawić, żeby zmieniła zdanie, ale wszystko na nic. Ostatecznie jednak plan Jill, poza tą jedną kwestią, wydał mi się nawet dobry. Najpierw musieliśmy znaleźć kogoś, kogo zabijemy, co nie było trudne. Idąc przez las, do jakiegoś miasta zawsze się dojdzie, a wtedy już znalezienie odpowiedniego domu to tylko kwestia czasu. Użyliśmy mocy niewidzialności. Cane udała się do innego domu, żeby zabawić się samemu, a Jill i ja jak zawsze postanowiliśmy zamordować razem jakąś rodzinę. Na podjeździe, za bramą, stały dwa samochody, a w jednym z pokoi, choć nie było nikogo widać, paliło się światło, więc uznaliśmy, że są tam jacyś mili ludzie, czekający na swój godny koniec. Teleportowaliśmy się przed drzwi, po czym grzecznie zadzwoniłem dzwonkiem. Przez jakiś czas nic się nie działo, zadzwoniłem jeszcze raz i w końcu dało się słyszeć czyjeś kroki. Wtedy wykorzystałem okazję. Wbiłem swoje pazury w drzwi i zacząłem się z nimi siłować, żeby je rozwalić lub wyrwać. Z drugiej strony dało się słyszeć jakiś krzyk i słowa, których jednak nie byłem w stanie rozróżnić. Po chwili Jill przyłączyła się do mnie i razem rozwaliliśmy drzwi. Weszliśmy do małego korytarza, gdzie nikogo już nie było.
-Pewnie wezwali policję, więc mamy mało czasu-powiedziałem.
-Jasne. Ty zajmij się górą, ja sprawdzę na dole-odparła dziewczyna. Bez słowa ruszyłem w stronę schodów. Szybko znalazłem się na górze i wszedłem do pierwszego pokoju, który na początku wydał się pusty. Zacząłem go jednak dokładnie przeszukiwać, sprawdzałem pod łóżkiem, potem w szafie. W tym czasie coś przykuło moją uwagę. Trzasnąłem drzwiami, zamykając je w ten sposób, po czym szybko odwróciłem się. Zobaczyłem dziewczynę, nastolatkę, która właśnie usiłowała się niepostrzeżenie przemknąć w stronę schodów i zapewne uciec, ale coś jej nie wyszło. Przez chwilę z przerażeniem w oczach przypatrywała mi się, po czym rzuciła się w stronę schodów. Teleportowałem się jednak i stanąłem jej na drodze. Jeśli znalazłaby się na dole, to w najgorszym wypadku dałaby radę uciec, a w najlepszym, zajęłaby się nią już Jill, a ja nie miałbym z tego odrobiny frajdy.
-Tak szybko chcesz opuścić swojego nowego, jedynego, najlepszego na świecie przyjaciela?-zapytałem.
-J-ja n-nie...Nie wiem, o czym ty mówisz...Zostaw mnie, psycholu!-zawołała dziewczyna, po czym odwróciła się i wbiegła z powrotem do jednego z pokoi, zamykając za sobą drzwi z hukiem. Natychmiast do nich podszedłem i mocno szarpnąłem, drzwi na chwilę odskoczyły od futryny, po czym znów wróciły na miejsce.
-Zjeżdżaj stąd!-usłyszałem jej krzyk. Wyglądało na to, że nie była w stanie tych drzwi zamknąć, tylko sama trzymała je z drugiej strony, co nie było dla mnie właściwie żadną przeszkodą. Szarpnąłem drzwi mocniej i otworzyłem je, a dziewczyna wypadła z rozpędu na korytarz, potknęła się i przewróciła na kolana.
-Może by tak milej? Bo w końcu jesteśmy przyjaciółmi i zaraz, jak przystało na prawdziwych przyjaciół, miło się zabawimy-powiedziałem, podchodząc do niej. W tym czasie dziewczyna wstała i spojrzała na mnie ze strachem. W jej oczach dostrzegłem łzy.
-Nie płacz. Obiecuję, że nigdy więcej nikt nie zapewni ci takich wrażeń jak ja!-zawołałem, po czym zacząłem się obłąkańczo śmiać. Przestałem dopiero wtedy, kiedy z dołu dotarły do nas krzyki i dźwięk piły mechanicznej Jill. Dziewczyna spojrzała z przerażeniem w tamtą stronę, po czym zrobiła dwa kroki do tyłu. Zanim znów rzuciła się do ucieczki, która i tak nie miała szansy się powieść, podszedłem do niej.
-Biedactwo, musisz znosić te wszystkie okropieństwa...-powiedziałem niby z troską, dotykając przy tym delikatnie jej ramienia. Dziewczyna odskoczyła niczym oparzona i wpadła na ścianę, a ja zaśmiałem się cicho.
-Już wiem! Oszczędzę ci tych nieprzyjemności! Doceń moją wspaniałomyślność!-zawołałem chwilę później, po czym szybkim ruchem wbiłem jej jeden ze swoich pazurów w oko. Kiedy do wyjąłem, równie szybko i zdecydowanie, gałka była na niego nabita jak kawałek mięsa na widelec. Dziewczyna zaczęła głośno krzyczeć i płakać niemal w tej samej chwili, przy czym jej łzy mieszały się z krwią i wyglądało to właśnie tak, jakby ona tą krwią płakała, co jeszcze bardziej mnie rozbawiło. Moja ofiara spróbowała uciec, więc musiałem ją przytrzymać i zanim jeszcze na dobre zaczęła się wyrywać, to samo zrobiłem z jej drugim okiem. Następnie przewróciłem ją na podłogę, żeby zyskać trochę czasu. Pozbyłem się gałek ocznych, odrzucając je na bok, po czym pochyliłem się nad dziewczyną.
-Nadal słychać te wstrętne krzyki z dołu...Moja dziewczyna potrafi się bawić ze swoimi przyjaciółmi, nie uważasz?-zapytałem przyjaznym tonem.
-Jeb się!-krzyknęła oślepiona dziewczyna, podejmując nieudolną próbę wstania. Chwyciłem ją za szyję i przycisnąłem do podłogi, moja ofiara natychmiast zaczęła się wić niczym jakiś robak, łapać z trudnością oddech i próbować mnie od siebie odepchnąć.
-Język też ci się już nie przyda, skoro używasz go tylko do tego, żeby obrażać przyjaciół-powiedziałem. Trochę to był problematyczne, robić to wszystko, kiedy ona cały czas usiłowała się wyrwać (trafiła mi się nad wyraz żywotna ofiara, ale to akurat było czymś fajnym), jednak za pomocą moich pazurów w końcu pozbawiłem ją języka i uszu. Teraz niemal z każdego otworu jej twarzy wyciekała krew, nie licząc nosa. Oczywiście tak nie mogło zostać, więc go również jej odciąłem, przez co wyglądała jeszcze komiczniej! Następnie odszedłem od niej kawałek i z rosnącym rozbawieniem obserwowałem, jak usiłuje wstać albo chociaż odczołgać się, nie wiedząc nawet, w którą stronę powinna się kierować. W końcu z powrotem do niej podszedłem.
-Dobra, koniec tej zabawy! Teraz coś, czego od tak dawna nie robiłem, a co uwielbiam i czego najbardziej mi brakowało!-zawołałem, po czym rozciąłem jej bluzkę, a potem brzuch.
-Balonowe zwierzątka z jelit!-dodałem, ciesząc się jak dziecko.
-Mam nadzieję, że nie możesz się tego doczekać tak samo jak ja!-krzyknąłem, wyciągając na wierzch jej flaki. Na początku dziewczyna jeszcze trochę krzyczała, ale potem siły zaczęły ją opuszczać. Niestety, gdy skończyłem swojego balonowego pieska z jej jelit, ona była już martwa i nie mogłem powiadomić jej o tym, co stworzyłem.
-Jack?-usłyszałem z dołu głos Jill. Krzyki już dawno ucichły, ale odgłos piły słychać było niemal aż do teraz.
-Skończyłeś już?-zapytała moja dziewczyna, kiedy ja zacząłem schodzić po schodach.
-Tak-powiedziałem, kiedy znalazłem się na dole i wręczyłem jej jelitowego zwierzaka.
-To dla ciebie-dodałem.
-Ojej, jakie to urocze, dziękuję! Jesteś kochany!-zawołała, biorąc ode mnie psiaka.
-Szkoda tylko, że będziemy go musieli tutaj zostawić-stwierdziłem.
-No szkoda, ale właśnie! Musimy się spieszyć! Jeszcze trzeba napisać napis, a ja muszę wrócić do pudełka. I ty je musisz otworzyć, żebym potem mogła z niego wyskoczyć w odpowiedniej chwili!-zawołała Jill.
-Nadal nie do końca mi się to podoba. A co, jak coś nie zadziała? Jak nie dasz rady sama się uwolnić, a my z Cane nie będziemy w stanie ci pomóc? Swoją drogą, gdzie ona jest? Nie powinna już tu być?-odparłem.
-Może jeszcze się nie wyrobiła, nie wiem. Ale na pewno później do ciebie dołączy. I ustaliliśmy już to, a mowy nie ma o zmianie planu. Dalej, piszemy nasz krwisty napis-powiedziała Jill, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Westchnąłem i niechętnie przystąpiłem do malowania krwią słów "Jill tu była" i do dalszej realizacji planu.
~*~
Hopkins szedł szybkim krokiem przez korytarz. Towarzyszyło mu kilku ochroniarzy, on sam zaś miał przy sobie broń, zwykły pistolet, żeby mieć choć nieco większe poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie czuł się dziwnie, był naukowcem, a nie żołnierzem, jednak pistolet za pasem pozwalał mu czuć się naprawdę nieco bezpieczniej. Nawet zgraja ochroniarzy nie dodawała mu otuchy tak bardzo, jak ten niepozornie wyglądający pistolet. W końcu doszli do zabezpieczonej sali, przed którą stało kilku kolejnych ochroniarzy. Wylegitymowali się i przeszli przez grube, metalowe drzwi. W środku oprócz białych ścian, podłogi i sufitu był tylko, również biały, metalowy, niewielki stół przymocowany do podłogi. Na nim zaś stało pudełko. Hopkins był tym wszystkim tak zaaferowany, gdyż po ostatniej wpadce nie porzucił swoich badań, wręcz przeciwnie. Widząc, do czego te istoty są zdolne, tym bardziej chciał posiąść ich moc.
Niestety, przez ostatnie dwa lata niewiele postępu udało mu się uczynić. Creepypasty były ostrożniejsze w swoich działaniach, a on stracił dość ważnego współpracownika Damiana Moliere, który zabrał ze sobą do grobu także część swoich odkryć, którymi z nikim się nie podzielił za życia. On, Hopkins, miał więc teraz o wiele mniejsze pole do działania, na szczęście rząd nie porzucił całkowicie jego projektu i mógł liczyć na potajemne wsparcie, chociażby poprzez umieszczenie jego agentów we wszystkich placówkach policji. Dzięki temu mogli oni kontrolować wszelkie sprawy i zawiadamiać go, gdyby miało miejsce coś związanego z creepypastami. A wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że tym razem udało im się trafić na nie byle co, tylko na jednego z tych klownów. Laughing Jack'a lub Jill. Zgodnie z informacjami zdobytymi kiedyś przez Damiana, którymi za życia podzielił się jeszcze z Hopkinsem, żadne z nich nie stanowiło zagrożenia, dopóki nie uwolniło się go z pudełka. Hopkins był zaciekawiony, czy istota ta rzeczywiście przebywa w pudełku, a jeśli tak, to jak będzie to wyglądało, gdy się ją uwolni. Wcześniej jednak sam chciał się przyjrzeć tej rzeczy, a i samo "uwalnianie" trzeba było odpowiednio zaplanować, aby zminimalizować, a najlepiej całkowicie wyeliminować liczbę ofiar, strat i możliwość ucieczki owej creepypasty. Kiedy znalazł się w środku, Hopkins powoli podszedł do stolika. Przyjrzał się leżącemu na nim pudełku, następnie ostrożnie, z wahaniem wyciągnął po nie dłoń. I wtedy usłyszał głośne krzyki, a potem strzały. Odwrócił się jak oparzony tylko po to, aby zobaczyć dwójkę tych istot. Najpierw w oczy rzucił mu się widok Laughing Jack'a, który wbił właśnie pazury w brzuch jednego z ochroniarzy, podczas gdy drugi celował do niego z broni i oddał kolejny strzał. Trafił klowna, ale to nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia. Druga istota, w przeciwieństwie do Jack'a, cała była niesamowicie kolorowa. Hopkins, obeznany w tematyce creepypast jak nikt inny, szybko rozpoznał w niej Candy Cane. Ona też chwilowo zajęta była ochroniarzami. Niewiele myśląc, naukowiec chwycił za swoją broń, odwrócił się i oddał strzał. Nie chciał zabijać tych stworzeń, były dla niego zbyt cenne, jednak musiał je jakoś osłabić. A w przypadku klowna, tak się składało, że wiedział doskonale, jak to zrobić... Celny strzał, dobrze wymierzony, sprawił, że korbka pudełka odpadła odstrzelona na bok.
~*~
Cały czas słyszałem mnóstwo strzałów i krzyków. Kiedy skończyłem z jednym z tych ludzi, zająłem się natychmiast drugim, który kilka razy do mnie strzelił. Może i nie był w stanie mnie zabić, ale sprawił mi masę bólu. Następnie odwróciłem się, chcąc zobaczyć, jak radzi sobie Jill. Będąc w pudełku, może obserwować to, co dzieje się na zewnątrz. Byłem pewien, że kiedy zauważyła, iż Cane i ja zaczęliśmy na dobre naszą zabawę, też się przyłączy. Jednak nie spostrzegłem jej, ale coś o wiele gorszego. Ten facet stał przy tym durnym stole, na którym leżało pudełko Jill, tyle że odpadła od niego korbka. On. Skrzywdził. Moją. Jill. Znowu. W dodatku zniszczył jej pudełko, może nie jakoś mocno, ale jednak. Nie mogłem być pewien, czy i jak to na nią wpłynęło. Żyje? Musiała żyć, nie brałem pod uwagę innej opcji. Ale mogło to jej zaszkodzić. Może nie dać rady się uwolnić. Niech to szlag, czułem, że ten plan to zajebiście zły pomysł!-pomyślałem wściekły, kierując się w stronę naukowca, na którego twarzy malowały się szok i strach, tworząc komiczną wprost mieszankę. Normalnie pewnie zacząłbym się śmiać, ale teraz martwiłem się o Jill.
-Nie zbliżaj się do mnie, potworze, bo rozwalę twoje pudełko w drobny mak!-wrzasnął głośno naukowiec, celując z pistoletu w pudełko Jill. Czyli on myśli, że to moje? Lepiej chyba nie wyprowadzać go z błędu, gotów jeszcze bardziej je zniszczyć, w końcu oni nienawidzą Jill chyba jeszcze bardziej niż mnie-pomyślałem. Byłem jednocześnie maksymalnie tym wszystkim wkurwiony, bo to oznaczało, że nie mogłem nic zrobić! Inaczej Hopkins rozwaliłby w drobny mak pudełko Jill i, co za tym idzie, ją samą! A skoro ona do tej pory nie wyskoczyła z pudełka, znaczyć to mogło tylko tyle, że nie może tego zrobić przez uszkodzenie! Mogłem tylko stać i patrzeć, podczas gdy Hopkins wziął w drugą rękę pudełko Jill i korbkę od niego i zaczął zbliżać się do drzwi. Szedł tyłem, cały czas uważnie obserwując mnie, co jakiś czas spoglądał też na Cane, zajętą obecnie jego ochroniarzami. W końcu dotarł do wyjścia, zamknął drzwi i nie widziałem już więcej, co robił. Chwilę później rozległ się jednak ogłuszający wprost alarm.
-Co się dzieje?!-zawołała Cane, zjawiając się obok mnie.
-Hopkins uciekł z pudełkiem Jill!-zawołałem, starając się przekrzyczeć hałas.
-Co? Jak to? To ona nie wyskoczyła?-zdziwiła się dziewczyna.
-Facet zniszczył jej pudełko! Korbka od niego odpadła i może przez to nie była w stanie tego zrobić!-odparłem.
-Ja pierdolę! I co teraz?!
-Musimy się stąd wydostać, odnaleźć go i zabrać mu pudełko Jill, a potem go zabić!-zawołałem, podchodząc do drzwi, które oczywiście okazały się być zamknięte, jakże by inaczej.
-Najpierw to musimy się stąd uwolnić, zanim zbiegną się tutaj wszyscy strażnicy, ochroniarze, agenci i cała reszta-stwierdziła dziewczyna, stając za mną.
-Co? Strach cię obleciał? Nie dasz rady?-odparłem z ironią, ale też ze złością. Wkurwiało mnie to, że byliśmy tutaj uwięzieni, podczas gdy Jill...No właśnie, nie miałem nawet pojęcia, co się z nią działo!
-Mnie? Chyba żartujesz! Zaraz rozpierdolimy te drzwi w drobny mak i wszystkich, którzy nam staną na drodze, też!-zawołała Cane.
~*~
Hopkins włączył alarm, po czym puścił się biegiem do swojego gabinetu, wciąż zaciskając ręce na broni i na rozwalonym po części pudełku. Wiedział, że teraz zbiegnie się tutaj masa wyszkolonych ludzi, jednak widział już, do czego te potwory są zdolne. Co prawda teraz była ich tylko dwójka, ale i tak nie zamierzał ryzykować. Poza tym, on i tak nie umiał walczyć i wmawiał sobie, że na nic by się tam nie przydał. O wiele potrzebniejszy był żywy, dlatego też zamierzał uciec, tak samo jak ostatnio, ale tym razem wraz z pudełkiem, któremu zamierzał w przyszłości poświęcić sporo uwagi. Wtedy uciekł, teleportując się po spożyciu jednego ze specyfików, które wynalazł jego współpracownik Damian Moliere. Tym razem zamierzał zrobić to dokładnie tak samo, musiał tylko dotrzeć do swojego osobistego gabinetu, do którego tylko on miał wstęp, i odnaleźć co trzeba, a potem zniknąć. W końcu dobiegł na miejsce, wpisał kod, drzwi się otworzyły, a on wszedł do środka. Pchnął je łokciem, a te zamknęły się ponownie. Na szczęście były to metalowe drzwi z mocnym zamkiem, więc czuł się tutaj nieco bezpieczniej, ale i tak wiedział, że musi się spieszyć. Na razie była tutaj tylko ta dwójka, ale nie miał pewności, czy zaraz nie zjawi się reszta. Podszedł do obrazu koło biurka, na które odłożył chwilowo broń i pudełko klowna. Odwrócił się potem w stronę ściany, zdjął obraz i rzucił na podłogę, po czym zajął się wpisywaniem kodu do sejfu.
Chwilę później zamek otworzył się z cichym szczękiem, a ona uzyskał dostęp do najważniejszych dokumentów, które udało mu się uratować ostatnim razem i kilku specjalnych mikstur wykonanych przez Damiana Moliere, samozwańczego pogromcę creepypast. Jednocześnie, kiedy sięgnął po to wszystko, do jego uszu dotarła przerażająca muzyka. Dziecięca piosenka "Pop! Goes the weasel" rozbrzmiała mu w głowie, ale dziwnie zniekształcona, spowolniona, bardziej kojarzyła się z muzyką z horroru. Hopkins, cały drżąc ze strachu, wyjął odpowiednią fiolkę ze specyfikiem dającym moc teleportacji i powoli, niepewnie, zaczął się obracać. Nie zdążył jednak tego zrobić ani nic zobaczyć, gdyż czyjeś pazury, wbite prosto w plecy, przebiły jego serce na wylot.
~*~
Widząc, co się dzieje wokół mnie, z chwili na chwilę bardziej panikowałam, a już zwłaszcza, kiedy ten skurwiel próbował zniszczyć moje pudełko i przysporzył mi masę bólu, po czym nie mogłam nawet się uwolnić. Jednak nie poddawałam się, musiał istnieć jakiś sposób, skoro wcześniej to było możliwe, to niby dlaczego teraz nie? Kiedy on odłożył moje pudełko i zajął się czymś innym, poczułam się nagle dziwnie spokojnie. Cała panika opuściła na moment moje ciało, a potem poczułam coś zupełnie innego. Nieokiełznaną, ogromną, dziką wściekłość. Furię. Chciałam wieść tylko szczęśliwe życie jako przyjaciółka Mary, potem odnaleźć Jack'a i go "naprawić". Straciłam Mary, a teraz ktoś stale próbował pozbawić mnie szczęścia płynącego ze znajomości z tym klownem, którego kochałam. I jednym z tych ktosiów był właśnie on, Hopkins. Poczułam rosnącą we mnie nienawiść. Jak on śmiał? Jak mógł robić to wszystko? Ja nie byłam potworem, to ludzie nimi byli, dlatego zasługiwali na cierpienie i śmierć w męczarniach, przynajmniej wtedy, gdy się ich zabijało, byli zabawni! Przez ludzi tyle cierpiałam, że byli mi to wszystko winni! A oni, oni tylko chcieli bardziej skrzywdzić nie tylko mnie, ale też mojego chłopaka! I przyjaciół. Na myśl o Jack'a i reszcie creepypast moja złość jeszcze się wzmogła.
Nie wiem, jakim w końcu cudem to zrobiłam, może wściekłość dodała mi sił, ale opuściłam w końcu swoje pudełko, co chyba nie uszło uwadze tego potwora. Chciał się odwrócić w moją stronę, ale nie zdążył. Z nieopisaną radością zatopiłam pazury w jego ciele. Byłam pewna, że przebiłam na wylot jego serce, ale dla pewności chciałam to jeszcze powtórzyć. Wyszarpnęłam z niego swoje pazury i niemal od razu uszykowałam się do zadania kolejnego ciosu, ale wtedy właśnie jego ciała osunęło się na ścianę, a potem w dół, zostawiając za sobą krwawy ślad. Nie mogłam się powstrzymać, najpierw zaczęłam cicho chichotać, a potem śmiać się jak obłąkana. Przestałam dopiero po kilku minutach, kiedy usłyszałam jakieś krzyki i głośne walenie w drzwi. Były one tak grube, że zupełnie nie mogłam zrozumieć słów. Podeszłam zaciekawiona do nich i spojrzałam na miejsce, gdzie należało wpisać kod. Przywołałam w pamięci moment, kiedy widziałam, jak robił to Hopkins i powoli wstukałam cyfry, które, wydawało mi się, były kodem otwierającym drzwi. Z pazurami to zadanie było o wiele trudniejsze, ale w końcu mi się udało. Byłam gotowa na wszystko, a w szczególności na zgraję agentów, z którą z chęcią zrobię porządek z pomocą swojej piły mechanicznej. Zamek puścił i drzwi otworzyły się lekko.
-Jeśli zrobił coś Jill, to ja go...
-Spokojnie Jack, na szczęście tamten agent wszystko szybko nam wyśpiewał, a jeszcze szybciej znaleźliśmy to miejsce, na pewno nic jej nie jest-powiedziała Cane, podczas gdy ktoś, czyli Jack, otworzył szybkim, nagłym ruchem szeroko drzwi. Na mój widok aż go zamurowało, a ja uśmiechnęłam się lekko.
-Jesteśmy wolni. Wolni! Żadnych więcej umów z aniołami i demonami! I żadnych więcej agentów i naukowców!-zawołałam.
-Jill?!-nie miałam pojęcia, czy to był wyraz zaskoczenia, ulgi, troski, radości, czy może wwszystkich tych rzeczy naraz. Jack rozłożył ręce, a ja, nie czekając dłużej, rzuciłam mu się w objęcia.
-O matko, jak wy słodko razem wyglądacie, normalnie zaraz rzygnę!-zawołała Cane, z ironicznym uśmiechem. Odwróciłam głowę w jej stronę i, nie puszczając Jack'a, pokazałam jej język, a ona zaśmiała się cicho.
-Tak tylko przypominam nieśmiało, że nadal jesteśmy na terenie wroga-powiedziała po chwili. Jack i ja odsunęliśmy się od siebie.
-Ona ma rację. Rozwalmy to wszystko ostatecznie w drobny mak-powiedziałam.
-A potem?-spytał Jack.
-A potem nadrobimy te niemal dwa lata bez zabijania! To był jakiś koszmar! I może uda nam się też odnaleźć naszych starych znajomych-odpowiedziałam z uśmiechem.
-Brzmi świetnie! Życie bez morderstw jest takie nudne!-zawołał Jack, odwzajemniając uśmiech. Przeniosłam wzrok z niego na Cane, byłam ciekawa jej zdania. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-Ja też stęskniłam się za dobrymi, ciekawymi i zabawnymi zabójstwami. A i takiego Jasona, Puppeteer'a czy Eyeless Jack'a z chęcią by się odwiedziło i dowiedziało, co tam u nich, co się pozmieniało i jak im życie mija-stwierdziła Cane.
-Postanowione! Załatwiamy ich, wracamy do mordowania i do naszych znajomków! Jakoś ich odszukamy! Cholera, jak ja się stęskniłam za naszym lunaparkiem... W końcu do niego wrócimy!-krzyknęłam, nie starając się nawet ukryć swojej radości. Miałam ochotę ze szczęścia śmiać się, płakać, krzyczeć, skakać... Tak długo czekałam na ten dzień, gdy wszystko znowu będzie tak jak dawniej i gdy będę mogła do woli zabijać. Gdy będę mogła znów stać się sobą, bez obawy o życie swoje i Jack'a. I teraz nadszedł ten czas. Bójcie się ludzie, Laughing Jack i Laughing Jill wracają, aby zabawić się z wami i zrobić wam...z was jelitowe zwierzaczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro