XII. Kolęda dwóch serc
24 grudnia 1939 r, Kraków
Ostatnie przygotowania na pierwsze okupacyjne święta zagorzale trwały w dworku Haseferów na krakowskich peryferiach. Cała rodzina zaraz, jak co roku to w zwyczaju Biernackich bywało, że całą rodziną spotykali się w święta, zazwyczaj to właśnie u nich ze względu na wielkość izby oraz dogodną lokalizację. Mrok jeszcze gościł w pomieszczeniach, jednak w środku tętniło już życie, tak zwykle parę godzin przed świętami bywało. W tym roku ze względu na nieobecność Szymona w przygotowaniach niejako jego obowiązki przejął Tadeusz, obarczony przez Marię miliardami zajęć. Chłopak ledwo orientował się, gdzie są drzwi wyjściowe, jednak jak to twierdziła — każda para rąk do pomocy przyda się zawsze, nawet ta zbyteczna.
Kiedy instruowany przez ciotkę Zośka coraz to kursował między stodołą a salonem, w kuchni aż wrzało, w dosłownym tego słowa znaczeniu. W tym roku niejako bardziej ubogo prezentował się spis potraw wigilijnych. Marysia nigdy nie pozwoliła, by zabrakło na jej wigilii w jej domu słynnego kompotu, makowca i przepysznego barszczu z uszkami, zrobionego według przepisu świętej pamięci babci Emilii. Nigdy nie żałowano, stwierdzano corocznie, że nie ma co stronić od takich pyszności, kiedy śmierć może jak znalazł czekać tuż za rogiem. Od rana gotowany kompot z malin przechowanych ukradkiem przed Niemcami w piwnicy wrzał w średniej wielkości garze, stojącym obok gotującego się barszczu, bo co to za święta jak go nie ma. W tym roku akurat Ludwika z Emilką pod czujnym okiem ciotki pilnowały kuchennych wybryków i Lali i Marii, Haseferówna chyba bardziej wolała dobierać firanki w bawialni, czy sprzątać pokoje gościnne niżeli robić coś w kuchni. Gdyby nie to, że kuchenną fuchę po przodkach bardziej przejęła młodsza z dziewcząt, zapewne wszystko spadłoby na nią jak zawsze, kiedy to Lala się od czegoś wywinie. Przecież ktoś musi robić w domu za siłę roboczą, nieprawdaż? A takie młode jak obie razem wzięte to akurat jak znalazł, nadawały do tego.
Już ostatni z ośmiu pokoi w domu państwa Haseferów czekał na wysprzątanie i aż się o to prosił... pokój Ludwiki. To niezwykle małe, a i chytre dziewczę zarazem, co rusz robiła bałagan za dwóch. Sukienki walały się pod nogami, gdzie nogi nie postawisz, tam zaraz na coś nadepniesz. Książki, talerze, ubrania, buty, szczotki — jednymi słowy wszystko. Chyba tylko naiwny sprzątałby to z własnej woli, myśląc, że ta z pozoru dobra duszyczka skrywa w sobie jakiegoś istnego demona bałaganu, który szepcze jej do ucha, by gdzieś kiedyś zostawiła miliardy rzeczy tak, jak są i im więcej to w sumie nawet i lepiej. Niegdyś schludny pokój powoli stawał się stodołą, w której chlew panował niesamowity. Obraz wiszący na ścianie, niegdyś w linii prostej, utrzymując się na swoim miejscu bez najmniejszego przekrzywienia, w tym czasie powieszony byle jak na ścianie, pokój grzecznej, porządnej dziewczyny stał się właśnie istną stajnią Augiasza. Za cud uważane raczej było poskromienie kopców kurzu i walających się gdzieś pomiędzy tym rzeczy.
Dziewczyna raczej nie chciała zwlekać z zabraniem się za robotę, a bardziej marzyła o szybszym wydostaniu się stąd. Jej pokój co prawda nie prezentował się lepiej, jednak jeszcze uchodził w granicach rozsądku za nieco czystszy niż najmłodszej Hasefer. Rozejrzała się jeszcze raz beznamiętnie po pokoju, jedynie ciężko wzdychając:
- I ja mam to niby posprzątać...
Brak emocji w głosie Emilii tylko zdradzał jej brak jakichkolwiek chęci do sprzątania. Gdyby nie to, że nieco bolały ją kolana od szorowania szmatą podłogi, jak to kazała robić ciocia, zapewne z uśmiechem na twarzy i piosenką na ustach czem prędzej zabierałaby się w tym momencie za pracę, dość chyba się do tego zniechęciła. Z myślą, że czeka na nią jeszcze cały dom na spółkę z Lalą, do wypastowania ruszyła dalej do sprzątania. Jak mus to mus, nic nie zrobisz, takie niestety już życie. Tak naprawdę sama nie wiedziała, za co zabrać się jako pierwsze, składanie ubrań chyba wydawało się jej najrozsądniejszym pomysłem, bo przynajmniej byłoby gdzie nogę na podłodze postawić.
Po chwili coraz to ubywało w pokoju rzeczy, a pomieszczenie w końcu wydawało się o wiele czystsze niżeli przed dwoma godzinami. Sztaluga ze śnieżnobiałym płótnem nareszcie stanęła na swoim miejsce koło okna nieopodal biurka dziewczyny, nad którym prezentował się idealny obraz martwej natury uwielbiany przez Lalę od lat. W izdebce panował coraz to większy zaduch, choć Emilia rzekomo upierała się, że to jej od pracy jest gorąco. Szatan wyszeptał jej do ucha, by uchylić, chociaż na chwilę okno w celu przewietrzenia pokoju. Decyzja niosła ze sobą okropne skutki, a mianowicie oburzenie i niesamowity krzyk niewyspanej oraz marudnej tegoż dnia Ludwiki, która wstać musiała o 4. Nikt nie był z tego zadowolony — Maria musiała wysłuchiwać ciągłych lamentów i żali o to, jak się nie wyspała, Tadeusz okazjonalnie został zaczepiony przez marudę, a Emilia tylko, kiedy pojawiła się w kuchni, wysłuchiwała bezcelowych, długich monologów dziewczyny. Zawadzki w tej sytuacji miał najlepsze stanowisko, dzięki kursowaniu między stodołą a salonem mógł uniknąć wysłuchiwania o nędznym żywocie młodszej Haseferówny, bardziej przydałaby się mu, jakby, zamiast lamentować, wskazała mu wcześniej drogę do budynku gospodarczego, dziewczyna jednak zadumana w sobie wolała rozmawiać w kuchni z garem kompotu niżeli zaoferować pomoc gościowi.
***
Pod dworkiem robiło się coraz to tłoczniej, chociaż podwórko wydawało się dość spore, co roku gościło około czterech samochodów, jednak tym razem zdawało się tego nieco więcej ze względu na ucieczkę rodziny z miasta do reszty kraju, pragnąc uciec w postrachu przed brutalnymi realiami wojny. Pięć pojazdów, a rozgardiasz większy niż pierwszego września.
– Kogo moje oczy widzą?! – krzyknęła z radością babcia Anna, wchodząc czym prędzej do domu.
– Aleś wyrosła Lalu, normalnie nie do poznania jesteś!
Ludwika jedynie szeroko się uśmiechnęła na słowa babci, niewątpliwie od zawsze była jej ulubioną wnuczką, jednak ostatnimi czasy coraz to częściej ją faworyzowała, chociaż niezmiennie miała swojego ulubieńca w Wiktorze. Z radością na ustach starsza kobieta wparowała do alkowy, nanosząc tym samym, na wypastowaną wcześniej przez Emilię podłogę, multum śniegu na butach do środka. Emilia jedynie przelotnie spojrzała po ciotce Marii, która ze wzrokiem mordercy w myślach już dawno zabiła za to własną matkę. Uśmiechnęła się przelotnie i popatrzyła się nieco smutnie na babcię witającą się od trzech minut z jej ukochaną wnusią.
Za nią jednak do środka weszła ciocia Alina razem z wujkiem, Laurą i Wiktorem, który witając się wpierw to z gospodarzami, zauważyli krzątającą się koło stołu Emilię, która jakimkolwiek zajęciem chciała oderwać się od rzeczywistości, by chociaż na chwilę oderwać się ciągłego zadręczania. Wiktor, zdejmując płaszcz w jednym momencie, powoli podszedł do dziewczyny, tym samym budząc ją z amoku. Delikatnie ją przytulił w ramach powitania, jakie w tej rodzinie było w zwyczaju.
– Czemu ganiasz, zamiast się z gośćmi przywitać? – zapytał nieufnie, widząc wyraz twarzy Haseferównej. – Jakby cię ciotka zobaczyła to chyba, zatłukłaby cię jak schabowego.
– Oj tam, i tak nie może się dalej zdecydować na idealny kolor zasłon – zaśmiała się, spoglądając z powrotem na Marynię. Chyba nie w porę się zorientowała, że ciotka już ją namierzała.
Teraz zaczynała się jesień średniowiecza. Z ciotką Marynią nie ma zmiłuj, wszystko musi być według ustalonego wcześniej w jej głowie schematu, broń Boże zrobić inaczej. Takim zachowaniem narażano się na potencjalne zniesławienie, skrzyczenie i potępienie w jej oczach, bo cóż to za wychowanie, by nie powitać gości wchodzących do własnego domu, toż to obowiązek każdego członka progów, do których przybywają strudzeni podróżą na Wigilię Bożego Narodzenia.
– Emilka! Co ty robisz, ja się pytam?! – krzyknęła zdenerwowana Maria, zmierzając w jej stronę, ażeby skontrolować postępy dziewczyny poczynane przy stole. – I gdzie ten twój patałach, co chodzić nie umie?!
– Oho, zaczyna się, wiosna ludów – wyszeptał Wiktor pod nosem, spoglądając na kroczącą w ich stronę Marię.
Zaczęło się coroczne piekło, znowu zepsuty schemat wypracowany przez Marię. Jak nie Szymon to Emilia, a później Lala. Kolejność ta była całkiem zróżnicowana, zazwyczaj wypracowana na podstawie humoru kobiety, przypuszczając, dzisiaj miała wyjątkowo znośne samopoczucie, jeśli trafi na Szymka, to znaczy, że za chwilę zacznie się prawdziwa rewolucja październikowa. Pewnym krokiem podeszła do dziewczyny, spoglądając na przygotowany wcześniej stół. Starannie przeskanowała znajdujące się tam sztućce, talerze i pięknie podane potrawy tak, by wszystkie zmieściły się na stole albo przynajmniej ich większość. Podeszła jeszcze bliżej stołu, wbijając jeszcze bardziej wzrok w blat, skrupulatnie przyglądając się wszystkiemu. Musnęła delikatnie ręką obrus, próbując zlokalizować pod nim sianko wcześniej schowane przez Lalę. Jeszcze raz obeszła stół, skanując wszystko dokładnie i starając się zrekonstruować sobie, jak wyglądało to wcześniej. Chęć zemsty zawładnęła nad wszystkimi innymi emocjami. Już to nie była zwyczajna złość ani zdenerwowanie, czy chwilowy napad agresji wewnętrznej. Teraz liczyła się jedynie słodka zemsta i to na niej głównie polegała cała idea.
– Ona tak zawsze? Taka świrnięta chodzi wokół stołu? – zapytała babcia, spoglądając na swoją własną córkę, jak na psychopatkę. – A mówią, że to ja jestem niezrównoważona umysłowo.
– Mamo... – skomentowała żałośnie Alina, która raczej nie zamierzała znowu świecić oczami za matkę, która miała o wiele za długi język.
Emilia uważnie przyglądała się chodzącej dookoła ciotce, która z zaparciem w oczach szukała najmniejszego szczegółu, za który mogłaby oberwać. Niestety takie korzenie, babcia wcale lepsza nie była, choć ciocię Marynię uważano za zdecydowanie większą desperatkę od niej, nikt temu nie zaprzeczał. Nikt nawet nie śmiał, znając oczywiście uprzednio ciocię i jej doprowadzony do skrajności perfekcjonizm. Zazwyczaj to rosyjska ruletka – albo na coś trafi i zrobi awanturę na pół miasta, albo na spokojnie wytłumaczy, co można jeszcze poprawić. Chyba nikomu się jeszcze nie zdarzyło nie zostać skrzyczanym, już cała Święta Trójca Domowa przeszła obowiązkowy chrzest bojowy jak tylko przyszła okazja, nie obeszło się i bez tego.
Z pokoju w tym samym czasie wyszedł Tadeusz, robiąc niemałe zamieszanie przez czysty przypadek, wywalając się wypastowanym i śliskim parkiecie na pierwszym piętrze. Upadek na drewnianą podłogę nigdy nie był miły ani przyjemny, Zośka trafił jednak w najgorszy możliwy moment, czyli akurat spokój i harmonię Marii, która już w stanie była przyznać rację, że tym razem wyjątkowo się postarali i zadbali wyjątkowo o estetykę wigilijnego stołu. Jak zwykle zawadzki wybrał najgorszy z momentów, bo jakżeby inaczej miał to w zwyczaju.
– Tadeusz?! – krzyknął niepokojąco Szymon, obawiający się chwilowo o życie chłopca, jego ojciec chyba poćwiartowałby go, wrzucił do kotła i podał na obiad, gdyby coś mu się stało. – Wszystko w porządku?
– Mrugnij dwa razy, jeśli nie żyjesz! – zaśmiał się Wiktor razem z Marią, Laurą i Janem.
– Żyję! Żyję... Chyba... żyję – odpowiedział, nieco wahając się, czy nie jest już przypadkiem w czyśćcu, a owe głosy nie są zwykłymi omamami.
Wszyscy zaśmiali się na słowa Zawadzkiego. Biedny chyba jeszcze się nie otrząsnął po spotkaniu z wypastowanym dokładnie parkietem. Wydawało się to co najmniej śmieszne i ironiczne, patrząc na stan, po którym chyba błądził między myślą czy żyje, czy może już jest martwy.
***
Wigilia przebiegała w najlepsze, cały stół zapełniony był najróżniejszymi dwunastoma potrawami, jak nakazywała tradycja. Sianko spod stołu powyciągały już, zresztą jak co roku, dziewczyny, a całe osiemnaście na dziewiętnaście miejsc przygotowanych wcześniej skrzętnie przez Emilię i Szymona, gdzie wszystko leżało idealnie na swoim miejscu, a Maria jako inspektor naczelny estetyki i idealizmu sprawdziła, czy aby na pewno wszystko jest na swoim miejscu. Niezmiennie od ponad 5-ciu lat spotykano się tutaj, aby wspólnie radować się wigilią, a co ważniejsze, razem spędzić czas po całym roku rozłąki, kiedy rozsypani po całym kraju nie mają dla siebie zazwyczaj czasu. Wszystko wyglądało tak pięknie, był to obrazek niezwykle cudowny, kiedy ponownie jak rok w rok spotykali się w tym samym gronie, nikogo nie ubyło, ani do tej pory nie przybyło, choć za parę tygodni wkrótce przy stole zasiadał będzie nowy, młody członek tej wielkiej rodziny, która, mimo że między sobą niekiedy pałała ogień, a relacje między niektórymi były niezwykle roziskrzone, to i tak jak zawsze wszystko po pewnym czasie wracało do normy.
– Słyszałem, że w Wilnie rozruchy na całego – powiedział Szymon, próbując nawiązać kontakt z Piotrem, który zacięcie prowadził rozmowę z Janem.
– A no fakt, strasznie tam gorąco, Ruscy chcą zająć miasto, ale nie chcemy puścić miasta luzem – odpowiedział, próbując przypomnieć sobie nieco, co jeszcze nie tak dawno działo się w jego ukochanym Wilnie.
– Może wiesz, czy byłaby możliwość dostać się jakimś sposobem na Rossę?
– Chyba zwariowałeś! – krzyknął. – Jeśli wyszedłbyś stamtąd żywy, nie idąc kanałami, byłbyś ogromnym szczęściarzem.
– A to dlaczego?
– Nasi nie przepuszczają ludzi, jeśli nie potwierdzi ktoś zaufany, że przybywający to Polacy.
Szymon wymownie spojrzał na Tadeusza i Emilię. Obiecał im, że zabierze ich tam w tym roku, tuż po świętach, na słynną wileńską Rossę, na której pochowany był pradziadek Zośki – powstaniec listopadowy. Wzrok jego był pewien obaw, czy na pewno im się to uda... Czy na pewno wrócą stamtąd żywi...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro