Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII. Do zakochania jeden krok

10 października 1939r; Warszawa

Dzień, jak na jesienne zgliszcza, był dość pogodny i słoneczny, lecz temperatura na dworze zbytnio nie zachwycała. Sięgała około szesnastu stopni Celsjusza. Nie było wcale tak upalnie, wręcz można powiedzieć, że rześko. Zwłaszcza po ostatniej ulewie. Przez biały materiał do mieszkania przebijały się promyczki słońca, które o tej porze roku rzadko kiedy były spotykane. Rozpraszały tym samym śpiącą jeszcze Emilię, która odsypiała te wszystkie nieprzespane noce na froncie. Cóż to były za ciężkie dni jej życia. Wstała powoli z drewnianego łoża, zmierzając ku okiennicom, które były otwarte przez noc całą. Jako iż nie była jeszcze zbytnio świadoma tego, co się dzieje na ulicach, z obrzydzeniem patrzyła na tych biednych ludzi, których spotykał tak okrutny los, a mowa tu o słynnych łapankach, które organizowane były w takim stylu, jak średniowieczne egzekucje, tylko tutaj nie karali za przestępstwa, tutaj karano za Szkopów. Bo jakże by inaczej wyładować są złość niż na biednych ludziach, którzy niczemu winni nie byli. Wtem dziewczyna usłyszała donośne pukanie do drzwi, a zza nich niestety niemieckie krzyk:

-Otwierać, policja! - krzyknął jeden z Niemców. - Do jasnej cholery! Otwierać!

-Hans, daj spokój. Nikogo tam nie ma, duchy ci nie otworzą. Chyba, że siedzi tam jakaś polska szmata, która nie chcę wyjść. - powiedział jego kompan, który najwidoczniej chciał sprowokować osobę w środku, myśląc, że owa nie zna ojczystego języka policjantów.

Dziewczynie do głowy wpadł jeden pomysł, choć raczej przeleciał przez głowę i zaraz to się ulotnił, jednak zapadł jej trwale w pamięć. Gromko odchrząknęła, tym samym zmieniając ton swego głosu, który i tak już był dość zachrypnięty :

- Spać nie możecie, żołnierzu! Ja tu z frontu wróciłem do jasnej cholery! Dajcie spać! Już nawet we własnym domu żołnierz Wehrmachtu nie może mieć spokoju?! - krzyknęła, a za jej słowami od drzwi odeszli wojacy, którzy raczej tym nie byli zachwyceni.

Głos raczej brzmiał nieco kobieco i to było bardziej niż podejrzane dla tych facetów. Wiedzieli, że to jest kobieta zawrócili sprzed drzwi i udali się pod dębowe wrota, które stały na pierwszym piętrze. Śmiejąc się od ucha do ucha ponownie zapukali do drzwi, próbując jeszcze bardziej rozjuszyć niewiastę.

- Ej! Pani pielęgniarko Wehrmachtu! Mój kolega ranny, pomocy potrzebuję! Szybko otwieraj! Szybko! - krzyknął jeden z mężczyzn. Przerywał zabawnie słowa ze śmiechu.

- Kurwa mać - rzuciła cicho pod nosem. - A co mi po otwarciu wam drzwi, jak i tak mnie kiedyś ubijecie. Nie lepiej poczekać, pani wojskowy?!

Po paru sekundach usłyszała tylko głośny stukot obcasów buta o schody. Dźwięk roznosił się po całym budynku, tym samym powodując maleńki uśmiech na ustach dziewczyny. Mężczyzna wybiegł za kolegą, który poganiał coraz to nowych przechodni do łapanki, uzupełniając braki, gdyż obywatele pod nieuwagę zwyczajnie uciekli. Mieli niemały kłopot, przecież za to im płacą - za zabijanie ludzi.

Ona jednak głowy sobie tym nie zadręczała, a wręcz była zadowolona, że pozbyła się ich spod drzwi. Stanęła koło okna z ciekawością patrząc się na to, co dzieję się tam na dole. Nie czuła praktycznie nic, prócz takiej pustki, która wypełniała ją w środku. Nie znała tych ludzi na tyle dobrze, by było jej ich jakoś specjalnie szkoda, ale żyli tak jak ona, stąpali po tej samej ziemi i chodzili tymi samymi ulicami. Nie była świadoma, że patrzenie na łapankę z okna mogło się dla niej bardzo źle skończyć. Od tego widoku oderwał ją dzwoniący telefon, który stał w korytarzu. Podeszła szybkim krokiem do niego i niemrawo przysłuchiwała się odgłosom ze słuchawki.

- Słyszysz, Emila? Dzisiaj, za dwadzieścia minut przybędę po ciebie w ważnej sprawie. Masz być gotowa, jasne? - powiedziała Nina, która miała wrażenie, jakby rozmawiała z powietrzem. - Ej, słyszysz mnie?!

- Tak, tak. Słucham cię i wyraźnie słyszę - odchrząknęła blondynka, która wcale jej nie słuchała. Była bardziej skupiona na rysach, które były na drewnianych drzwiach.

- Za dwadzieścia minut będę, zrozumiane?

- A jest dzisiaj ciepło?

- Nie wygłupiaj się, Haseferówna. Wyjdziesz to zobaczysz!

- Sama się wygłupiasz, ja tylko pytam.

- Jest dość zimno, serwus.

- Serwus - odpowiedziała cicho, odkładając bardzo powolnym ruchem słuchawkę. Wyglądało to, jakby dostała kulką, bądź była nadto ranna.

Z tych zamyśleń jednak szybko wyrwało ją myśl o tym, że za parędziesiąt minut do mieszkania, ni stąd, ni z owąd przybiegnie strudzona biegiem szatynka, która wiecznie na nic czasu nie ma. Wtem ruszyła się z miejsca i wbiegła pędem do łazienki, z której i tak wrócić się po lampę musiała. Nienawidziła samej siebie za to, że czasem była aż tak zapominalska. Wola była jedną z dzielnic, w której rzadko kiedy światło włączano. Mieszkano tu szesnaście godzin dziennie bez prądu, który był niezbędny, dlatego zawczasu robiło się wszystkie rzeczy, do których to źródło energii było niezbędne. Nie było łatwo, lecz którz powiedział, że tak będzie. Nastały ciężkie czasy, które dawały ludziom w kość.

Szybko pobiegła do pokoju, gdzie stała jedna z większych szaf tego lokum. Zdjęła z wieszaka jedną z sukienek i wyciągnęła płaszcz, w którym nie chodziła od paru lat, jeszcze się w niego mieściła, na wojnie wszystko co stare i nawet nowe było przydatne. Dopiero teraz pełnoprawnie udała się do łazienki, z której nie wychodziła już nigdzie więcej. Spojrzała na siebie w lustrze, nienawidziła siebie samej, brzydziła się swoją osobą i miała paskudny charakter - przynajmniej tak uważała. Inni jednak cenili w niej tą odwagę i upartość, które u niej dominowały. Nie czekając przyodziała na siebie suknię, uczesała nieco już dłuższe włosy i wyszła z łazienki wraz z lampą. Nie zjadła śniadania, bo nawet nie zdążyła, chwyciła tylko za płaszcz i torbę, włożyła buty i biegiem otworzyła drzwi. Za nimi stała Nina, lecz nie sama, a z chłopcami, który pogodnie się uśmiechnęli. Przeskanowali dziewkę od stóp do głów, jak dzisiaj wyglądała.

- No, Haseferówna. Takiej to jam cię jeszcze nie widział - powiedział Rudy, który, jak to Nina mawiała mówił tak praktyczniejsze do każdej kobiety, która mu się spodobała.

- Rudy, nie mówi się tak przy swojej dziewczynie, nie ładnie tak. - dopowiedział Zośka, który najwidoczniej chciał dopiec przyjacielowi, który widocznie zadowolony z tego zbyt nie był.

Dziewczyna wewnętrznie dusiła się ze śmiechu, lubiła kłótnie jakichkolwiek ludzi, którzy w ramach zemsty odgryzają się praktycznie tym samym. To było przekomicznie, zwłaszcza w wykonaniu tej dwójki.

- Panowie, powagi trochę. Nie czas na waśnie - rzekła Emilia, która nie mogła już dłużej tego znieść.

- Zbieraj ty się szybciej, czasu nie mamy. Zośka, Hania w domu? - zapytała zdesperowana Nina, która raczej nie załapała o co im chodzi.

Czarny humor był jak Niemcy, nie rozumiał.

Pomyślała dziewczyna, dla której owa myśl w tym czasie była niebanalną. Jednakże chwyciła klucze, wyszła z mieszkania i przekręciła nim w zamku, który został solidnie zablokowany na dwa spusty. Cała trójca pośpiesznie przeszła po schodach i wyszła na dwór. Dzielnice Woli do najpiękniejszych należeć nie mogły, ale sam widok Warszawy też do najcudowniejszych nie należał. Po całej kampanii wrześniowej i tych bombardowaniach nie było to już to samo.

- Mieliście już swój pierwszy raz? - Tym razem zapytał Rudy.

Nie oszukujmy się, wszyscy prócz Janka czuli się zirytowani i nieco zażenowani. Nie chcieli odpowiadać na to pytanie, czuli się bardzo niezręcznie w tej sytuacji. Niektórzy tutaj nie znali się wieki, zwłaszcza ze „świeżą" w ich towarzystwie Emilią, która przypadła nieco Zośce do gustu. Była jakby nieskalana żołnierskim losem i wojną, co było dość... dziwne.

- No co, chcę was bliżej poznać.

- Aż tak blisko, że pytasz nas o to? - Śmiała się rzec dziewczyna, która należała raczej do osób cichych. 

- Tak. 

- Chyba tak, nie wiem — dodał Janek. 

- To się zdecyduj.

- Tak, zdziwiłbym się.

Może to nie było takie oczywiste, jak mogło by się zdawać, chłopaka zazwyczaj nic by nie zdziwiło, co wydawało się dość dziwne i dla niektórych irytujące. Rudy już taki był, jego specyficzne poczucie humoru z nutą ironii zdawały się idealnym, bytnarową mieszanką wybuchową.

Choć historia Haseferównej była dość długa i zawiła, bo zaczynała się od bycia nastoletnią buntowniczką, po picie alkoholu i palenie papierosów, aż do wiadomych czynów, które były już raczej rzadko u niej spotkane, bo raz tylko jeden. Nie należała czasem do najgrzeczniejszych dzieci, ale starała się jak mogła, by tylko być lepszą wersją siebie. Poczuła takie zirytowanie na samą myśl o tym, jaka to była i jaka może być ponownie. Przeszłość bardzo często dawała o sobie znać, aż nazbyt często. Nie lubiła takich szorstkich tematów. Zresztą nie tylko ona, po pozostałej dwójce też to było widać.

- A zresztą, czemu Zosieńka z nami idzie? - Rudy kontynuował, chcąc wydłużyć jak najbardziej czas rozmowy, by nie nudzić się w owej sytuacji.

- Zaprowadzi nas do Hani, a jeżeli tej nie będzie to sam pójdzie i wpisze - rzekłszy to, Nina popatrzyła na chłopaka - co nie, Zośka?

- Tak, tak. - odpowiedział.

Jego delikatne rysy twarzy idealnie komponowały się z jego dość starannie ułożonymi włosami, jednak sprzeczne były z jego posturą i wzrostem. Wyglądał tak nieperfekcyjnie i inaczej niż Rudy, Alek, Anoda, Paweł, czy Buzdygan, że zwracał tym na siebie czyjąś uwagę. Zresztą każdy jest inny, nie jesteśmy wszyscy tacy sami. Jednak chłopak skręcił gwałtownie na prawo, wszyscy się zatrzymali, a on sam zapomniał, że musi iść gdzieś indziej niż oni.

- Przepraszam was, ale muszę iść na pewne spotkanie, później do was dołączę - odrzekł Tadeusz, patrząc na zegarek z dość nietypową miną, jaką przybrał.

- No ej, ja cię do wiatru nigdy nie wystawiłem, dajrze Zosia się namówić i pójdziesz z nami. No Zosia... - powiedział Rudy, spoglądając na niego do góry, był nieco wyższy niż on, małe nieco można nazwać dziesięć centymetrów.

- Nigdy? A kto się na zbiórki spóźnia? Kto ostatnio przyszedł dwadzieścia minut po czasie?

- Oj Zośka, co dawno, minęło.

- Nie dla mnie, pójdę tam, gdzie chcę i nic, ani nikt mnie nie zatrzyma.

- Aż taki Bolek jesteś, zobaczymy.

- Panowie! To nie czas na waśnie, pójdziemy wszyscy, podkreślam wszyscy! A spotkanie nie zając, nie ucieknie, a my uciekniemy, życie ci ucieknie - Emilia nie znosiła takich sporów o jakąś pierdołę, która w tym momencie była nieistotna

Ruszyli więc ku jego mieszkaniu, w którym rzekomo miała być siostra Zawadzkiego, który nie był skory do zapraszania gości do domu. Nie lubił takich nagłych odwiedzin, a jego matka wręcz przeciwnie. Pani Leona bardzo lubiła znajomych swojego syna, których dobierał sobie dość umiejętnie. Był to bowiem chłopak cichy i spokojny, a jego najlepszymi przyjaciółmi byli Rudy i własna rodzicielka. Skończył maturę, a więc był już na tyle dorosły, by sam sobie radzić. W duchu Emilia liczyła na to, że Tadeusz też coś czuję, nie chciała być nachalna, a chłopak nie oszukujmy się, był naprawdę ładny. W jego towarzystwie czuła się taka inna - weselsza, rozpromieniona i zamyślona. Wiecznie chodziła z głową w chmurach. Jednak to mogło się dla mniej nie najciekawiej skończyć. Szli chodnikiem po lewej stronie ulicy, z której szedł patrol. Nie chcieli się legitymować, bo jeszcze nie mieli okazji zaznać tego piekła i stresu. Dziś jednak natrafiła się owa okazja.

Wszyscy gawędzili ze sobą w najlepsze, żartowali, śmiali się i rozmawiali dosłownie o wszystkim. Oczywiście wszyscy bez jednej osoby - tej wysokiej blondynki, która szła z głową w chmurach. Nina bacznie rozglądała się przed siebie, wtem zamarła, widząc niemiecki patrol, który był dziesięć metrów przed nimi. Odsunęła się w stronę Janka, który ustąpił miejsca Zawadzkiemu. Dziewczyna zwyczajnie nie miała siły pociągnąć tej mierzącej metr osiemdziesiąt cztery dziewczyny, która i tak bacznie nie zeszła by z drogi. Byli już tylko dwa metry, widzieli ich doskonale i ten ich chytry uśmiech, który pojawił się na ich twarzy. Szybko chwycił ją za rękę i przyciągnął w swoją stronę. Poczuła tylko delikatne szarpnięcie w obcą stronę niżeli tą, którą szła. Chłopak objął ją w pasie, udając, że jest jego dziewczyną.

-Polska szmata, kłaniaj się swoim panom. - powiedział jeden z Niemców, śmiejąc się wraz ze swoim kumem.

- Trzymajcie mnie, bo zaraz nie wytrzymie. - szepnęła pod nosem zdenerwowana dziewczyna, która była bardziej nerwowa niż spokojna i opanowana.

- Pójdziemy na skróty, dojdziecie do nas. - rzekłszy to, Zośka pociągnął ją w lewą stronę. Przyjaciele kiwnęli tylko lekko głowami na znak, że się zgadzają.

Uliczka, w którą skręcili była dość ciemna i taka nieco nieciekawa. Wyglądała na zapomnianą i zapuszczoną. Na drodze leżały śmieci, które dodawały temu wszystkiemu takiego mrocznego klimatu. Wyglądało to jak w horrorach. Śmietniki były pootwierane, śmieci powyrzucane na ziemię, a ściany podrapane i pełne w polskich napisanych i ulotkach. Skąd oni to wszystko brali, te farby, papier i tusz. Niech ktoś wyjaśni skąd?

- Działamy w PLANIE, w sumie od niedawna. W Harcerstwie jestem od paru lat, dokładniej chyba od trzydziestego trzeciego, czy czwartego. Nie zapamiętałem tej daty dokładnie. A ty? Co robiłaś we wrześniu? Nie było cię tu ponoć.

- Nosiło mnie po świecie. Gdańsk, Westerplatte, Warszawa, Lublin, Wilno. Długo by wymieniać, co we wrześniu robiłam.

- A gdzie działałaś? Konspiracja? Radował bym się niemiłosiernie, jakbyś mi tu rzekła, że z frontu wraca.

- A i owszem, tam też się bywało do końca września, gdyby nie ten Tygrys, ugh...

- Co ci się stało?

- Widzisz tą bliznę na ręce? - Odsłoniła lekko swoją prawą rękę, pokazując chłopakowi dużą bliznę przy nadgarstku. - Nabiłam się na własny bagnet, spadając z konia.

- Ałć, zabolało mnie.

- A tak propos, możesz zabrać swoją rękę ze mnie. Czuję się z nią dziwnie.

- Tak, tak, już zabieram.

Chłopak zabrał rękę z talii dziewczyny, choć na chwilę o niej zapomniał. Nie zorientowali się oboje, kiedy wyszli na ulice, która prowadziła do mieszkania Zośki. Nie był nigdy z żadną dziewczyną aż tak blisko. Żadnej się nie zwierzał, ani nie rozmawiał o sobie. Tutaj jednak było inaczej. Czuł, jakby ta dziołcha zawładnęła jego sercem i umysłem. Chwilami myślał nawet, że czyta mu z ust, bo kradła jego słowa i wypowiedzi. Polubił jej towarzystwo i oczy, były takie inne, pełne uczuć oraz szczerości, takie, których nigdy wcześniej nie widział. Haseferówna też zachwycała się jego błękitnymi oczami, które były jak tajemnicze, głębokie morze nieodkryte jeszcze przez nikogo. A i pod kamienicą były pustki. Nigdzie nie było znaku Bytnara i Grabowskiej, którzy przepadli jak kamień w wodę.

- Ja widziałem, że ich samych zostawić nie można - powiedział zdenerwowany Zośka, który nie dość, że spóźnił się już na spotkanie to teraz musiał jeszcze na nich czekać. Po chwili jednak uchyliło się okno, a z niego Hania.

- Dzwonił Rudy, mówił, że nagle babka Niny zachorowała i musieli pilnie pobiegać do niej.

- Ale babcia Niny nie mieszka w Warszawie, jedna jest w Lublinie, a druga w Skrychiczynie - powiedziała zdziwiona Emilia, która raczej spodziewała się takiego finału.

- On zawsze coś wymyśli, wszystko tylko po to, by mnie z kimś zeswatać. On naprawdę nie wie, ile mnie to czasu kosztuje. Trzy minuty spóźnienia. No pięknie, zabiją mnie. - wyszeptał zdenerwowany chłopak, który zazwyczaj był opanowany, lecz teraz to już przekroczyło wszystkie granice.

- A czy te trzy minuty nie były warte spędzenia czasu wspólnie na rozmowie?

- Były, oj były. Przepraszam cię z całego serca, ale ja muszę już iść. Czekają na mnie na Słowackiego. Serwus! - Chłopak tylko przytulił dziewczynę i odbiegł.

- Serwus! - krzyknęła, odwzajemniając jego gest.

- Zakochana para! - powiedziała Hania, patrząca na nich z góry.

Oboje się tylko uśmiechnęli i wyruszyli w swoją stronę. Ta znajomość była tego warta - tych uliczek, wyjść z domu i tego wszystkiego.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro