Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VI. Wypadek

1936 r; Kraków

 Słońce, jak zawsze pełne ciepła i radosne, wpadło do pokoju mimo zasłoniętych jasno pomarańczowych zasłon, które wisiały na drewnianych, ozdobionych złotem karniszach. Łóżko zaskrzypiało, a z niego wstała dziewczyna o długich, blond włosach i ciemnoniebieskich oczach, które przypominały wodę oceanu w porę pół mroku. Mimo braku jakichkolwiek chęci do życia wstała i ubrała się. Naukę kontynuowała pod okiem wujka Szymona - szwagra swojej matki, dawnego legionisty. Nie chciała wracać do Lublina, kojarzącego jej się ze śmiercią, a Maziarnia jak to biblijne piekło, zaś Kraków również nie był najlepszym miejscem na zapomnienie, dalej  sercem i duszą odfruwała na wileńską Rossę. Jednak wieś pod miastem Kraka przynosiła ukojenie i zapomnienie o tym, czego pamiętać nie chciała. Codziennie wybierała się na Mszę Świętą, która w parafialnym kościele odbywała się rankiem w niedzielę. Zagorzale po śmierci babki zaczęła się modlić. Cały rok chodziła ubrana na czarno, tak też i dzisiaj, a że wuj chciał kontynuować naukę, której ojciec nie dokończył, choć bardzo tego chciał. Na pewno pragnął, by perfekcyjnie jeździła na koniu, strzelała i wymachiwała szabelką z hartowanej stali.  Zegar, który wisiał w kuchni wybił godzinę ósmą. Jako iż ona do szkoły wcześniej nie uczęszczała, a nauczycieli opłacała jej matka. Zawsze była dokładnie przygotowana, języki opanowane miała na poziomie co najmniej uczelni wyższych, tylko ta nieszczęsna matematyka, to ona wszystko psuła. 

Na niewielkim kuchennym stole czekało już jedzenie. Siadła i chwyciła za pokarm, który zniknął z talerza szybciej, niż się na nim znalazł. Obok zaś stała szklanka z mlekiem. Nie wiedziała do końca czy patrzeć się na to, czy zwyczajnie je wypić, zrobiła jednak to drugie. Nie mogła napajać się przecież cały czas widokiem mleka, które czekało na skonsumowanie go. Jak postanowiła, tak zrobiła. Chwyciła za szklankę, przechyliła ją i po paru sekundach w kubku nie było nic. Zza rogu wyszła niższa, sięgająca do jej przedramienia brunetka o oczach zielonych jak trawa, a twarzy pięknej jak jej idolka - Pola Negri. Zaspana weszła do pomieszczenia, miała godzinę na dotarcie do szkoły. Ubrana w białą koszulę, czarną spódnicę i tego samego koloru marynarkę, na nogach miała pantofle w kolorze węgla, a ponadto ze spiętymi z tyłu włosami. Siadła na miejscu i czym prędzej zajadała posiłek, chwilę po tym zaczęła swoje poranne gdybanie na temat błahostek.

– Kto jest twoją inspiracją, Milcia?

– Nie Milcia, tylko Emilcia.–  Nienawidziła tego przezwiska, było jak dla niej zbyt dziwne.

– Ja wolę Milcia. Kto jest twoją inspiracją?

 – Zaczynając od Kazimierza Wielkiego, Jadwigi Andegaweńskiej, Sobieskim, Kościuszce... Mam wymieniać dalej?

– Nie lubię ich, są nudni.

 – Tak jak ta twoja Apolonia Chałupiec, przepraszam Pola Negri.

– Dziewczynki, błagam was! Nie kłóćcie się chociaż jeden dzień! – krzyknęła kobieta o blond włosach do ramion, spiętymi po bokach. Była wyraźnie znudzona tymi niepotrzebnymi wymianami słów, które zachodziły.

– Bo Lala zawsze zaczyna od tych swoich dennych pogaduszek.

– Dla ciebie Ludwika Hasefer.

– Kuź.... – ugryzła się w język, póki jeszcze takie słowa starała się opanować. – Znalazła się święta kolejna. Za młoda jesteś na bycie świętą, ty masz dopiero czternaście lat. Boże, widzisz i nie grzmisz.

– Boga w to nie mieszaj.

– Oj cicho, ty lepiej idź do tej szkoły, masz piętnaście minut. Wujaszek już chyba tam czeka na ciebie w tym aucie z pół godziny.

I faktycznie, mężczyzna o niewielkim wąsie, ciemnozielonych oczach, wysokiego, chudego mężczyzny. Siedział w aucie czekając na córkę, która ingerowała wszystkie swoje siły w kolejną niepotrzebną kłótnie. Czas jednak ją gonił i czym prędzej wyszła z izby, pozostawiając po sobie brudne naczynia na stole. Emilia zabrała ową porcelanę i dokładnie umyła w misy, umyte wytarła, włożyła do szafki. W salonie czekała na nią nauczycielka, która posiadała wszechstronną wiedzę na temat każdego przedmiotu. Była dość dobra w swoim zawodzie, a poziomem dorównywała tym warszawskim. Zabrała ze swojego pokoju książki i udała się na nauki

***

Po trzech godzinach owego nauczania nauczycielka poszła, a dziewczyna mogła brać się za kolejną edukację, wymachiwania sprawnie szabelką i jazdą na koniu. Dla niej to była sztuka dość ciężka do opanowania, ale po parunastu próbach wychodziło jej to bardzo dobrze. Nie doszła do stodoły, z której wujek wyprowadzał karego ogiera. Koń był wysoki, przy takim wzroście spokojnie mogła jakowoż wsiąść na niego bez najmniejszych problemów. Mężczyzna założył siodło i zapiął je nieco mocniej, by nie spadło. Wolał sam to zrobić niż ma martwić się, że siostrzenica żony zrobiła to zbyt luźno, a siodło zaraz mogło spaść. Przekazał dziewczynie konia i poszedł po osiodłanego już drugiego białego konia. Wyruszyli spokojnym galopem na oddaloną o dwadzieścia metrów leśną polankę, na której stały już trzy, nieco cienkie gałęzie.

– Wiesz co będziemy dzisiaj ćwiczyć, gotowa? – zapytał Szymon, który miał taki spokojny ton głosu, że można było go słuchać godzinami, a i tak by się nie można było zanudzić.

 –Jak zawsze gotowa – odpowiedziała. W środku wypełniał ją strach przed tym, że nie tak machnie szablą i wyleci jej z dłoni. Raz się tak zdarzyło, tylko, że wtedy broń została w drzewie, a nie wylądowała na ziemi.

Niejednokrotnie już wylądowała już na glebie, popełniając najdrobniejsze błędy, teraz stawka była za wysoka. Zajechali, a na nich czekała już mieniąca się barwą oczu pana Hasefera łąka. O tej porze roku była wyjątkowo piękna, tętniąca życiem. Tak jak zwykle bywało podjechał na swoim białym ogierze na jeden z krańców owej przestrzeni. Ponownie zademonstrował Piłsudskiej jak ma wykonać jedną z rzeczy. Starał się jechać powoli, tak też ją uczył. Na początku powoli, dopiero kiedy doprowadzi wszystko do perfekcji, a mianowicie jazdę na koniu, jedną ręką trzymając lejce, a drugą trzymając w niej szabelkę, zamachnąć się, schylić i ściąć wszystkie drzewka pod rząd. Była to sztuka trudna do opanowania. Umiłowany wuj wykonywał to bez żadnego zawahania. Dwadzieścia lat wprawy nie poszło na marne, lecz wątpliwości miał z tym, czy piętnastoletnia dziewczyna da sobie radę. Jakby nie patrząc, ona nie ma tyle wprawy. Przyszła kolei i na nią. Przyglądała się każdemu ruchowi ponownie, byleby nie przeoczyć nawet najdrobniejszych szczegółów.

- Tylko pamiętaj, jedziesz powoli i nie szarżujesz zbytnio. Jesteś za młoda na takie rzeczy. Nie zbyt szybko podjeżdżasz pod drzewka, energicznie zamachujesz się ręką i ścinasz drzewka. Tylko pamiętaj, powoli! - rzekł Wuj, niepewnie spoglądając na swoją uczennicę. Podał jej szablę do ręki. - Nie łap szabli za to stalowe, jak ty to nazywasz! Łapiesz za trzon, wsadzasz do mocowania i dopiero jedziesz.

Patrzył tak jeszcze na nią przez chwilę. Coraz to bardziej bał się, że coś jej się stanie. W każdym momencie szabla mogła się zaklinować albo koń mógł zacząć wierzgać. Jakby nie patrzeć, było to dość ryzykowne. Nastąpił czas próby. Sama czuła, że coś pójdzie nie tak. W środku mieszał się strach ze zdenerwowaniem. Mimo obaw, pociągnęła leciutko za lejce dając zwierzęciu znak, by powoli ruszało. Ono zaś nieco szybciej niż oboje tego oczekiwali wystartowało. Upadek był niemalże bardziej niż pewny. Była metr od swojego celu. Wyciągnęła szybko szable i zamachnęła się oraz schyliła. Perfekcyjnie ścięła wszystkie trzy drzewka, zaraz po tym odruchowo, tak jak tłumaczył wujek włożyła broń za pas. Jednak po chwili wszystko wymknęło się spod kontroli. Koń gwałtownie stanął na tylnej parze nóg. Blondynka razem z nim przechyliła się do tyłu. Próbowała uspokoić konia i mocno przyciągając z całej siły do siebie lejce. Nadaremnie się trudziła, gdyż koń nie chciał ustąpić i dalej się w tej pozycji. Ze swojego ogiera zerwał się trzydziestoośmiolatek, który ruszył pomóc opanować konia. Podbiegł i wytężając całe swoje siły pociągnął uprząż, ściągając zwierzę na ziemię. Skutkiem tego było jednak to, że gdy schodził na glebę, zamachnął się, jeszcze bardziej zrzucając przy tym Emilię z siebie. Poleciała na ziemię z hukiem. Leżąc już na podłożu, obok dziewczyny można było zauważyć niewielką kałużę krwi. Uspokoił nieco rozdrażnionego szkapa i podbiegł do spoczywającej na gruncie młodocianki, która zupełnie nie kontaktowała, a o przytomności nie warto wspominać. Siła uderzenia z jakim poleciała na powierzchnia sprawiła, że nie obyłoby się bez żadnych obrażeń.

Mężczyzna podbiegł do dziewczyny, jak tylko najszybciej potrafił. Podniósł jej głowę, z którego sączył się strumyk cieczy w kolorze czerwonego wina. Był pewny, że to z jego powodu ona zleciała z konia i jest teraz ranna. Obwiniał siebie za to, że stała jej się krzywda. Mógł przecież dać jej swojego konia, który był potulny jak baranek. Czym prędzej podniósł dziewczynę, lekko uciskając ranę dłonią. Z prędkością światła znalazł się w mieszkaniu, w którym ciotka Marynia obmyła ranę i obandażowała ją. Szymon cały czas siebie obwiniał, jej ojciec zabiłby go teraz na miejscu. Podszedł do ściany i uderzył w nią z całej siły, którą posiadał. Jego brązowe, nieco ciemne włosy opadły delikatnie na twarz. Zgarnął je do góry. Wybiegł na dwór i biegł w stronę łąki, na której zostały konie, zabrał je stamtąd. Jednym słowem by rzec, że był zmęczony całą zaistniałą sytuacją. Odprowadził konie do boksów i udał się do garażu, w którym stało auto. Otworzył wrota lokum i przemył ręce benzyną, by tylko krew zeszła. Takowa nie trzymała się długo i zmyła się. Póki jeszcze było widno, wbiegł do chaty, chwycił za płaszcz i kapelusz, w te pędy ruszył po medyka. Na nogi  gotów był postawić całą jednostkę.

Coś ty najlepszego Szymon narobił - krzyknęła do mężczyzny.

Była zła, ba! Zła, wściekła. Gdyby tylko Aleksandra dowiedziała się, że jej córka jest w takim stanie i to przez jej męża zabiłaby ją. Zresztą włos z głowy dziewczynie spaść nie mógł, a co mówić już o ranie w głowie.

Co ja zrobiłem?! To twoja głupia siostrzyczka kazała mi ją szkolić, ja tylko chciałem...

Tak, tato. Ty zawsze chcesz dobrze, a jak zawsze wychodzi tak, a nie inaczej - przerwała im rozbawiona Ludwika. Lubiła dokazywać innym, choć do ojca czuła większy respekt.

Zamknij się w końcu, Lala! - wykrzyczała zbulwersowana Marynia, zirytowana zarazem całą sytuacją.

Przynieś mi kartkę, która leży na komodzie, ale już! - oznajmił Szymon.

Ale na jakiej komodzie ona leży?

Lala! Bo jak ja ciebie zaraz walnę!

Uspokójcie się! Oboje! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro