Prolog
sierpień, 1938r; Kraków
Na podkrakowskich peryferiach życie tętniło już od godziny trzeciej nad ranem. Ludzie zbierali się już wczesnego ranka na żniwa, by pomóc sąsiadom, w zamian za pomoc przy własnej orce. Na żniwa zbierała się też Emilia razem z Marią, która obiecała dzisiaj pomóc jednemu z sąsiadów przy koszeniu zboża. Jako że brakowało jeszcze pary rąk do roboty, a dziewczyna zawsze była chętna bardziej do pomocy niż do nauki, wyruszyła z ciotką o świcie.
Za oknami powoli zaczęło się robić jasno, słońce wschodziło nad horyzontem dopiero dziesięć po czwartej, a prace ciut świt ruszały. Po domu krzątała się Maria wraz ze swoją siostrzenicą. Lampa naftowa oświetlająca drogę odbijała się w lustrze, przynosząc tym samym więcej światła. W kuchni na obie panie czekał już chleb z dżemem wiśniowych – dotychczas największy rarytas z rana na śniadanie.
Emilia po cichu zeszła z drewnianych schodów, by przypadkiem nie obudzić ani wujka, ani kuzynki, którzy o owej godzinie jeszcze smacznie spali, przewracając się przy tym dopiero na drugi bok.
– Chodź, ciociu. Zaraz świt nas złapie, zanim poskromimy te kanapki.
– Masz rację, wyruszajmy już. – powiedziała i machnęła ręką na znak zgody.
Ciut świt obie wyruszyły wprost na jedno z pól sąsiada. Pół wsi zbierało się dzisiaj na roboty, by pomóc panu Mitkowskiemu. W powietrzu roznosił się świeży zapach morskiej bryzy znad pobliskiego jeziora, mieszając się przy tym z przepiękną wonią bzów. Pokryte złocistą pierzyną pola, urozmaicone w zielone prześwity traw, prezentowały się ślicznie na tle wschodzącego właśnie słońca. Niebo pokryło się pomarańczowo żółtym puchem, który nakrył nadniebne sklepienie. Wioska wśród tego krajobrazu prezentowała się niewyobrażalnie artystycznie i ładne.
– Ładnie tu, nieprawdaż? Gdyby nie ten las...
– To prawda, ciociu, ale mimo wszystko trzeba zagęścić ruchy, bo nie zdążymy.
Emilia beznamiętnie zaspanymi jeszcze oczyma popatrzyła przelotnie na ciotkę, przyglądając się jej przez chwilę i ponownie spuszczając wzrok na drogę. Pianie kogutów budziło gospodarzy, przypominając tym samym o porannych robotach w gospodarce. Emilia szła jakby na skazanie dzisiaj, może tylko dlatego, że miała już na dzisiaj inne plany niż roboty w polu.
Kiedy weszły już na pole gromadka ludzi stała przed nimi, paru jeszcze doszło i postanowiono wziąć się za robotę. Nie było dopuszczalne, aby myśleć o niebieskich migdałach, im szybciej pomoże się sąsiadom, tym szybciej oni pomogą nam – tak siedemnastolatce zawsze tłumaczyła ciotka. Dostała do ręki jedną z mniej przyjemnych robót – koszenie zboża, zaś ciocia miała tylko zbierać i wrzucać skoszone zboże. Młodzi, pełni zapału zajęli się już pracami, za to starsi, jako by to nie wyglądało, urządzili sobie małą pogawędkę, czekając na, chociaż część skoszonego zboża.
***
Maciej właśnie wysiadł na głównym dworcu kolejowym w Krakowie, znajdującym się, na jego bystre oko, około osiemnastu kilometrów od miejsca zamieszkania dziewczyny, w głębi duszy liczył na to, że miasto jednak nie okaże się tak straszne, jak sobie wyobrażał, a uliczki okażą się mniej kręte niżeli w stolicy. Z mapą w ręce wyruszył na poszukiwania ulicy Królowej Jadwigi bądź najbliższego tramwaju, czy autobusu, który jeździłby w tamto miejsce. Obawiał się, że Emilia zwyczajnie go okłamała, bo ulica Świętej Jadwigi znajdowała się w środku miasta, a nie na jego obrzeżach.
W Dawidowskim gotowało się już jak w rozgrzanym kotle. Spojrzał jeszcze raz po mapie, próbując się upewnić, czy na pewno to jest ulica owej świętej, czy była to zwykła zmyłka, zastosowana przez dziewczynę.
– Jak mnie w kulki wprowadziła, to przysięgam, coś zrobię tej dziewczynie. – wyszeptał Alek pod nosem, spoglądając na mapę i sunąc po niej palcem.
Alek dalej upierał się, że ulica jest gdzieś w środku miasta, a pola uprawne, pomalowane na złoto zbożem i pozłacane pszenicą jak z Pana Tadeusza będą tylko jedną wielką bujdą, którą wmówiła mu bezczelnie dziewczyna. Różne myśli krzątały mu się po głowie, czy by może nie zawrócić na dworzec i z biletem powrotnym udać się do Warszawy, a przy tym nie dostając palpitacji serca na samą myśl o tym, jak zareaguje na niego wuj dziewczyny. Dawidowski swoją posturą przypominał potężnego goblina, któremu niestraszne były żadne trudności i kruszył wszystko, co dotknął. W rzeczywistości chłopak był nieco bardziej wątły i silny niżeli sobie to wyobrażał. Mimo że jako długoletni atleta i zawodowy biegacz w maratonach, przeceniał nadzwyczaj swoje siły, a same te dyscypliny nie przynosiły żadnych efektów poprawy jego formy, wręcz przeciwnie, Maciej słabł z każdym treningiem, z każdymi zawodami, z każdymi próbami walki o najlepsze miejsca w konkursach.
Załamany na samą myśl o tym, że musi dotrzeć na miejsce, które zamiast malowniczymi krajobrazami podmiejskich obrazów i codziennego, rzec by można, że chłopskiego życia nie zostaną mu dane, będzie oglądał zza okiennic fabryki i ponure kamienice, spuścił głowę i z wymalowanym grymasem smutku na twarzy wyruszył dalej w miasto.
Niech tylko spróbuje mi tylko zaszkodzić, źle skończy, mimo, że nigdy nie uderzyłbym żadnej kobiety – pomyślał zdenerowany.
***
Prace na roli dobiegały już końca, słońce zachodziło za horyzont, zostawiając tym samym po sobie malownicze widoki na niebie. Całe sklepienie zapełniło się czerwienią i kolorem pomarańczy, pięknie się ze sobą przeplatając, tym samym czyniąc pobliski bór czarnym jak kruk gmachem, przynajmniej tak spostrzec można to było z perspektywy osoby ścinającej zboże. Młodzież powoli kończyła pracę nad kłosami żyta, a starzy rzetelnie pracując, składali snopki. Mimo wszystkich trudów i niekomfortowych sytuacji zawsze w zamian za to ów gospodarzyna, u którego Maria i dziewczyna dzisiaj pracowały, niezwłocznie przychodził Haseferom z pomocą o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od tego, czy był w stanie ją zaoferować, czy tylko rzucić dobrą radą, gdy okoliczności tego naprawdę wymagały.
Haseferówna kończąc na dzisiaj swoje sprawunki, udała się wraz z grupą znajomych wprost do domu, licząc na to, że Alek będzie czekał w kuchni, popijając spokojnie herbatę i konwersując razem z wujem przy stole, głośno się przy tym śmiejąc. Ostrożnie odkładając kosę na swoje miejsce w stodole pana Mietkowskiego, z szerokim uśmiechem na twarzy wyruszyła w długą drogę, prowadzącą przy okazji do jej domu. Woń pięknych bzów i rechot żab, razem z szumem wiatru tworzyły, jakoby dziwnie to nie brzmiało, leśny koncert przed ogromną publicznością. Dziewczyna zboczyła z drogi, tym samym udając się nad brzeg pobliskiego jeziora, by choć na moment oderwać się od otaczającej ją rzeczywistości oraz natłoku codziennych obowiązków.
Pośród otaczających ją drzew, krzewów, dźwięku stukania w korę dzięcioła i napotkanych gdzieś po drodze wiewiórek, potrafiła spojrzeć na to wszystko z przymrużeniem oka, korzystając jednocześnie z chwili świętego spokoju i braku obecności uciążliwej kuzynki. Cichy szum wiatru w powietrzu uniósł jej sukienkę, sprawiając tym samym, że Emilia pogrążyła się w tańcu na dobre. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz mogła swobodnie tańcować i nie zostać przy tym skarcona przez wuja.
Jezioro było rzut beretem stąd, zaledwie cztery metry od niej. Powoli przybliżała się do niego, stąpając dalej rytmicznym krokiem. W jej wyobraźni rozgrywał się właśnie festiwal taneczny, odbywający się w samym Madrycie, dziewczyna tańczyła tango w parze z wybitnym tancerzem, jakim był Alek. Nogi niesamowicie się jej przy tym plątały, tem bardziej, że nie dostała od Boga w prezencie predyspozycji do swego rodzaju pląsów. Zatracona w marzeniach o hulankach w Madrycie z Dawidowskim, nagle straciła grunt pod nogami.
I wtem coś wpadło do wody, robiąc przy tym dużo zamieszania, a plusk stał się słyszalny w zasięgu najbliższych pięciu metrów. Zresztą nie tylko to, piski i krzyki dziewczyny były o wiele głośniejsze. Emilię usłyszeć można w samym środku lasu, przy dobrych wiatrach echo roznosiło odgłosy nieco dalej, do leśniczówki. Zrządzeniem losu mogło być jedynie to, że stan wody nie był duży, a woda sięgała nieco ponad klatkę piersiową. Nie posiadając jednak zdolności pływackich, można było napić się nieco wody i jednocześnie podtopić. Choć woda dla Haseferówny od pewnego czasu wydawała się zwykłym, nieszkodliwym żywiołem, w owym momencie miała wrażenie, jakoby glony próbowały ją osaczyć, a z takiej perspektywy wszystko było jeszcze niebezpieczniejsze niż zwykle.
Krzyk usłyszał Dawidowski, błąkający się po lesie, szukając przy tym drogi na wieś. Był zmieszany i pełen obaw, a kiedy usłyszał ów dźwięk, ruszył w jego stronę. Nie wiedział właściwie, co było jego powodem. Pewnie jedna z młodych panienek przewróciła się o gałązkę lub zobaczyła ropuchę. Zastanawiał się, czy aby na pewno jest sens ruszenia tam. Z zawahaniem udał się jedną ze ścieżek, rzekomo prowadzącą nad zbiornik wodny. Z delikatnym uśmiechem na ustach kroczył między drzewami, krzewami. Biła od nich piękna woń, która przypominała mu czasy, kiedy chodził z chłopakami i Zeusem na obozy do lasu, wtedy wkoło roznosił się taki cudny zapach tego miejsca, że aż chciało się tutaj wracać.
Mimo to Maciej szedł szybkim krokiem, by mieć już całą sprawę z głowy i nie posiadać później wyrzutów sumienia, iż nie udzielił pomocy komuś strapionemu, przestraszonemu. Nie bał się nigdy boru, choć uważnie rozglądał się na boki, czy nie idzie ktoś za nim, obok niego. Chciał jak najszybciej znaleźć się nad jeziorem. Emilia pewnie skarci go za jego niepunktualność, jak to w zwyczaju miał, musiał się spóźnić. Tak więc idąc za ciosem, nie zbaczał ze ścieżki i nie spuszczał z niej wzroku, po prostu liczył, że w ten sposób będzie mógł szybciej dostać się do celu.
– Co ty tu robisz? – zapytał się Maciej. Nie ukrywał swojego rozbawienia całą sytuacją, jaka zaistniała. – Jesteś mokra jak szczur kanałowy!
Wiedział, że Haseferówna była jeszcze dzieckiem. Wydawała się nierozważna, łatwowierna i nieodpowiedzialna. Nigdy nie potrafiła nawet przez chwilę zachować się jak przeciętna osoba w jej wieku. Chociaż wiedział już o tym dosyć długo, to jednak dalej nie potrafił uwierzyć w to, iż dziewczyna po tylu postanowieniach poprawy dalej nie potrafi się zmienić.
– Wiem, to przez przypadek tu jestem. Ja naprawdę nie chciałam... – tłumaczyła się dziewczyna, czuła taki obowiązek w stosunku do niego.
– Nie tłumacz mi się, nie musisz.
***
Koniec końców oboje po pół godziny znaleźli się w domu Haseferów. Niewielki dworek sprawiał wrażenie schludnego oraz czystego, chociaż remonty trwały i widać było, że gospodarz nie żałuje na renowację lokum. Barierki pięknie polakierowane oraz wyszlifowane prezentowały się idealnie razem z dębowymi, lśniącymi schodami. Bawialnia wyglądała wręcz reprezentacyjnie – kolory były do siebie skrupulatnie dobrane, sosnowe meble wydawały się wizytówką tego miejsca, parkiet aż błyszczał, śnieżnobiałe ściany w towarzystwie obramowanych na złoto obrazów dodawały jeszcze większego przepychu temu miejscu. Nadchodziły bowiem lata świetności tej jednej z lepszych rezydencji państwa Haseferów.
Aleksy uważnie przyglądał się miejscu, był zaskoczony, że takie posiadłości jeszcze istnieją. Przecież to już nie dziewiętnasty, czy osiemnasty wiek. Chyba czas najwyższy, aby odpuścić nieco, zrezygnować z przepychu i arystokrackiej elegancji, a postawić na obrazy z ekspresjonizmu, niżeli na najwybitniejszych malarzy francuskich.
– Nie czujesz się tu jak w muzeum? – spytał zaabsorbowany Alek.
– Nie, jest tu całkiem normalnie, dopóki Milcia nie zacznie się odzywać. – Z daleka można było usłyszeć delikatny głos dziewczyny.
– Lala, nie mów tak. – wtrąciła się Maria, która skrzętnie chodziła po bawialni, pilnując służek, aby te założyły tak, jak ona tego chciała zasłony na oknach. – Przynajmniej można normalnie porozmawiać, nie tak jak z tobą.
Czuł, że atmosfera nie jest zbyt przyjazna w tym domu. Panowały tu ponoć pewne zasady, zwięźle trzeba było się trzymać na każdym kroku. Złamanie ich groziło surowymi karami. Reguły były dosyć schematyczne – stawiano na dobre wychowanie, grzeczność, kurtuazyjność i towarzyskość. Pod żadnym pozorem nie można było ulec pokusie, srogo za to przewinienie skazywano. Maciej poczuł w jednym momencie zmieszanie, przez myśl przeleciało mu, czy aby na pewno chce tu zostać na tydzień. Bardzo dobrze zdawał sobie z tego sprawę, że przez najbliższy tydzień nie będzie lekko.
– Jak się pracowało, Emiluś?
Po pomieszczeniu rozniósł się stukot odbijających się o drewniane schody obcasów dziewczyny. Ta wiecznie czująca niedosyt informacji dziewka ciągle była ich łakoma, aż za bardzo.
– Szlachta nie pracuje, Lalu – odpowiedziała jej. Nie chciała, aby chłopak dowiedział się, iż pracuje. Haseferowie zawsze mieli bardzo dużo pieniędzy, nikt jednak nie wiedział, w jaki sposób je zdobywają...
– Ty też do ruskiego mi siadaj, już cię tu nie widzę! – powiedziała Maria stanowczym głosem.
– Ale ja nie...
– Kolega ci pomoże jak już tu przyszedł. No chyba, że chce mi pomóc dobierać zasłony.
Emilia razem z Aleksym spojrzeli po sobie. Oboje wiedzieli, że Dawidowski ani nie umie rosyjskiego, ani nie umie dobierać modnych zasłon. Uśmiechnęli się tylko na znak zgody i ruszyli w kierunku schodów.
– To ja może jednak wolę pomóc w rosyjskim.– rzucił Alek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro