II. Tajemnice
1. IX . 1939 r; Poznań
W mieszkaniu wiało niesamowitym chłodem. Przez gruby koc dało się je odczuć, co nie pozwalało Emilii komfortowo spać. Poznań słyną z tego w II RP, że nie było tam nigdy cicho, nawet w nocy. Z samego rana można było usłyszeć już tętniące na ulicy życie — grajków i śpiewaków oraz odgłosy tłumów na brukowanych uliczkach. Warunki były niesprzyjające odpoczynkowi, przynajmniej dla Emilii, która przyzwyczajona była do wiejskich standardów, gdzie panowała cisza, spokój, a budził ją harmonijny śpiew ptaków. Tutaj zaś głośne samochody i dźwięk akordeonu przyprawiały o zawrót głowy. Z wielkim żalem dziewczyna stanęła przy oknie i otworzyła okno. To zaś zaskrzypiało niemiłosiernie, a co więcej nie chciały się otworzyć, co dodatkowo rozdrażniło Emilię.
– Otwieraj się, do jasnej Anielki – syknęła zaspana Emilia, która wstała najwidoczniej lewą nogą.
Nienawidziła piątków, piątki były okropne. Zwłaszcza te słoneczne, kiedy on sama nie mogła nigdzie wyjść, bo zawsze pojawiało się to głupie słońca. Mimo wszystko jednak tolerowała promienie słoneczne i temperaturę na zewnątrz, pocieszając się jedynie tym, że nie ma, na całe szczęście, deszczu. Ten już całkowicie zepsułby jej plany na ten tydzień, a to jest niewybaczalne. W pewnej chwili uderzyła w nią fala gorąca, które dopiero się rozprzestrzeniało na dworze. Uwielbiała wczesne poranki, były takie orzeźwiające, a powietrze jeszcze wilgotne od letniej rosy. Wokół niej cały czas coś się działo – w bloku naprzeciw właśnie sąsiadka na niewielkim balkonie rozwieszała pranie, znajdujące się na niewielkich sznureczkach, u dołu zaś w lokum trwały porządki, a przynajmniej z tego, co było słychać, można to wywnioskować.
Haseferówna nie dopisywał dzisiaj zbytnio humor. Od przeszło pobudki nic jej nie pasowało, uroki miasta jej nie zadowalały, wolała to życie na prowincji o wiele bardziej niżeli marzenia o wielkomiejskim życiu. Nigdy nie tęskniła tak za podkrakowską posiadłością bardziej niż obecnie. Smętnym krokiem udała się w stronę niewielkiej kuchni. Miała ogromną ochotę wrócić do łóżka i dalej spać nieprzerwanie snem spokojnym. Społeczeństwo poznańskie, jednakowoż nie wyznawało zasad spania, o ile coś takiego znało. Z każdą minutą coraz bardziej zamartwiało to Emilię. Westchnęła jedynie ciężko i ruszyła leniwym krokiem w stronę kuchni, znajdującej się za ścianą. W mieszkaniu faktycznie było jak w kostnicy, tak jak ujął to Szymon, z rana pod uwagę brała jedynie gruby sweter. Zanim drewno w kominku by się rozpaliło, już dawno wybiło południe, co było bardzo uciążliwe czasami.
– Gorzej już się nie dało? Naprawdę? – stwierdziła. Sama nie wie, po kim odziedziczyła to marudzenie. Momentami miała wrażenie, że po wuju Haseferze, jednak ten był jedynie mężem ciotki od strony matki, co nie mogło wydawać się genetyczne.
Dobrze jeszcze nie weszła do pomieszczenia kuchennego, a nagle jakby straciła równowagę, a nieco gruzu z sufitu poleciało jej na głowę. Przewróciła się niemalże na podłogę, jednak szybko się podniosła i podeszła do stojącego obok stołu radia. Obawiała się, że jedynie to może być dobrym źródłem informacji na obecnym moment. Ręka telepała się jej niemiłosiernie, miała wrażenie, jakby nagle świat przewrócił się do góry nogami, a cała reszta kompletnie nie ma znaczenia teraz. Nadszedł właśnie czas grozy, o którym tak niedawno wspominał dziadek. Miał rację, że czeka nas coś niedobrego, ba! On to wiedział! Spodziewał się wojny, dlatego wywiózł ją z dala od Krakowa, musiał czuć, że w Krakowie będzie nieciekawie. Bała się, że to właśnie jednostka wuja jako pierwsza zostanie napadnięta i będzie musiała bronić się bez żadnego wsparcia. Obaj chcieli uchronić ją od złego. Pytanie tylko – dlaczego?
W radiu rozbrzmiał komunikat z Rozgłośni Radia Polskiego, czyli jednak wojna. Ta wojna, której nie chciał nikt, tej, której przed laty ludzie śmiali się prosto w twarz, żyjąc z nadzieją, że w końcu będzie można normalnie odetchnąć. Nadszedł moment, który miał sprawdzić, czy oby na pewno ta niepodległość jest dla nas tak ważna, czy aby wytrwamy do końca. Dziewczyna ze zdziwieniem podniosła się z podłogi i ostatnim tchem ruszyła w stronę pokoju, gdzie ledwo stawiała nogę. Gruzu było niemiłosiernie dużo, z każdą bombą było coraz bardziej niebezpiecznie, ruch zrobił się coraz to bardziej ograniczony, a w mieszkaniu było stosunkowo nieprzyjemnie. Napięta atmosfera nie sprzyjała warunkom, jakie obecnie miały miejsce. Chciałaby zachować w tym momencie, stoicki wręcz, spokój Szymona, a jednocześnie szybką organizację, jaką posiadał jej ojciec. Pospiesznie tylko chwyciła za spakowaną wcześniej walizkę i czem prędzej udała się w stronę drzwi trzymających się ledwo w zawiasach. Kawałek sufitu znów zleciał koło niej, to był idealny znak, żeby uciekać w bezpieczne miejsce. Najbliższy schron był dobry kilometr stąd, więc zostawała jedynie piwnica budynku.
– Panienka ucieka, ja zaraz przyniosę panience bagaż, bo sufit się na nią zawali. – krzyknął młody mężczyzna, najprawdopodobniej mieszkał piętro niżej, bo wczoraj mignął jej między oczami na klatce, kiedy to odprowadzała wuja na peron. Wydawał się z twarzy nieco miły i sympatyczny, jednak dość krótkie życie nauczyło ją, że pozory bardzo często mylą.
Sama postanowiła nie wierzyć w szczere intencje chłopaka, jednak podała mu bez większego zastanowienia bagaż i bez wahania udała się w stronę piwnicy, znajdującej się na samym dole budynku. Teraz cieszyła się, że kamienica ma jedynie dwa piętra, a zamieszkanie na pierwszym było swoiście dobrym wyborem, bo przysłowiowy dach nie walił się jej na głowę. Zbiegła najszybciej jak potrafiła na sam dół, przepychając się między wolno kroczącymi, starszymi osobami oraz niejako pomagając im, biorąc na dół po drodze już ich bagaż, przepuszczając również matki z dziećmi, a wyprzedzając resztę społeczności kamienicy.
Była już na tyle zmęczona, że myślała, iż zaraz zemdleje. Zaduch panujący może i stał się obecnie jednym z mniejszych problemów, jednak mimo wszystko nie świadczyło to o tym, że bardzo doskwierał, tym bardziej że biegła jak szalona, co wiązało się z tym, że potrzebowała jak najwięcej tlenu. Czuła, jak powieki powoli zaczynają jej opadać, a utrzymanie równowagi staje się niezwykłym wysiłkiem. W jednym momencie, zjeżdżając po drewnianej barierce, przed oczami zobaczyła, jak świat wiruję, a ludzie przed nią nagle stają się niezwykle niewyraźni. Barierka zdawała się dla niej już mało stabilna, przynajmniej na ten moment. Postanowiła, że zbiegnięcie po ostatnich już schodach bardziej pomoże. Wkoło nie było ludzi, co jej tylko pomagało.
***
Po chwili już stała już przy drzwiach do piwnicy. Po kolei zliczając ludzi razem z młodą dziewczyną, mającą za swoimi nogami tajemniczą torbę, wpuszczały i rozmieszczały ludzi po kątach tak, by wszyscy skrzętnie się zmieścili. Ze zdenerwowaniem i pośpiechem delikatnie popychały ludzi dłońmi, a dzieciom pomagały przedostać się przez duży próg między piwnicą a klatką schodową. Ze zdenerwowaniem i pośpiechem mieszkańcy, jak i przybysza z zewnątrz, zmieścili się w przyziemiu, gdzie każda z osób, zależnie, czy była to rodzina, czy nie, miała swoje miejsce komfortu, choć wygoda przy sypiącym się co chwila gruzie na głowę, zdawała się dość odległym pojęciem.
W pewnym momencie jakiś chłopak podbiegł do Emilii i wręczył jej do dłoni niesioną przez niego torbę. Doszczętnie przez te chaos i zamieszanie, wywołane wybuchem wojny otumaniło ją, sprawiając tym samym, że nawet nie zaprzątała sobie głowy własnymi tobołkami.
– Oddaję panience torbę, bo później zapomnę – uśmiechnął się szeroko chłopak.
– Dziękuję ślicznie – odpowiedziała przelotnie, próbując coś zapamiętać.
Wzięła jedynie od niego własny bagaż i przelotnie popatrzyła na stojącą obok dziewczynę, ubraną w harcerski mundur żeński. Najwidoczniej z samego rana dzisiaj miała mieć zbiórkę.
– Ile mamy osób? – zapytała, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Czterdzieści trzy – odpowiedziała skrupulatnie Emilia, licząc jeszcze raz wszystkich dokładnie – tak, czterdzieści trzy, jestem tego pewna.
– Zapamiętaj, proszę tę liczbę i mów mi po imieniu, nie lubię, jak ktoś do mnie na pani mówi.
Dziewczyna wyciągnęła rękę w stronę Haseferównej na znak zapoznania się i zgody w jednym momencie. Włosy w kolorze miedzi idealnie komponowały się z jej brązowymi jak kora drzewa oczyma, miała idealne rysy twarzy, a dłonie delikatne jak porcelana, co wzbudziło w Emilii niemałe kompleksy.
– Lidia.
– Emilia.
Haseferówna popatrzyła na nią z niemałym uśmiechem. Po tonie głosu dziewczyny wiedziała, że doskonale się dogadają, choć nieznajoma wydawała się być raczej cicha i ustatkowana, co równałoby się przeciwieństwu roztrzepanej dziewczyny, mającej w sobie wręcz wulkan energii każdego dnia.
Lidia chwyciła za torbę, szybko też ją rozpinając i coś z niej wyjmując. Chwilę później oczom ukazały się dwie torby z czerwonym krzyżem na białym tle, naszyte na brudno zielonym materiale. Ekwipaż wyposażony był w apteczki medyczne, które miały pomóc zranionym żołnierzom.
– Pomożesz mi roznosić opatrunki? Mojej koleżanki chwilowo nie ma w tej części Poznania, a potrzebny mi jest ktoś do pomocy. – stwierdziła, mówiąc bardzo szybko i niedbale, nie zważając na odpowiedź Emilii. Z góry przyjęła, że dziewczyna się zgodzi.
Zdziwiona Emilka dostała jedynie torbę do rąk, którą szybko przepasała przez ramię. Nie znała na tyle dobrze owego miasta, co na przykład Lublina, czy Krakowa. Była przekonana odgórnie, że albo przeżyje pod naciskiem kulek z karabinów, przygniecie ją jakiś kawałek ściany, albo – co gorsza – wcale nigdzie nie dojdzie, zgubi się i ją zabiją. Obawiała się, że najgorsze scenariusze, jakie zakładał wujek i ciotka właśnie się spełniają – w tym momencie płaciła za swoje grzechy najwyższą ceną.
***
Po drugiej stronie miasta było nieco spokojniej niż w samym środku. Kule tu mniej świstały na każdym rogu, a ściany opadały w nieco większych odstępach czasowych. Co prawda samoloty dalej zrzucały bomby nad miastem, jednak powoli się uspokajało. Haseferówna czuła coś, że może być to cisza przed nadchodzącą burzą niemieckich bomb.
Żołnierze też zdawali się niezwykle przyjaźni i pomocni. Często podpowiadali, gdzie można jeszcze pójść, jaką drogą najlepiej i objaśniali skrótowo tajemne przejścia, umożliwiające szybkie dotarcie do celu. Ich uśmiech od razu rozjaśniał zachmurzone od pyłu niebo. Też chciała móc uśmiechać się w obliczu śmierci i wojny, choć tego nie potrafiła.
Nie chciała, by był to jedynie sen, który przysporzy jej zbędnych na ten czas nadziei, wydających się tak odległych od tej szarej i smutnej rzeczywistości.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Przepraszam was serdecznie za tyle czytania i samego tekstu. Tak mnie wciągnęło, a jednocześnie wzięło na sentymenty, że nie mogłam odpuścić i usunąć wybitnego Westerplatte, nad którym pracowałam się najbardziej ze wszystkich rozdziałów, robiąc research przez trzy miesiące.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro