Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

24

Danganronpa RPG 2 - Hope buried underground

Choroba hanahaki

Była jak sen. Tylko to miał w głowie gdy ją widział. Uśmiechała się tak, że nawet jego serce poruszało się w radości. Patrzyła na niego z nadzieją. Wiarą. I nigdy się nie poddawała. Spędzali dużo czasu razem. Na początku głównie dlatego, bo przypominała mu Sayori. Dlatego chciał być blisko niej. Chronić ją. I dlatego jej ufał. Z czasem jednak zaczął wychwytywać drobne rzeczy w jej zachowaniu, które odróżniały je obie. To jak przygryzała wargę gdy czytała. To jak łapała się za uszy gdy była bardzo mocno pogrążona w myślach. To jak stukała palcami o palce gdy czegoś szukała. Drobne rzeczy. Małe szczegóły. Wszystko to tworzyło Naoko Honyomu. Jedyną i wyjątkową. I co gorsza wszystko to sprawiało, że kochał ją coraz bardziej. I to bolało.

Bo Naoko była zakochana w innym. W dodatku, ten inny - Hirohito - również ją kochał. Widział to każdy. Nawet Hotaru, a to był wyczyn. Jedyne osoby, które tego nie zauważały to sami zainteresowani. Krążyli wokół siebie. Nieświadomie flirtowali. A jednocześnie byli przekonani, że to drugie nie czuje tego samego. Ironia losu. Żart od wszechświata. Ale czego mógłby się spodziewać. Jego całe życie było porażką. W miłości musiało być tak samo.

Na początku nie było tak źle. Bolało co prawda, ale przecież był już do tego przyzwyczajony. Potrafił ukrywać cierpienie. Problemy. To było proste. Był przekonany, że nikt niczego nie podejrzewa. Zwłaszcza Naoko. Bał się, że gdyby się domyśliła jego uczuć, to nie chciałaby go znać. A to... byłoby jeszcze gorsze. Już nigdy nie usłyszeć jak zachwyca się tym jak gra na scenie. Już nigdy nie otrzymać jej pomocy w trakcie prób (świetnie zapamiętywała tekst). Już nigdy nie zostać wciągniętym przez nią na spotkanie z resztą klasy. Jak mógłby bez tego żyć? Jak miałby sobie bez tego poradzić? Czuł, że bez tych chwil poddałby się. Znowu. A naprawdę nie chciał tego. Nie chciał ponownie zatapiać się w ból. I w smutek. I rozpacz... dlatego z tym radził sobie nawet dobrze. Problem pojawił się później. Dokładniej w dniu gdy po raz pierwszy wypluł płatki kwiatów. Był tym delikatnie mówiąc zdziwiony. Wtedy jednak myślał, że wydaje mu się. Że jakimś cudem przez przypadek je połknął. Albo tylko wydaje mu się, że to kwiat. Z czasem jednak te tłumaczenia przestały mieć sens. Duszności były coraz mniejsze. Kaszel coraz częstszy. A kwiatów coraz więcej. Różowe goździki... kolejna ironia losu, czyż nie? Wszechświat naprawde go nienawidził.

Przeszukiwał książki. Nic nie znalazł. Rozmowy z lekarzami od razu odrzucił. Nie miał ochoty stać się przypadkiem eksperymentalnym. A było coraz gorzej. Z każdym dniem czuł się coraz słabszy. Pojawiła się również krew. Było coraz trudniej to ukrywać. A jednak jakoś dawał radę. Miał drobne podejrzenia, iż jego ojciec mógł być za to odpowiedzialny. W końcu on sam nie wiedział, co mu robi czasami. Tylko co to dokładnie było? Dlaczego teraz? I jak mógł się tego pozbyć? Odpowiedź jak się okazało, odnalazł w niespodziewanym miejscu.

Spotkanie z Naoko, chociaż utrudnione przez chorobę Azurilla, było miłe. Jak zawsze. Dużo rozmawiania. Śmiania się. Opowiadała mu o tym co ostatnio czytała. I wtedy padło to słowo. Hanahaki. Od razu wyjaśniła mu co to. A Azurill... poczuł jak coś chłodnego zaciska mu się na sercu. Czy to mogło być to? Czy jego ojciec mógł jakimś cudem w trakcie swoich eksperymentów coś takiego stworzyć? Wszystko by się zgadzało... w końcu choroba się zaczęła gdy był w stu procentach pewien, że Naoko jest zakochana w Hiro. I że on sam u niej nie miał najmniejszych szans. To był kolejny żart ze strony losu. Teraz tym bardziej nie mógł powiedzieć dziewczynie co się z nim dzieje. Domyśliłaby się. Wszyscy by się domyślili. Dlatego tylko wymusił uśmiech. A gdy spotkanie się zakończyło, pozwolił sobie na płacz. Czyli w końcu umierał? Powinien się cieszyć? Smucić? Dlaczego akurat teraz? Szybko okazało się, że płakanie to zły pomysł w jego stanie. Jeszcze ciężej było mu oddychać. Ciekawe jak wyglądały teraz jego płuca? Pokryte korzeniami. Kwiatami. Goździkami dawanymi niechcianym aktorom. W tym odcieniu, który zawsze kojarzył mu się z Naoko.

Może to dobrze, że w końcu umrze? Może właśnie tak powinno być. W końcu nadszedł jego czas. Zabity przez własne uczucia. Przez wiarę w to, że może cokolwiek znaczyć. Że ktoś może go kochać. Kolejny żart losu. Dokładnie tym było jego życie. Logiczne, że i tym będzie jego śmierć.

***

Wziął głęboki oddech, licząc że się uspokoi. Niestety, nie udało się, bo zaraz po tym zaczął kaszleć. Przez kilka minut dusił się praktycznie, aż jego usta opuściły płatki kwiatów. Miał już nawet problem z wykaszlywaniem całych kwiatów. Były zbyt duże. Oraz było ich za dużo. Chwilę zajęło mu zebranie się w sobie. Nawet on, normalnie pewny siebie Theo Sigurdurson, nie czuł się przekonany. Wyznanie miłości Satoshiemu, tylko dlatego, bo umierał? Nie było to w porządku. Planował zrobić to na własnych zasadach. W odpowiednim momencie. Wszystko jednak zostało zniszczone. I to przez co? Przez jakąś chorobę. Zaczęło się od zwykłego kaszlu. Duszności. A potem pojawiła się krew. I kwiaty. Cholerne białe lilie. Już nigdy nie spojrzy na nie tak samo. Chociaż przez krew rzadko kiedy były śnieżnobiałe. Nie zmieniało to jednak faktu, że właśnie one zapełniały powoli jego płuca. Wiedział, że miał tylko dwa możliwe rozwiązania. Dlatego właśnie postanowił dzisiaj wyznać wszystko Satoshiemu. W końcu, spędzali ze sobą tyle czasu, byli tak blisko... musiał coś do niego czuć, prawda? Wszyscy śmiali się, insynuując, że powinni się pocałować. Flirtowali ze sobą. Jedyne czego mu brakowało to potwierdzenia. A wtedy jego choroba się cofnie. Pocałuje Satoshiego. Będą razem. Może nawet za pare lat wezmą ślub? Rozmarzył się. Dłonie Satoshiego na jego ciele... byłby niecierpliwy czy opanowany? Tak bardzo chciałby już to wiedzieć! Ale już był blisko. Chłopak miał zaraz przyjść. Porozmawiają i w końcu wszystko będzie dobrze.

Kolejny napad kaszlu. Nie mógł złapać oddechu. Czuł się jakby miał zaraz wykaszleć swoje płuca. Ba, marzył o tym. Może jeżeli kaszlnie wystarczająco mocno, to choroba wraz z jej korzeniami opuści go? Niestety jedyne czego udało mu się pozbyć to duży kwiat białej lilii. Wyjątkowo mało ubrudzony krwią. Ciekawe czy gdyby poczekał jeszcze dłużej to czy wszystkie wypadałaby całkowicie pokryte krwią.

Jego rozmyślenia jednak przerwało pukanie. Szybkim ruchen wrzucił kwiat do szuflady i od razu pobiegł do drzwi. Otworzył. Przywitał go delikatny uśmiech rudowłosego chłopaka. Zmiękły mu kolana. Czy naprawdę się na to odważy? Czy tego chciał, czy nie, to musiał. Dlatego też zaprosił Satoshiego do środka. Wypili herbatę. Obejrzeli film. Było miło. Zbyt miło. Satoshi trzymał go w ramionach. Blisko. Tak blisko. Musiał tez go kochać, prawda? Dlatego przychodził codziennie. Dlatego byli tak blisko. Dlatego odzywał się do niego czule. I dlatego Theo musiał przestać się bać. Wziął głęboki oddech. Odsunął się od Satoshiego. Ten patrzył na niego, nie rozumiejąc. Theo wiedział, że to jego jedyna szansa.

- Satoshi, ja... kocha... - Wyznanie przerwał mu kolejny napad. Silniejszy niż ostatni. Było jednak coraz gorzej. Satoshi próbował pomóc mu klepiąc go po plecach, ale to niewiele pomogło. Po chwili w dłoniach Theo znalazły się kolejne splamione krwią płatki. Głupia choroba. Głupi on. Dlaczego wszechświat był taki wredny? Theo spojrzał przepraszająco na Satoshiego. Od razu zauważył po jego spojrzeniu, że ten zrozumiał co się dzieje. Rudowłosy chłopak uśmiechnął się lekko. Zbliżył się do Theo. Nachylił się. Czy go teraz pocałuje? Czy wyzna mu miłość? Czyżby jednak wszystko było pięknie? Co prawda to najmniej romantyczny moment na świecie, ale Theo był gotowy przyjąć wszystko, jeżeli to oznaczało bycie z Satoshim.

- Oh, Theo... - Jego głos był taki miękki. Ciepły. Sprawiał, że Theo czuł się bezpiecznie. Zwłaszcza, że wiedział, iż chłopak potrafi również odzywać się zimno. Bezlitośnie. A o niego zawsze dbał. Satoshi nachylił się jeszcze bardziej. Ich usta dzieliły milimetry.

- ...jaka tylko szkoda, że ciebie tak naprawde nie kocha nikt. - Głos nadal był ciepły. Miękki. Ale słowa nim wypowiedziane zamroziły Theo. Spojrzał na Satoshiego. Nie rozumiał. Jego ciało prędzej rozpoznało sytuację niż jego mózg. Zaczął się napad kaszlu. Gwałtowniejszy. Mocniejszy. Bardziej bolesny.

- S-Satoshi? - Ledwie udało mu się wypowiedzieć jego imię. Praktycznie się dusił. Jeszcze więcej płatków. Jeszcze więcej kwiatów. Jeszcze więcej krwi.

To nie było możliwe. To nie mogło być prawdziwe.

- Ułatwiasz mi sprawę, wiesz Theo? W końcu będę załamany. Nigdy nie wyznałeś mi swoich uczuć, a ja ciebie tak bardzo kocham. A ty umarłeś. Nikt mnie nie będzie o nic podejrzewać. - Dlaczego? O co chodziło? Gdzie zniknął jego wredny, ale ciepły przyjaciel? Gdzie zniknął chłopak, którego kochał? Nie rozpoznawał go.

W oczach miał łzy. Od bólu? Od kaszlu? Od smutku? Nie wiedział. To nie było ważne. Liczyło się tylko to, że musiał złapać oddech. Ale nie mógł. Jego płuca. Jego krtań. Jego usta. Wszystko pokryte płatkami kwiatów. Upadł na podłogę. Cały się trząsł.

- Nie bój się kochanie. Długo nie będziesz sam po drugiej stronie. - "Kochanie". Co za ironia. Tak bardzo marzył, żeby to usłyszeć. A teraz? Marzył tylko, by nigdy nie poznać Satoshiego. By się obudzić. By przestało boleć. By to wszystko się skończyło. Łapczywie próbował złapać oddech. Jeszcze moment. Może udałoby mu się powiedzieć wszystkim co tak naprawdę się wydarzyło. Że Satoshi nie jest ukochanym, lecz katem. Że planuje coś złego. Jednak nawet jego próby walki spełzy na niczym. W końcu jego umysł opadł w ciemność. A jego ciało upadło na dywan z krwi i białych lili. Satoshi tylko się uśmiechnął. To się nazywa prezent od losu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro