Nad Świtezią
***
15 października 1433 A.D. Przyszów
- Cholerny klecha... Zaraza w sutannie - Władysław wiedząc, jaką estymą i wiernością większej części możnowładców cieszy się biskup Oleśnicki, mógł sobie powyrzekać na niego tylko pod nosem, tak by nikt nie słyszał lub nie rozumiał, co mówi. Był zły na Zbigniewa za wieczne połajanki, które płynęły w stronę króla, jakby ten nie ponad 70 lat liczył, a 5 najwyżej... O to że rzekomo uciska poddanych, że na msze się spóźnia, że za długo ucztuje i za dużo je... Też coś! Jagiełło czuł się przy Oleśnickim drobnym, chuderlawym staruszkiem, bo biskup nie dość, że rosły z wielką, kędzierzawą jak u starego tryka głową, to na pewno ważył ze dwa razy więcej niż Władysław. Teraz ambitny biskup uparł się by wypominać królowi wiarę w gusła i horoskopy. Te pierwsze nawet jego ukochana Jadwiga tolerowała łaskawie, bo wiedziała, że to nieszkodliwe dziwactwa dawnego poganina, a w te drugie sama wierzyła. Choć nie wszystko się sprawdziło, co Szczekna specjalnie dla niej i ich dziecka ułożył, czytając z niebios, bo miast dziedzica, cudowna żona dziewczynkę powiła, to jednak gwiazdy ostrzegały, że poród nie będzie pomyślny. I stało się. To już tyle lat minęło odkąd je utracił. Najdroższą małżonkę i ich maleńką córeczkę, a wciąż strata owa paliła go żywą raną w sercu. Niejedną śmierć musiał w swym życiu przeboleć. Bo przecie i braci kochanych stracił, i ojca, i matkę, i jego druga małżonka zmarła, potem trzecia, córka z drugiej żony, która imię jego pierwszej miłości nosiła, w końcu średni syn... Jednak z tą jedną śmiercią nie potrafił się pogodzić. I chociaż z upływem lat ból zelżał, zakurzył się, pokryty wydarzeniami wielu lat, choć czas rozcieńczył go niczym zbyt tłuste mleko wodą, przychodziły chwile, gdy w samotności Władysław rozpamiętywał tamte dni, gdy świat mu się zawalił i zdawały się one tak świeże i rozdzierające serce, jakby zdarzyły się wczoraj. Ludzie uznawali jego Jadwigę jeszcze za życia świętą, bo była bez miary dobra i rozmiłowana w Bogu więc uważał, że rozpoczęty niedawno proces beatyfikacyjny będzie tylko formalnością. Chociaż kiedy słyszał, że dokonał się ten czy inny cud za jej sprawą, uśmiechał się czasem szelmowsko, wspominając ich wspólne, wcale nie tak święte chwile, które obojgu wielką radość przynosiły. Od lat i on się do niej modlił i czuł, że cały czas go wspiera, ale nie potrafił pozbyć się poczucia krzywdy doznanej od Boga, który ją zabrał i od niej, która była szafarką cudów dla obcych ludzi, a sobie i dziecku nie potrafiła daru długiego życia wymodlić. I tak, jego świętej Jadwidze nikt nie śmiał czynić wyrzutów, że układowi gwiazd ufa, że wierzy iż Bóg daje człowiekowi w ten sposób odpowiedź na trapiące go pytania, że Bóg pragnie przygotować człowieka na to, co może nastąpić. Nikt nie grzmiał na Jadwigę, jak na niego biskup Zbigniew. A może nie chodziło Oleśnickiemu o samą wiarę w horoskop, tylko o to, że udzielił posłuchania posłańcowi husyckiego schizmatyka? Biskup w tej sprawie miał niezachwiane i twarde stanowisko. Nie można było mu się dziwić, że nie popierał husytyzmu, skoro kojarzył mu się jeno z utratą władzy i wpływów? A jeśli ten husyta z Pragi mówi prawdę? Jeśli ma rację? To co za różnica, o co on tam walczy i co chce zmienić w Kościele?
- Królu, na niebie tego roku ukazała się kometa - znaczna i jaśniejąca, wyciągała swą żagiew ku zachodowi, świeciła od zmierzchu do świtu i widziana była niemal przez trzy miesiące. To zwiastuje światu wojny, kataklizmy i nieszczęścia, a tobie, panie, rychłą śmierć. Niemłodyś, choć widać ogrom wigoru w tobie jeszcze, ale w tym wieku śmierć to nie dziwota. Dlatego mój pan - znamienity Krystian z Pragi - zaklina cię, byś pozałatwiał swe ziemskie sprawy, wydał stosowne zarządzenia swemu domowi, zapewnił stabilizację królestwu i króla krajowi, który osierocisz.
Tako rzekł posłannik kacerski, a jego słowa brzmiały w głowie Jagiełły niemal tak silnie jak tubalny głos gniewnego Zbigniewa, zarzucającego królowi pogańskie praktyki. Ale o dziwo słowa Prażanina nie zdenerwowały go tak jak reakcja biskupa. Pogodził się z tym, że pora umierać. I chociaż czuł się zdrowo i nic mu nie dolegało, zmęczyło go życie i rządzenie dwoma wielkimi krajami. Coraz częściej śnił o ponownym spotkaniu z Jadwigą, coraz częściej udzielał rad swemu młodemu następcy, coraz chętniej rozmawiał z królową Zofią o losach królestwa po jego odejściu. Nie zmartwiło go przemówienie husyty. Wręcz przeciwnie - przyjął je z jakąś ulgą w sercu.
***
5 kwietnia 1434 A.D. Kraków. Wawel.
Stał, wpatrując się w srebrzystą taflę jeziora. Dookoła panowała niemal całkowita cisza, jedynie szum łagodnego wieczornego wiatru słychać było gdzieś w zaroślach. Stał na piasku, blisko linii wody, a jego bose stopy obmywała piana niesiona z małymi, niemal niebieskimi falami, uderzającymi bezgłośnie o brzeg. Odetchnął pełną piersią. Woda była chłodna, jak zawsze wiosną, ale pachniała niemal lodowato. Zmierzchało. To była ta szara godzina, która powoli zlewa ze sobą niebo, drzewa, wodę i spowija ciemną barwą wszystko dookoła. W pewnym momencie na drugim brzegu jeziora zobaczył jaśniejącą postać. I nie chodziło tylko o to, że w tej wszechogarniającej szarości odbijała się jasno jej biała koszula. Biło od niej jakieś dobre, ciepłe i nieoślepiające światło, które było jak chłodny łyk wody w skwarze, jak ciepłe futro w zimie, jak pieśń w dłużącej się drodze... Czuł przemożną chęć dotarcia do tej postaci. Miał wrażenie, że przy jej boku znajdzie ukojenie, że odpocznie i uspokoi się, że zrzuci ze starych barków wszelkie kłopoty. Gdyby był młodszy, być może ośmieliłby się wejść do wody i przepłynąć wpław jezioro, ale dziś... Żałował, że nigdzie w pobliżu nie widzi łódki albo czółna, którymi mógłby się przeprawić na drugi brzeg.
- Władysławie - usłyszał echo kobiecego głosu w głowie. Miał niejasne poczucie, że pochodzi od jaśniejącej postaci z przeciwległej strony jeziora - Jeszcze nie dziś. Nie dziś...
- Panie... - teraz słyszał męski głos i nie w głowie, a w uszach. Był stłumiony, ale jednocześnie wyraźnie artykułujący każde słowo - Królu, czas wstawać... Najjaśniejszy panie...
Obraz jeziora pochłonęła ciemność. Władysław poczuł szarpnięcie, choć nikt nie dotknął jego ciała. Nad sobą zobaczył twarz Jana Słabosza - swojego wiernego łożniczego. Powoli otwierał zaspane oczy. Był zły na sługę swego, że przerwał mu ten piękny sen, który od niemal dwóch księżyców powtarzał mu się bardzo często, ale nigdy nie mógł wyśnić go do końca. Dziś też mu na to nie pozwolono.
- Panie, czas wstawać. Wyruszyć musim niedługo do Halicza, a przecież kazałeś jeszcze mszę biskupowi Zbigniewowi odprawić. Już pora opuścić łoże.
Władysław głęboko westchnął. Tak bardzo nie znosił wczesnego wstawania. A im starszy był, tym trudniej było mu zostawić ciepłe łoże. Choć jak na swój wiek czuł się krzepko i zdrowo, poranki nie należały do jego ulubionych pór dnia. Wtedy najmocniej odczuwał ciężar lat. Łupanie w krzyżu, ból kolan i strzykanie w biodrze. Stękając po cichu, podniósł się na poduszkach. Zakaszlał.
- Choryś, panie? - przejął się Jan.
- Stary, Janie, stary...
***
Po wysłuchaniu mszy i przyjęciu komunii, król gotów był już do drogi. Jego małżonka, piękna królowa Zofia po serdecznym pożegnaniu męża, poszła śniadać. Na dziedzińcu, przy koniach stał Jagiełło ze swymi synami - niespełna 10-letnim Władysławem i młodszym królewiczem - Kazimierzem, który choć nie pierworodny, był ulubieńcem króla, jak mawiali dworzanie - "skórą zdartą z ojca".
- Zostawiam pod waszą opieką matkę i królestwo całe. Macie o nie dbać. Rozumiecie?
- Tak, ojcze - poważnie skinął głową 7-letni Kazimierz. Jagiełło roześmiał się i przytulił go do piersi. Po chwili podniósł głowę i dojrzał zasmuconą minę małego Władysława. Wyciągnął w jego kierunku rękę i gdy ten podszedł bliżej, także go objął.
- Synkowie kochani, szanujcie też siebie nawzajem i pomagajcie sobie zawsze.
- Czemu ojcze mówisz, jakbyś miał długo nie wracać?
- Bo może i zdarzyć się, że wcale nie wrócę. I będziecie musieli radzić sobie w królestwie sami. Ty, Władysławie, zostaniesz, jeśli jeszcze nie teraz, to przecież kiedyś królem Polski i Litwy, ale nie zapominaj, że w braterstwie siła. Tylko na sobie w pełni będziecie mogli polegać. Tylko sobie będziecie mogli bezwzględnie ufać.
- Ty ciągle powtarzasz, że nie ufasz stryjowi Świdrygielle. - Kazimierz był nad wiek bystry i tak samo nieufny jak jego ojciec.
Władysław nieco stropiony pogłaskał go po głowie, a potem spojrzał w stronę starszego z synów.
- Świdrygiełło był z nas najmłodszy. Urodził się, gdy byłem ciut starszy od ciebie, Władysławie. Chociaż go miłuję, nigdy nie byliśmy blisko, zawsze czuł się odrzucony, opuszczony, czuł, że musi radzić sobie sam. Robił to na swój sposób, nie zawsze dobry dla mnie, a nawet niego samego. Ale wy to już inna sprawa. Jeno 3 lata różnicy między wami. Powinniście być nie tylko braćmi, ale i szczerymi druhami. Tylko siebie macie...
Królewicze spojrzeli po sobie. Ojciec wiedział, że nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale byli lojalni wobec siebie. Gdy jeden z nich coś zbroił, ten drugi zawsze stawał w jego obronie. Lubili się i szanowali, choć przecież nie mieli wspólnych zainteresowań. I tak między braćmi bywa...
- Ucałujcie starego ojca na pożegnanie - pochylił się do nich i jeszcze raz uściskał - a teraz do nauki. Tylko chyżo!
Młodszy z braci wywrócił oczami. Chociaż ojciec sam do tej pory nie władał biegle łaciną ani w mowie, ani w piśmie, chociaż nie interesował się pismami uznanych teologów i historyków, bardzo dużą wagę przykładał do wykształcenia synów. Powtarzał im historie o swej pierwszej świętej żonie, o której mówił, że była tak mądra i wykształcona jak żaden człowiek, którego poznał. Że zawsze umiała się zachować i wiedziała, co powiedzieć. Że władała biegle kilkoma językami i przyswajanie kolejnego nie sprawiało jej żadnych trudności. Że na każdą jego troskę znajdowała radę i potrafiła wyjaśnić mu każdą jego wątpliwość. Że zarówno ludzie u władzy jak i ludzie nauki szanowali jej zdanie i liczyli się z nim. Mały Kazimierz czuł, że być może nigdy jej nie dorówna w oczach ojca. Ani mądrością, ani dobrocią czy wiernością. Być może ojciec tracąc ją i ich wspólną córkę tak dramatycznie i wcześnie, trochę podkolorowywał wspomnienia o niej, a może naprawdę była takim ideałem. Nigdy nie przyznawał się do tego matce by nie sprawiać jej przykrości, ale i dla niego stała się ona wzorem niewiasty i władcy. I chociaż zaledwie 7 lat liczył, rozumiał, że jego ojciec wraz ze świętą małżonką tworzyli wspaniałego, choć podzielonego na dwie postaci, króla. Stali z bratem, patrząc na odjeżdżającego rodzica. Mimo upływu lat wciąż prosto trzymał się w siodle i gdy patrzyli na jego plecy, mogliby go pomylić z niejednym młodym rycerzem.
- Do zobaczenia, ojcze! Bywaj! - krzyknął mały Władysław, ale król, czy to dlatego, że go nie usłyszał, czy dlatego by nie okazać słabości, już nie obejrzał się za siebie.
***
30 kwietnia 1434 A.D. Medyka. W drodze do Halicza.
Od wtorku po II Niedzieli Wielkanocnej, kiedy to wyruszyli w drogę by w Haliczu, król Władysław mógł przyjąć hołd lenny od hospodara mołdawskiego, minęły już niemal 4 tygodnie. Była sobota. Pierwsza po uroczystościach ku czci Św. Wojciecha. Zawitali do Medyki, bo była to wieś zaplanowana na odpoczynek króla w podróży. Służba uwijała się jak w ukropie, żeby należycie przygotować nocleg.
- Panie - Jan Słabosz herbu Wieniawa był tym sługą, który zawsze kręcił się w pobliżu króla. Tylko on śmiał go budzić, tylko on nie obawiał się przypominać o właściwej dla starczego wieku porze spania, zdarzało mu się nawet upomnieć władcę, gdy ten, zapomniawszy, że nie jest już młodzieniaszkiem i ważąc lekce swoje zdrowie, za dużo spożył kobylego sera podczas wieczerzy. - Już czas się położyć. Kazałem przynieść dodatkowe futra i koce, bo noc jakaś mroźna, jakby nie maj się zbliżał a grudzień. Racz, panie, udać się na spoczynek. Jutro czeka nas ciężka droga. Musisz wypocząć.
Jagiełło spojrzał na łożniczego uśmiechając się pod nosem.
- To mnie nie zrywaj takim bladym świtem z łoża, Janie. Najlepiej wypoczywam, gdy kładę się późno w nocy i jeszcze później w dzień wstaję. Nie musisz na mnie czekać. Sam się położę. - dodał, widząc, że łożniczy już otwiera usta, żeby zaprotestować albo go pouczyć. Czego chciał spróbować, Władysław nie chciał wiedzieć. Wziął więc tylko z ławy swój ulubiony znoszony barani kożuszek i zarzucił go sobie na plecy.
- Idę do lasu, słowików posłuchać. Nie mów nikomu, jeśli łaska, bo zaraz otoczy mnie zgraja nadopiekuńczych utrapieńców, a chcę być sam.
- To nierozważne, królu...
- W moim wieku wolno mi już być nierozważnym.
- Panie, chyba już zapomniałeś, co zeszłego roku ten Czech mówił. Przepowiadał, że śmierć ci grozi...
- 72 wiosny na karku, a on mnie śmiercią straszy. Wielkie mi mecyje. A wiesz, że najwięcej ludzi we własnym łożu umiera? Nie położę się w nim na stałe przecież i nie będę tam na kostuchę czekać. Idę i ani się waż pisnąć choćby słowo.
***
Jak dobrze, że wraz z wiosną słowiki powróciły z południowego zachodu. Uwielbiał ich trele. Zachwycał go ten mały ptaszek - szaro-rdzawy, smuklejszy i mniejszy nieco od wróbla. Właściwie wyglądający z daleka jak zapomniany, zeschnięty liść. W Medyce jeszcze można było go spotkać, bo dalej na wschód występował już tylko ten całkowicie popielaty, którego głos nie był tak urokliwy i ujmujący. Uwielbiał słuchać bogatych zwrotek słowiczych pieśni. Licznych wariacji i treli o smutnym brzmieniu "gig gig" i "cik cik" i słodkiego kląskania, które w okresie lęgowym mogło trwać całą noc. Pamiętał, jak kiedyś z Jadwigą wymknęli się po zmroku niepostrzeżenie, bo chciał by usłyszała jednego samotnego śpiewaka, który zawodził w gęstych krzewach tuż za murami zamku. Ona była wtedy jeszcze taka nieśmiała i niepewna swoich uczuć do niego. Ale nie przeszkadzało mu to. Wierzył, że są sobie przeznaczeni i że zdobędzie pełnię jej miłości niczym słowik swoją samiczkę w głęboką noc. Trzymał ją wtedy za chłodną rękę i rozgrzewał ciepłym oddechem. Choć nie znał jeszcze dobrze polskiej mowy, a ona dopiero zaczynała poznawać język ruski, którym obydwoje mogli się posługiwać, zadziwiająco dobrze się porozumieli. Przypomniał sobie to uczucie dumy, gdy okazało się, że Jadwiga zna słowika, ale mimo przeczytania wielu mądrych ksiąg, niczego o ptaszku nie wie. On wiedział wszystko. Opowiadał jej, dokąd i dlaczego nocni śpiewacy migrują, kiedy wracają i kiedy rozpoczynają gody. Nie wiedziała tego także, że samiczki zawsze wybierają dojrzałego samca, bo młode słowiki nie mają takiego pięknego i głębokiego głosu, jak ich starsi rywale. Zaśmiała się wtenczas zalotnie: "Czyli dobrze wybrałam?" Poczuł wtedy, że będzie to dobre małżeństwo. Może dlatego tak silny sentyment czuł do tego drobnego i mało zdobnego ptaszka? Choć wiązały się z nim przecież nie tylko te dobre wspomnienia. Towarzyszył mu nie tylko w chwilach poznawania miłości życia, także po jej stracie. Gdy Jadwiga zmarła zabrana przez ich córeczkę, która odeszła do Pana kilka dni wcześniej, a on zaszył się z dala od Wawelu, chcąc nawet zrezygnować wówczas z polskiej korony, jego śpiew - śpiew mniejszego od wróbla ptaszka, przypomniał mu o życzeniu kochanej żony - by walczył o zachowanie korony, by kontynuował nawracanie na chrześcijaństwo Litwy i poślubił Annę z Cylii. Ileż spraw od tamtego czasu się wydarzyło... Podwinął kożuch, który nieco krępował jego ruchy i przysiadł na omszałym pniu pozostałym po okazałym dębie. Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Kląskanie słowika niosło się echem po całym lesie. W ciemności tak wyraźnie wszystko słychać. Władysławie - usłyszał kobiecy głos odbijający się od drzew i dźwięku słowiczych treli. Podniósł głowę.
- Jadwigo, to ty, najmilsza? Przyszłaś po mnie, jak obiecałaś?
Wkrótce, kochany...
***
- Bo też, panie, ty wszystko musisz robić po swojemu - Jan zdenerwowanym głosem rugał ukochanego króla. Nie wiadomo było, czy jest bardziej zły na władcę, czy przestraszony jego stanem. Nie patrząc w oczy królowi, zanurzał jego stopy w misie z ciepłą wodą. - Mój Boże, nie tylko zziębnięty, ale i cały przemoczony. Z waszą wysokością jak z pacholęciem! - krzyknął, nie mogąc opanować wzburzenia. Jagiełło patrzył na wiernego sługę z rozbawieniem. Pomyślał, że tę wierność trzeba będzie jakoś wynagrodzić. - Całą noc na takim zimnie! - łożniczy nie przestawał narzekać.
- Nie przesadzaj, Janie. Nie całą. Może z godzinkę tam posiedziałem...
- Godzinkę! - sarkastycznie parsknął Słabosz. Wreszcie odważył się spojrzeć prosto w oczy Jagiełły. - Pół nocy!
- Przed chwilą powiedziałeś, że całą... - Jagiełło przekomarzaniem się chciał uspokoić nieco roztrzęsionego posługującego, ale temu nie było do śmiechu. Drżącymi rękoma rozcierał lodowate dłonie Władysława.
- Napij się chociaż grzanego wina, panie...
Prośbę sługi przerwało głośne królewskie kichnięcie. Słabosz spojrzał z jeszcze większą troską, ale król wyciągnął beztrosko płócienną chustkę z rękawa i głośno wydmuchał nos.
- Nie piłem trunków całe życie, to i teraz nie zamierzam zacząć. Lepiej podgrzej mi mleka i miodu dodaj do niego. O której musimy wstać?
***
Rankiem Władysław obudził się sam. Słońce było już wysoko na niebie, z czego wnosił, że część dnia mają już za sobą. Ale nie żałował, że spał do późna. Znów śniła mu się Świteź i biało odziana postać na drugim jej brzegu. Znów słyszał kobiecy głos. Był prawie pewien, że należał do jego pierwszej żony: Wszyscy na Ciebie czekają , królu... Niełatwo było mu wstać. Dziś oprócz zwykłego bólu pleców i nóg, doszedł dziwny ciężar w klatce piersiowej. Chciał nabrać głębiej powietrza, ale próba zakończyła się silnym kaszlem. Nie przypominał rzężenia chorej Elżbiety - jego trzeciej żony, która na suchoty pomarła, ale powodował silny ucisk w okolicy serca. Znowu kaszlnął i spojrzał ukradkiem w stronę zbolałego Słabosza.
- A tak cię prosiłem, panie...
- Tylko mi tu nie bucz jak baba jakaś...
***
15 maja 1434 A.D. Wigilia Zielonych Świątek. Gródek.
Wszyscy czekali w pięknej auli na króla Władysława. Gdy wszedł do pomieszczenia, wysłannicy hospodara mołdawskiego zerwali się z miejsc i pochylili głowy w kierunku polsko-litewskiego władcy. Nieco się już niecierpliwili, bo miano uzgodnić termin, w którym ich pan ma zjechać do Halicza by złożyć hołd królowi Jagielle. Tak byli uradowani widząc orszak polskich panów, że nie zauważyli kropli potu na czole Władysława. Na twarzy miał niezdrowy rumieniec, a oczy szkliste i lekko nieprzytomne. Od dwóch tygodni z dnia na dzień czuł się coraz gorzej. Jednak prócz niego i Słabosza nikt o tym nie wiedział. Póki się dało, król chciał zachować swoje złe samopoczucie w tajemnicy. Nie chciał przekładać spotkania i niepotrzebnie alarmować panów. Przyjął jeszcze Mołdawian, uzgodnił spotkanie z hospodarem i zarządził wieczerzę by należycie podjąć gości z daleka. Gdy siedział wraz z nimi przy stole, opierał się z całej siły jedną dłonią o blat ławy. Przytrzymywał się mebla wieczernego tak silnie, że aż pobielały mu kostki, a obrączka ślubna, którą nosił po świętej Jadwidze, zostawiła wgłębienie na najmniejszym palcu. Władysław w pewnym momencie wstał z miejsca. Goście i dworzanie sądząc, że chce wygłosić mowę do przybyszów, także wstali z krzeseł, wznosząc jednocześnie kielichy, lecz właśnie w tym momencie król chwytając resztką sił zdobny obrus, osunął się wraz z częścią naczyń na posadzkę refektarza.
Poczuł przyjemną błogość. Nie czuł ni bólu, ni duszności w piersi. Znów stał nad Świtezią, a tafla jeziora jawiła mu się niczym czarodziejskie zwierciadło. Wokół panowała kompletna cisza. Nie szumiał wiatr, nie śpiewały ptaki, ale z wysoka świeciło słońce, które odbijało się w ciemnoniebieskim lustrze wody. Ależ by się wykąpał w tej cudowności. Już zaczął zdziewać z siebie odzienie, gdy usłyszał: Królu! Królu! Chryste! Czy on umarł? Ktoś otruł króla!
Otworzył powoli oczy. W uszach słyszał tylko szum, jakby nurkował pod wodą. Od czasu gdy niemal ogłuchł na jedno ucho, zdarzały mu się podobne momenty - jakby go ktoś zamykał w głębokiej studni - odgłosy dochodziły z zewnątrz, ale szum uszny więził je w głowie monarchy. Tyle, że przeważnie te odczucia szybko mijały. Tym razem było inaczej. Gdy zamrugał powiekami, usłyszał przytłumiony odgłos głębokiej ulgi. Żyje! Dzięki Bogu, żyje! Wezwijcie medyków!
***
Noc z 30 maja na 1 czerwca 1434 A.D. Gródek.
Pomimo usilnych starań medyków, Jagiełło już od dwóch tygodni nie wychodził z łoża. I chyba tylko on przyjął myśl o zbliżającej się śmierci ze spokojem, a nawet swojego rodzaju radością. Był już zmęczony. Naprawdę zmęczony. Bo też życie go nie oszczędzało. Jeśli któryś z biedaków powie kiedy, że zazdrości królowi i chciałby sam nosić koronę, powiedzcie mu, że głupi i tyle. Żal mu jeno było synów umiłowanych samych ostawiać. Pamiętał, jaką rozpacz przyniosła jemu i jego braciom śmierć ojca - księcia Olgierda. Nie chciał by jego dzieci - krew z krwi - płakali po nim. Kazimierz pewnie dzielniej to zniesie, ale jak znał Władysława, szlochać będzie bez miary. Biedny malec. Bardzo mężny, ale też wrażliwy i często nierozważny. Tyle jeszcze chciał go nauczyć... Choć stary, był pewien, że niejedną nauką ułatwiłby życie przyszłemu królowi. Trzeba będzie jasno panom koronnym przypomnieć, że Władysława małego właśnie na następcę wybrać mają. I to jak najszybciej po odejściu Jagiełły.
W ciągu tych kilkunastu dni niemal codziennie monarcha się spowiadał. Bo też co dnia nowe grzechy mu się przypominały. Nie chciał by tam po drugiej stronie, Bóg mu co wypomniał, a i Jadwiga byłaby niezadowolona. Przyjął już i nabożnie Eucharystię i Ostatnie Namaszczenie, po którym poczuł się na tyle silny jeszcze, że podyktowanym testamentem mógł zabezpieczyć przyszłość królestwa i synów. W swojej ostatniej woli wyraził życzenie, aby spłacono królewskie długi i zwrócono poddanym bezprawnie zagarnięte dobra. Nigdy nie zapomniał o lekcji, którą dała mu Jadwiga krótko po ożenku. I chociaż wiedział, że poddanym ich łez nikt nie powróci, chciał chociaż materialnie zadośćuczynić im wyrządzonej krzywdy. Bóg w swej dobroci dał Władysławowi świadomość do samego końca. Dzięki temu mógł szczerze przebaczyć wszystkim swoim wrogom i sam prosić ich o wybaczenie. Właściwie... Pomyślał gorzko, że więcej do wybaczenia mu mają... jego przyjaciele więc i ich poprosił o wyrozumiałość. Kiedy został sam na sam z płaczącym Janem Słaboszem, wyciągnął w jego kierunku dłoń i przywołał słabym gestem. Gdy ten klęczał przy łożu króla, Władysław ściszonym głosem powiedział, wskazując wzrokiem na pierścień ślubny, który dostał wiele lat temu od Jadwigi:
- Zanieś - powiada - ten pierścień, który do dzisiejszego dnia nosiłem stale na mej ręce jako rzecz bardziej drogą wśród rzeczy zniszczalnych, biskupowi Zbigniewowi, by go nosił na znak pamięci po mnie. Niech pamięta o mej duszy, o Królestwie i moich synach, szczególnie o pierworodnym Władysławie, niech dba o ich potęgę, pamiętając o moich dobrodziejstwach i przysługach, które mu w sposób szczególniejszy i nader hojnie świadczyłem.* (cytat, chociaż niepełny, z Jana Długosza - darowałam sobie wazelinę wobec Oleśnickiego, bo wiadomo, że Długosz - krewniak biskupa, nie był obiektywny ;) )
Gdy Władysław oddawał pamiątkę po ukochanej, czuł, jakby ktoś wydzierał z niego cząstkę duszy. Nigdy pierścienia nie zdejmował. Ani wtedy gdy poprosiła go o to Anna, ani gdy zażądała tego Elżbieta, ani nawet wtedy, gdy świeżo poślubiona Sonka zrobiła mu o to awanturę. Ludzie widzieli w nim materialny znak władzy królewskiej, który przypominał mu, jak zmienił jego życie przyjazd do Polski i ślub z Jadwigą. Tak naprawdę jemu pierścień ów przypominał po prostu jedną z najszczęśliwszych chwil w jego życiu, gdy przekonał się, że Jadwiga szczerze wybrała go na męża. Ten pierścień przypominał mu jak walczył o jej oddanie i wielką miłość, jak starali się o potomka, przypominał mu czas, gdy poczuł wreszcie, że i ona pokochała go równie mocno jak on ją. Pierw chciał być z nim pochowany, ale przypomniawszy sobie, że Jadwiga niczego cennego nie zabrała ze sobą na tamten świat, prócz ciała córeczki którą kochała najmocniej na świecie, postanowił pozostawić tę pamiątkę na ziemi. Czuł, że może już odejść. Zbliżała się godzina trzecia w nocy, gdy do komnaty umierającego ponownie weszli najbliżsi panowie, medycy, kapłani i słudzy. Chcieli z miłością pożegnać ukochanego króla. On zaś w tej chwili pragnął obecności kogoś innego... Jadwigo...
***
Znowu stał na piaszczystym brzegu pięknego jeziora. Nie potrzebował już łódki, bo znajdował się po właściwej jego stronie. Miał rację. Jak zawsze. Postacią w bieli była najdroższa, najukochańsza Jadwiga. Ze zdziwieniem zauważył, że znowu miał 25 lat, jak wtedy, gdy czekał na spotkanie swej przyszłej żony. Jadwiga patrzyła na niego z miłością, nic nie mówiąc. Jej ciemne włosy były rozpuszczone i świeciły złotem odbijającym się od ciepłego światła nad ich głowami. Wyciągnęła do niego ręce z ufnością, a on podszedł blisko by ucałować nabożnie wnętrza jej dłoni. Gdy poczuł znowu dotyk jej skóry na swoim policzku, chciało mu się płakać ze szczęścia.
- Czy to już? Czy ja umarłem?
Jadwiga wciąż uśmiechała się, milcząc. Pojął, że tak.
- Przyszłaś po mnie, miła.
- Obiecałam ci, przecież. Czy kiedykolwiek złamałam dane ci przyrzeczenie?
Pokręcił głową. Nie mógł się napatrzeć na miłość swojego życia.
- Dlaczego Świteź? Przecież nigdy tu nie byłaś, miła moja...
- Byłam. Z tobą. We śnie. W moim śnie. I tu cię pokochałam, zanim cię poznałam. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to miłość.
Znów pochylił się do jej dłoni. Wzruszenie odbierało mu mowę.
- Mam, najdroższa moja, do ciebie tyle pytań...
- Całą wieczność mamy na rozmowę, kochany... Ale teraz już chodź, Władysławie. Wszyscy tu na ciebie czekają...
***
Medyk trzymał w dłoni przegub monarchy. Spojrzał na otaczających śmiertelne łoże króla ludzi i pokręcił przecząco głową. W tym momencie dało się słyszeć jęk rozpaczy, rozchodzący się jak fala po obecnych. Kapłan podszedł do łoża i złożył razem dłonie władcy. Uczynił na jego czole znak krzyża i wyszeptał coś po łacinie. Zapadła głęboka cisza, którą przerwał szloch Słabosza.
- Rex mortuus est. - ściskał w ręku ślubny pierścień Władysława, który miał przekazać biskupowi Oleśnickiemu. Podszedł zapłakany do łoża boleści swego pana, ale gdy przyjrzał się obliczu Jagiełły, zauważył, że na jego licu nie pozostał nawet ślad ostatniego cierpienia. Zmarszczki króla wygładziły się, a oblicze złagodniało, jakby majaczył na nim delikatny uśmiech.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro