Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II

– Moglibyście w końcu ruszyć łaskawie swoje el culo? Ile można na was czekać, do cholery?!

Pełna melancholii scena została rozdarta z całą siłą i gwałtownością charakterystycznymi dla Niny. Ta trzydziestoletnia uzdrowicielka mierzyła wściekłymi spojrzeniami siedzących na ziemi smokologów, jednak nie zdecydowała się wypowiedzieć słowa na temat ich ran i ogólnych nastrojów. Prawie można było pomyśleć, że wyraziła w ten sposób pewne zrozumienie.

Prawda była jednak znacznie bardziej nieczuła oraz przyziemna, a wyzierała tuż zza szerokiej sylwetki kobiety. Grupa około dwudziestu delegatów z Rumunii wyglądała na – delikatnie mówiąc – skołowaną.

– No, mamita, nie ma co się tak denerwować. Koledzy z Rumunii, prawda? – zagaił Mario.

Jako pierwszy wstał z ziemi, strzepnął z siebie żal i wyciągnął rękę w stronę najbliższego z rumuńskich smokologów. Uściskawszy go, zostawił na jego palcach brudną wodę i błoto. Młody chłopak, najpewniej dopiero po szkole, spojrzał na to z obrzydzeniem.

– Ja ci dam mamita – prychnęła Nina i zamachnęła się swoim fartuchem, uderzając w bok Mario. – Zachowuj się, ty durniu ufajdany. Nie widzisz, że przyjechali señores y señoras?

Grupa z Rumunii zrobiła wielkie oczy, a Sabih poczuł, że najwyższa pora uratować sytuację. Albo przynajmniej spróbować.

Wstał ze swojego miejsca, ukradkiem wycierając dłonie o przemokłe spodnie. Stanął przed grupą i skłonił się w sposób, który mógłby uchodzić za wyszukany gdyby nie okoliczności.

– Cieszę się, móc was powitać w naszym rezerwacie. Wszystko jest już gotowe do waszego przybycia.

– Poza waszymi el culo – wtrąciła Nina i ponownie uniosła swój fartuch. – A mówiłam, po smokach pójdźcie się od razu oporządzić, ale nie. Co wyjazd ta sama śpiewka, siedzenie i smuty, a potem musimy się wstydzić!

Sabih wykonał zręczny unik przed zabójczym fartuchem kobiety. Przez gromadę obcych smokologów przeszedł szmer w nieznanym języku, prawdopodobnie po rumuńsku.

– Może chcielibyście schronić się w sali rezerwatu? – zaproponował Sabih. Wymienił spojrzenia z Pedro, po czym zapewnił: – To nie potrwa długo.

Z nieokreślonej grupy wystąpił w końcu mężczyzna. Miał rude włosy i twarz pokrytą piegami.

– Wolelibyśmy obejrzeć i przygotować smoki do podróży, jeżeli to nie problem – zerknął w stronę dziesięciu klatek stojących w równych odległościach na zżółkłej trawie. – To już wszystkie, tak?

– Do Rumunii tak. Została jeszcze grupa do Norwegii, siedem smoków – wtrącił Enzo. 

Rudzielec odpowiedział skinieniem głowy.

Niespodziewanie Jose przypadł do ręki nieznajomego mężczyzny. Zacisnął na niej kurczowo palce. Czarne oczy odnalazły niebieskie, należące do obcokrajowca.

– Jak się czują nasze smoki? Co u Diego? Jak się trzyma Verita?

Sabih w ułamku sekundy znalazł się u boku starego Hiszpana. Złapał go za dłoń, próbując odciągnąć go od rumuńskiego delegata. Szybkie, gorączkowe słowa uspokojenia, niezrozumiałe dla przybyłych zza granicy smokologów mieszały się z potokiem imion przywoływanych przez wyschnięte usta Jose.

– Wszystkie smoki czują się dobrze – zapewniła jedna ze smokolożek z rozbawieniem. – Rosalie nawet znalazła partnera. Niezła z niej sztuka, zrobiła furorę w rezerwacie.

Jose puścił rękę równie nagle jak ją złapał. Szklisty wzrok wbił w twarz dziewczyny. Nie powiedział już nic, jego sylwetka zdawała się zmaleć. Pozwolił, aby Sabih go objął i odprowadził w stronę sali. Część hiszpańskich smokologów wymieniła uprzejmości z rumuńskimi i powlokła się za nimi, a wraz z nimi nie przestająca sypać wyzwiskami Nina.

– Co cię napadło, abuelo? – pytał Sabih. – Najpierw mówisz, że nie chcesz lecieć, a teraz odstawiasz takie sceny.

Jose uśmiechał się, a w jego oczach błyszczały łzy. Szedł zgarbiony, nagle postarzony o dwadzieścia lat. Wszystkie pytania zbywał tylko jednym słowem.

"Smoki".

Tak, na smokach zaczynał się i kończył świat wszystkich tutaj. W normalnych okolicznościach to jedno słowo wystarczyłoby, aby uzasadnić wszystko.

Jednak to nie były normalne okoliczności.

Świat tutejszych smokologów rozpadał się od wielu miesięcy, może nawet całych lat. Łatwiej jednak było kłamać, zakładać kolejne maski i udawać, że nikogo nie rusza kolejne odejście. Smoków i ich badaczy – wszystkich, którzy byli nieodłączną częścią skromnego rezerwatu w Hiszpanii. Rodziny.

Każdy z nich na swój sposób próbował przyzwyczaić się do nowej sytuacji, jednak nikt z nich nie był gotów i nie miał być nigdy. Nawet gdyby zmiany postępowały kilka wieków. Szukali oparcia w ułudzie, wspierani przez siebie nawzajem. Jednak teraz – z przedostatnią grupą – jakaś tama pękła w Jose, ostatnim bastionie normalności, a wraz z nim wszystko przestało być zwyczajne. I nikt dłużej nie mógł udawać, że jest inaczej.

Smoki przestały być wytłumaczeniem, bo Jose z nich zrezygnował. Ta gorzka prawda kłębiła się w gardle Sabiha, nie pozwalając mu zrozumieć.

Podróż do budynku rezerwatu – starego i zaniedbanego gmachu z ciemnej cegły – minęła w atmosferze pytań, które Sabih zadawał wciąż i wciąż. Do samego końca i jeszcze dłużej.

W jego pokoju czekała już na niego spakowana walizka, w której trzymał cały swój dobytek. Nie było tego wiele, właściwie największe znaczenie miała sama walizka, niżeli jej zawartość. Była piękna, cała czarna, a boczne ścianki ozdobione były płaskorzeźbami smoków. Prezent na dziewiąte urodziny.

Ostatni raz spojrzał na skromny pokój będący jego domem przez ostatnie lata. Westchnął i wyszedł. Tak po prostu.

Na polanie z klatkami, smoki zostały już odpowiednio zabezpieczone do przewozu. Śpiące bestie były jeszcze bardziej urocze niż zwykle, gdy miarowe oddechy podnosiły ich pokryte lśniącymi łuskami piersi. Ciężkie skrzydła leżały złożone na plecach. Powieki oddzielały od świata drapieżne spojrzenia.

Nie było żadnych pożegnań, część nawet nie przyszła aby po raz ostatni zobaczyć dwóch smokologów i ich podopiecznych. Znane na pamięć słowa, obietnice o pisaniu, rozbrzmiewały w powietrzu i bez tego. Miały zostać tutaj już na zawsze, niby ciche echo z czasów rezerwatu.

Kiedy Pedro i Sabih wsiadali na specjalnie zakupione do wyjazdu miotły, chłopak ostatni raz spojrzał na Jose. Tylko stary Hiszpan przychodził na wszystkie odjazdy.

„Czy kiedyś wrócisz do domu, abuelo? Dom jest tam, gdzie są smoki. Pamiętasz, abuelo?"

Kolejne pytania wznosiły się na październikowym wietrze i pęczniały od deszczu.

Żaden z nich nie wypowiedział ani jednego słowa. W tej ciszy Sabih wzniósł miotłę i ruszył.

Ku przyszłości.

Ku nowemu domu.

Bo dom był tam, gdzie były smoki.


***


Tłumaczenie zwrotów użytych w opowiadaniu:

el culo - dupy
mamita - mamusia
señores y señoras - panowie i panie
abuelo - dziadek

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro