Rozdział I
– No już, maleńki, spokojnie.
Zwierzę leżało związane u jego nóg. Potężną gardziel opuszczało miarowe warczenie, a z nozdrzy unosiły się kłęby dymu. Ogromne pazury w pełnym nadziei akcie przesuwały się po błotnistej ziemi. Błyszczące złotem oko krążyło między muskularną sylwetką Sabiha a tymi należącymi do dziesiątki smoczych braci i sióstr przenoszonych do specjalnych klatek. Żałosne stęknięcie, jakie z siebie wydobył rozdarło serce smokologa na dwie części.
– Mnie też się to nie podoba, Ali – zapewnił go Sabih, nie przestając gładzić lśniących łusek na jego pysku. Delikatny dotyk ludzkiej dłoni zdawał się uspokajać smoka. Zwierzę przymknęło oczy i rozluźniło mięśnie, wydając z siebie pełen ufności pomruk. – Ale wszystko się ułoży, obiecuję.
Nuta zwątpienia nie naruszyła jego głosu. Sabih był dobrym aktorem, ale to nie wystarczało, aby oszukać zwierzę. A już zwłaszcza Alego, który zdawał się czytać w jego myślach. Złote ślepia ponownie się rozwarły, pysk opuścił większy i gorętszy kłąb dymu. Chłopak nie zabrał dłoni.
Zapewne trwaliby tak całą wieczność, owładnięci przez melancholię, gdyby nie nadejście Jose. Podstarzały Hiszpan był cały pokryty błotem, a jego koszule zdobiło kilka nowych zwęgleń. Całkiem siwe brwi za sprawą osmalenia przybrały dawno utraconą czarną barwę.
– No, niños, gotowi do waszej el viaje de vida*?
Na dźwięk jego głosu Ali uspokoił swój prażący oddech. Coś było w tonie starego Hiszpana, co działało uspokajająco na smoki. Gwarna i głośna paplanina, która – na ironię – denerwowała niektórych smokologów, koiła nerwy smoków i ułatwiała wszystkie zabiegi. Sabih podejrzewał, że wszystko szło całkiem bezproblemowo tylko ze względu na obecność Jose.
– Nie wiem, czy można być na tym gotowym – westchnął chłopak – Wiedziałem od roku, że to nastąpi, ale teraz... Kiedy widzę to wszystko... – Wykonał nieokreślony ruch dłonią, wskazując na połacie błota i ognioodpornych klatek, w których leżały uśpione smoki niby wielkie kłody. – To istne szaleństwo.
– Prawda, mi niño, święta prawda.
Jose potarł twarz dłonią. Pomarszczony policzek został przyozdobiony szramą brudu. Między nimi zaległa ponura cisza. Nawet wytworzona podczas wielu lat pracy więź przyjaźni, relacja mentora i ucznia, dwóch gadatliwych mężczyzn, nie zdołała przebić się przez wyciszającą barierę bólu.
Hiszpan bez słowa wyciągnął z ognioodpornego pasa flaszkę eliksiru. Buteleczka wyglądała niepozornie, mniejsza od dłoni i wypełniona różowawym płynem, jednak zawierała w sobie miksturę tak silną, że zaledwie jedna kropla wystarczyłaby, aby zabić człowieka.
W deszczowym milczeniu mężczyźni zbliżyli się do Alego i rozwarli jego pysk. Smok chciał się szarpać, ale unieruchomiony łańcuchami nie zdołał uciec. Eliksir trafił do środka, a jego ciało po chwili całkiem znieruchomiało. Przez krótki moment serce Sabiha wstrząsnął strach, czyste przerażenie, które szalało nim do momentu, aż potężna pierś potwora uniosła się w głębokim wdechu. Smok spał.
Z pomocą jeszcze kilku smokologów, przetransportowali nieczułego na ludzki dotyk smoka do klatki. Gdy jej drzwiczki się zatrzasnęły, mężczyźni usiedli na ziemi. Ali był ostatni.
Bure krople upadały na nowe oparzenia, piekące bąble, które tego dnia miały jeszcze mniejsze znaczenie niż zwykle. Grupa była wybrakowana. Ze wszystkich pomniejszych kręgów, w których zwykle siadali, kogoś brakowało. Niewymówione imiona krążyły w powietrzu, serca biło mocno i żałośnie.
– Za tydzień lecę do Norwegii – ciszę przerwał Enzo. Puste spojrzenie wbijał w niebo. Położony w jednej z pirenejskich dolin rezerwat zwykł raczyć swoich pracowników pięknymi widokami. Jednak tego dnia góry niknęły w ciężkiej i zimnej mgle. – Zawsze chciałem zobaczyć Skandynawię, ale...
– Ale nie kosztem rezerwatu – skończył za niego Sabih. Enzo pokiwał głową. – Rumunia była moim marzeniem. Ale oddałbym dziesięć rumuńskich rezerwatów za nasz.
– Rumuński jest piętnaście razy większy niż nasz – zauważył Pedro.
– To piętnaście.
– Grace i inni są już pewnie w Brazylii, nie? – wtrącił Mario. Palcem brodził w kałuży. Odpowiedziało mu kilka nieokreślonych pomruków. – Ciekawie jak tam jest...
– Pewnie tak samo jak i wszędzie – Noah wzruszył ramionami. – Powinniśmy opatrzeć rany i się zbierać. Smokolodzy z Rumunii mogą w każdej chwili przylecieć.
Nikt nie zrobił nawet najmniejszego ruchu, który mógłby być chociaż zapowiedzią wstania, wyrazem takowej chęci. Kałużami wokół nich wstrząsały sztormy nabierającej siły ulewy. Nina, ostatnia z medyków, będzie chciała ich zamordować za wszystkie przeziębienia i ryzyka zakażenia, jakie właśnie na siebie ściągali. Jednak nawet wyobrażenie jej postaci nie działało. Nie dzisiaj.
– Będzie mi was brakować, niños – przemówił Jose. W jego donośnym głosie wzruszenie mieszało się z patosem. – Byliście dobrymi współpracownikami. Czeka was mucho éxito.
– A ty, abuelo, co zamierzasz? – zapytał Mario.
– Właśnie, dokąd lecisz? Już prawie nikt nie został, mógłbyś nam w końcu powiedzieć – poparł go Enzo.
Jose pogładził dłonią brodę, zostawiając na niej nieco świeżego błota. Kiedy wszyscy wymieniali się przydziałami do innych rezerwatów, starzec milczał z tajemniczą miną. Nie odpowiadał na żadne pytania, zbywał je śmiechem lub żartami. Teraz jednak, kiedy z setki smokoloogów została ich garstka, zdecydował się w końcu powiedzieć prawdę:
– Nigdzie. Zostaję w Hiszpanii.
– Żartujesz, prawda? – zawołał Mario. – To niemożliwe, aby żaden rezerwat cię nie przyjął!
– Byłem pewien, że lecisz do Rumunii i dlatego masz taką ważną minę. Cholera jasna, tak mi przykro... – dodał dotychczas milczący Dorian.
Jose otworzył szeroko czarne oczy.
– Ależ czemu? To ja odmówiłem. To była moja decyzja.
– Odmówiłeś rezerwatowi w Rumunii? – zapytał z pewnym niedowierzaniem Sabih. Podobnie jak Dorian, był przekonany, że Jose poleci razem z nim. Że będą dalej razem pracować. Nieraz wymieniali się planami o odwiedzeniu, chociażby na chwilę, największego rezerwatu smoków na świecie. – Ale... czemu? Przecież zawsze marzyłeś, żeby tam pracować.
– Niektóre marzenia winny pozostać tylko marzeniami.
– Oszalał – mruknął Pedro.
– Gdzie pójdziesz? Rezerwat lada chwila zostanie zamknięty. Nie zostanie żaden czarodziej, nie zostanie żaden smok – kontynuował Sabih.
– Nie wiem. Może do brata, na wieś. Zobaczy się – wzruszył ramionami. Dawna gadatliwość rozpłynęła się w październikowym deszczu. Uniósł wzrok i patrząc z lekkim uśmiechem w zachmurzone niebo nieskalane sylwetkami smoków, dodał: – Dopóki będę w Hiszpanii, wszystko będzie dobrze. Cała Hiszpania jest moim domem.
– Nie – Sabih potrząsnął głową. Usta zacisnął w cienką linię. Spojrzeniem próbował odnaleźć wzrok starca – Dom jest tam, gdzie są smoki.
Jose wyciągnął dłoń w stronę najmłodszego ze swoich uczniów i pogładził nią kolano. Na jego twarzy widniał uśmiech. Brud ściekał po żłobieniach w polikach. Krople deszczu czy łzy? Sabih odwrócił wzrok.
– Prawda, mi niño, święta prawda.
***
*Tłumaczenie zwrotów użytych w opowiadaniu:
niños - dzieci
el viaje de vida - podróż życia
mi niño - moje dziecko
mucho éxito - dużo sukcesów
abuelo - dziadku
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro