☻3☻
Gdy Maja pospiesznie czesała swoje włosy i zmieniała ubrania, matka nadal spała, zamknięta w swoim pokoju. Napisała jej krótki liścik na odwrocie biletu wyciągniętego ze wczorajszych spodni i położyła go na blacie stołu w kuchni z myślą, że kobieta i tak niewiele się z niego dowie.
Kucnęła, wyciągając dłoń w kierunku plączącego się wciąż pod jej nogami Alfreda. Pies zaczął obwąchwiać dokładnie jej ubranie i ręce, czując unoszczący się wokół Mai zapach perfum.
— Wychodzę, Fred — powiedziała nastolatka, wpatrując się w pupila błyszczącymi oczyma. — Ale ty zostajesz w domu i będziesz go pilnował, zgoda?
Nie oczekiwała odpowiedzi, ale pies i tak niejako jej udzielił, merdając energicznie ogonem. Wyprostowała się i gdy skierowała swoje kroki w stronę drzwi wyjściowych, pies podążył za nią, ona jednak umiejętnie zatrzasnęła go wewnątrz mieszkania. Schodziła po klatce schodowej, zeskakując po kilka stopni. Gdy wyszła z budynku swojego bloku, podchodząc do krawężnika pobliskiej ulicy, odetchnęła głęboko świeżym powietrzem, a wiatr rozwiał jej krótkie włosy oraz poły niezapiętej kurtki.
Kiedy dzwoniła pod nieznany numer przepisany z wyciągniętej z kieszeni kartki, potrzebowała kilku sekund, by stwierdzić, że w ogóle poznaje głos, który rozległ się w słuchawce telefonu. Chłopak także nie wiedział, kto do niego dzwoni, ale zorientował się we wszystkim znacznie szybciej. Nie mogła uwierzyć, że od razu, tak po prostu, zaproponował jej spotkanie. Jeszcze bardziej nie wierzyła, że w ogóle się na to zgodziła.
Gdzie podziała się Maja, w otoczeniu ludzi wzdrygająca się nawet przed własnym cieniem? Tamta Maja trafiła przecież do ośrodka.
I wyszłam z niego, pomyślała z przekąsem.Teraz jest już lepiej. Musi być lepiej, inaczej znowu mnie tam wyślą.
Bardzo szybko dowiedziała się, skąd zna głos i imię chłopaka, do którego się dodzwoniła. Pamiętała go, choć w jej głowie wspomnienia te zacierały się i były niespójne, niczym porwana fotografia, sklejona naprędce w nieodpowiednim ułożeniu. Była jednak pewna, że skoro Robert chciał się z nią spotkać, to prawdopodobnie z jego relacji wszystkiego się dowie. Z tyłu głowy odczuwała niepokój, że być może nie będą to dobre informacje, jednak, co dziwne, lęk ten jej nie paraliżował i nie chciała wcale uciekać przed tym, co mogła usłyszeć. Chciała wiedzieć. Była gotowa na to, żeby nie ukrywano już przed nią prawdy tylko dlatego, że mogłoby być jej z tego powodu przykro.
Mogła dostać się na miejsce spotkania autobusem, jednak mimo kilku kilometrów drogi wybrała pójście na piechotę. Miała dość czasu. Południe minęło już dawno i choć jasne promienie raziły jej oczy i powodowały pulsujący ból głowy, a w brzuchu przy każdym kroku czuła mdlące ssanie, była daleka od zdecydowania się, żeby wsiąść do jakiegokolwiek środka transportu, w którym mogłaby spotkać obcych sobie ludzi.
Szła więc dość szybko, mimo wszystko nerwowo rozglądając się wokoło i kuląc się w sobie, gdy na chodniku koło niej pojawiał się jakiś przechodzień. Wiedziała, że to niesprawiedliwe i głupie, ale często pragnęła, żeby wszyscy na świecie umarli i żeby mogła przejść się ulicami miasta nie niepokojona przez nikogo. Zaraz potem robiło jej się źle i spadało na nią okropne poczucie winy wobec ludzi, których w ogóle nie znała i którzy nic jej nie zrobili, a ona mimo to chciała po prostu ich zgładzić.
Nie wiedziała, czy to przez leki, głód, który ciągle jej doskwierał, czy utrzymującego się kaca, ale zaczęła zdawać sobie sprawę, że każdy kolejny krok wykonuje coraz mniej świadomie, jedynie dzięki wyczuciu kierując się dobrze znaną sobie drogą. Kroczyła wpatrzona w czubki własnych butów, bo wydawał się to dla niej najbardziej kojący widok, gdy wszystko wokół zaczynało niekontrolowanie zlewać się ze sobą i wirować.
Była już niedaleko. Do jej uszu docierał stukot lądujących desek i pokrzykiwania jeżdżących w parku deskorolkarzy. Rampy do jazdy były jednak niewidoczne zza ustawionych rzędami przed nią metalowych garaży, których teren w jej oczach rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów. Od parku i wrzeszczących dzieciaków, z których jeden chyba uszkodził sobie coś upadając, bo krzyczał teraz w niebogłosy, dzieliło ją zaledwie pięć minut szybszego marszu, jednak jej wydawało się, jakby były to odległości mierzone w kilometrach. Krzyki były tylko echem. Pomiędzy blaszakami panowała całkowita, złowroga cisza.
Był środek dnia i w okolicy nie widać było żywej duszy. Plac garażowy być może wyglądał na pierwszy rzut oka jak labirynt, jednak Maja wiedziała, że wiodąca samym środkiem ścieżka zaprowadzi ją prosto do parku. I mimo że jeszcze przed chwilą pragnęła zagłady wszystkich ludzi na świecie, teraz chciała wręcz, by się przy niej pojawili. To, że wokół było tak cicho, wydawało jej się dziwne i przeszywające dodatkowym niepokojem. A mimo to wkroczyła na pokrytą cieniami garaży ścieżkę, otumaniona zarówno mdłościami, jak i bólem głowy.
W swoim mniemaniu szła o wiele szybciej, niż było to w rzeczywistości. Jej powolne kroki głośnym chrzęstem wybijały rytm na wysypanej żwirem ścieżce, lecz tego także nie słyszała. Oprzytomniała dopiero, gdy czyjaś silna dłoń chwyciła ją za ramię i wciągnęła między dwa blaszaki, w ukryty w cieniu zaułek.
— Przyciągasz uwagę, do cholery! Następnym razem nie spodziewaj się na takiej niskiej ceny...
Maja musiała zmrużyć oczy, bo jej zwężone od słońca źrenice z trudnością dostosowywały się do mroku. W końcu jednak udało jej się rozróżnić przed sobą trzy męskie sylwetki w luźnych, obwisłych koszulkach i płóciennych kapelusikach z wąskim, opadającym rondem. Jeden z wyrośniętych chłopaków o wyjątkowo przystojnej, skandynawskiej twarzy trzymał w ręce pokreśloną korektorem deskorolkę.
— To na pewno ta dziewczyna, której mieliśmy przekazać działkę dla Franczewskiego? — zapytał, jakby od niechcenia. — Tamta nie miała być blondynką?
Jeden z jego towarzyszy, spod którego zielonkawego kapelusza wypadały czarne, sięgające ramion, przetłuszczone włosy, zbliżył się do niej. Maja ucieszyła się, że czuje za plecami gładką ścianę garażu, bo inaczej pewnie osunęłaby się na ziemię.
— To faktycznie nie tamta — stwierdził Zielony Kapelusik. — Ale niewielka różnica. Ona też zna Franczewskiego.
Wskazał na Maję, która nie odezwała się dotychczas ani słowem, czując jak jej gardło zaciska się ze strachu. Mówili o Marku. Umówił się pewnie, że jakaś dziewczyna odbierze dla niego towar, a teraz przez niego ona znajdowała się tutaj, czując jak spojrzenia trójki nieznajomych przygniatają ją do ziemi niczym obcas buta mrówkę przechodzącą przypadkiem po chodniku. To, co zdarzyło się potem, sprawiło jednak, że odzyskała głos, reagując jednak jedynie ochrypłym skrzekiem.
Zielony Kapelusik zmniejszył odległość między nimi do minimum. Maja poczuła nozdrzach zapach potu zmieszany z ostrą wonią męskiego antyperspirantu, od którego miała ochotę kichać. Chwilę potem jedna z paląco ciepłych dłoni chłopaka znalazła się między połami kurtki, na jej piersi.
— Wprawdzie nie jesteś Natalią, która zawsze przekazywała Franczewskiemu nasze przesyłki, ale możesz świetnie ją zastąpić — mówiąc to, zaciskał mocno palce na jej ciele, a Maja nagle pożałowała jednak, że za jej plecami znajduje się twarda ściana blaszaka.
Będąc obłapianą przez handlującego ziołem deskorolkarza, obrzydzenie do niego mieszało się w jej głowie z obrzydzeniem do samej siebie. Chciała to przerwać, wyswobodzić się, jednak ledwo trzymała się na nogach, a stojący tuż przy niej chłopak skutecznie ją unieruchamiał.
— Ja... — wyrzęziła w końcu. — Ja nie znam żadnego... Franczewskiego. Dajcie mi... iść.
Nie potrafiła wydusić z siebie więcej niż kilka słów na raz, przerywając co kilka sekund. Przez moment myślała, że jej posłuchają, że ręka Zielonego Kapelusika, która zaczęła zsuwać się na linię jej bioder, za chwilę zniknie. Jednak oni jedynie zarechotali z rozbawieniem. Spojrzała błagalnym wzrokiem na dwójkę pozostałych, stojących z tyłu. Ten, który dotychczas stał bez słowa w cieniu, podszedł do niej, na chwilę odtrącając obmacującego ją towarzysza. Przez chwilę myślała, że chce po prostu zająć jego miejsce, jednak jego ręka powędrowała prosto do kieszeni jej kurtki, zostawiając w niej ledwo wyczuwalny pakunek.
— Przekaż to Franczewskiemu. Czy to zrobisz, czy nie, gówno nas obchodzi, bo już zapłacił. — Odszedł kilka kroków i skinął na kompana o skandynawskiej urodzie. — My już załatwiliśmy swoje. Ty rób, co uważasz, Grzesiek... Ale nie przesadź.
Trzymający swoją deskę cały czas w ręku chłopak od wyszedł z zaułka, własność drugiego z nich stała oparta o ścianę przeciwnego blaszaka. Po mniej niż minucie już ich nie było. Maja została sama z osobnikiem w zielonym kapelusiku i przetłuszczonych włosach, który zbliżył się do niej jeszcze bardziej, ocierając sugestywnie o jej biodra.
— Nie rób takiej miny, przecież wiem, że też tego chcesz — powiedział, tym razem zaciskając obydwie ręce na jej piersiach. — Spodoba ci się, zobaczysz.
Maja zdołała jedynie pokręcić przecząco głową, zaciskając drżące usta. Czuła, jak zjedzona kilka godzin temu bułka podchodzi jej do gardła. Tymczasem Zielony Kapelusik nie marnował czasu. Wyciągnął włożoną w jej spodnie koszulkę i wsadził pod nią rękę, jednocześnie drugą szczypiąc ją w pośladek.
— Nie musisz nawet nic robić, wystarczy że będziesz grzecznie stać — wysapał tuż przy jej twarzy.
Zaczął ocierać się kroczem o jej nogę, wydając z siebie charkliwe westchnienia. Wtedy dotarło do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę. To nie był tylko jeden z jej niezywkle wyrazistych snów, z których budziła się z krzykiem. To była rzeczywistość, ta, za którą ciągle goniła. Nie mogła już dłużej powstrzymywać kotłujących się gdzieś w głębi jej brzucha mdłości.
Zwymiotowała na niego. A potem zaczęła płakać.
— Ja pierdole! — krzyknął Zielony Kapelusik, odskakując. — Kurwa mać! Pojebało cię?!
Maja osunęła się po ścianie blaszaka, lądując twardo tyłkiem na ziemi. Na jej twarzy ślina i wymiociny zaczynały mieszać się ze łzami. Zielony Kapelusik przyglądał się mokrej, jasnożółtej plamie na swoim T-shircie i spodniach, jakby jej pojawienie się było dla niego czymś, co nigdy w życiu nie miało prawa się wydarzyć.
— Pożałujesz tego, dziwko! Masz, wyliż to teraz! Bierz z powrotem to, co wyrzygałaś! — Podszedł do niej, wrzeszcząc i plując.
Maja nie do końca rozumiała, co się dzieje. Nie od razu też rozpoznała głos, który pojawił się w ciszy między garażami. Zielony Kapelusik stał właśnie obok niej, próbując wytrzeć swoją luźną koszulkę o jej zmartwiałą, oniemiałą twarz, gdy ktoś pojawił się w zaułku.
— Odsuń się od niej! — krzyknął po raz kolejny znany skądś Mai głos.
Stojący przy niej chłopak także zwrócił na niego uwagę. Odwrócił głowę w kierunku jego źródła, dziewczyna jednak nie zdążyła tego zrobić, ponieważ właściciel głosu nagle znalazł się tuż przed nią, popychając deskorolkarza na ścianę sąsiedniego garażu. To był Robert.
— Mówiłem, żebyś się odsunął — warknął, rzucając cień na skuloną postać przyciśniętej do blaszaka Mai.
Był wysoki. Znacznie wyższy od chłopaka z czarnymi, przetłuszczonymi włosami wystającymi spod śmiesznego, zielonego kapelusika. Robert wykonał zamaszysty krok w stronę chłopaka, jednak ten chwycił ostatnią stojącą w pobliżu deskę i odsunął się w kierunku ścieżki.
— Przecież odszedłem — krzyknął głosem, który dorównywał idiotyzmem jego wyglądowi. — Weź ją sobie, jeśli chcesz. Ale nie radzę, jest do dupy. Zobacz, co mi zrobiła! — Wskazał ręką na plamę na swoim ubraniu.
Maja poczuła jak obraz przed jej oczami całkowicie zamazuje się od łez, a w brzuchu wzmagają się kolejne skurcze, spowodowane ostrym zapachem wymiocin na jej twarzy.
— Wynoś się —powiedział Robert cicho.
Ton ten okazał się jednak wystarczający, ponieważ deskorolkarz w zielonym kapelusiku niemal natychmiastowo zniknął za rogiem blaszaka. Uprzednio plując siarczyście w ich kierunku.
Robert odwrócił się w stronę Mai i ukląkł przy niej, wbijając w nią spojrzenie ciemobrązowych, niemal czarnych oczu.
— Coś ci zrobił? — zapytał chłopak, a jego głos znów był łagodny i ciepły, taki, jakim go zapamiętała.
Pierwszy raz widziała go w świetle dziennym, na trzeźwo, choć spojrzenie nadal zamazywały jej łzy. Jego twarz była pociągła, sprawiająca wrażenie wiecznie zmartwionej. Wygolone po bokach czarne włosy, na czole spływały falami średniej długości kręconych loków. W prawym uchu widniał wiszący kolczyk, przedstawiający wyprężonego w łuk delfina. Robert potrząsnął jej ramieniem, próbując uzyskać jakąkolwiek odpowiedź na swoje pytanie.
— Wszystko w porządku? Boże, co to miało być do kurwy... — W jego oczach i nerwowych ruchach widać było, iż sam doskonale zdaje sobie sprawę, że nic nie jest w porządku, ale że nie ma też najmniejszego pojęcia, co w takiej sytuacji zrobić.
Maja zdołała tylko pokręcić głową, co w jej mniemaniu miało znaczyć, że nic się jej nie stało, ale ostatecznie ruch ten nie wyglądał, jakby miał znaczyć cokolwiek. Właściwie to dziewczyna chciała teraz jedynie, żeby to wszystko nigdy się nie wydarzyło, aby po prostu nie musiała siedzieć teraz tutaj, przed chłopakiem, którego nie zdążyła jeszcze właściwie poznać, śmierdząca rzygami i dławiąca się własnym oddechem. Wstydziła i brzydziła się siebie, chyba pierwszy raz tak bardzo od momentu, w którym na terapii grupowej w ośrodku była zmuszona opowiedzieć w końcu historię tego, co od zawsze brzydziło ją najbardziej.
— Gdybym tylko wiedział, którędy idziesz, wyszedłbym po ciebie. Cholera.
Chciała zniknąć. Chciała, żeby cofnął się czas, żeby on zniknął, żeby wszystko zniknęło. Nie miała pojęcia, dlaczego jeszcze jej nie zostawił, nie spojrzał ze wzgardą i nie odszedł. W jego głosie, który był w tamtej chwili jedynym bodźcem, który do niej docierał, nie słyszała jednak pogardy.
— Hej, popatrz na mnie. — Znów nią potrząsnął, a ona podniosła wzrok. Delikatnym ruchem zaczął wycierać jej twarz białą higieniczną chusteczką. Poczuła się jak małe dziecko, a do jej oczu znów napłynęły łzy. — Nie płacz, już wszystko w porządku — mówił, choć jego głos brzmiał prawie, jakby sam miał ochotę się rozpłakać. A przynajmniej tak się jej wydawało. — Tamten gość już sobie poszedł i nic ci nie grozi. Dasz radę wstać? Mieszkam niedaleko, powinniśmy dotrzeć tam w pięć minut. Dam ci jakieś świeże ubranie, dobrze?
Tym razem skinęła głową znacznie wyraźniej, drżącymi palcami wyjmując z jego dłoni chusteczkę, którą chłopak wciąż ocierał okolice jej ust. Po chwili zakaszlała kilkukrotnie, odwróciła się w bok i wypluła na pożółkłą trawę smakującą kwasem ślinę. Kiedy ponownie otarła usta wilgotną już chusteczką, Robert podał jej rękę i silnym ruchem postawił na równe nogi. Maja natychmiast poczuła, że ziemia znajduje się jakby nienaturalnie daleko i musiała chwilę odczekać, by wszystko w jej głowie powróciło do normalności. Robert nie pospieszał jej, cierpliwie przytrzymując ramieniem.
— Już lepiej? — zapytał po pewnym czasie. Ona ponownie skinęła głową. Nie wyglądał jednak, jakby przeszkadzało mu to, że niewiele mówiła. — Więc chodźmy. To naprawdę niedaleko.
Zanim jeszcze opuścili teren blaszanych garaży, Maja czuła się już całkiem dobrze, twardo stąpając po wysypanej żwirem ścieżce. Do jej uszu, jakby po opuszczeniu buforowej strefy ciszy, znów zaczęły docierać trzaski i krzyki z pobliskiego parku i ramp. Jednak mimo tego, że już właściwie go nie potrzebowała, nie puściła zaoferowanego jej przez Roberta ramienia.
— Dziękuję — powiedziała w pewnym momencie cicho, właściwie bezdźwięcznie, ponieważ jej gardło wciąż było zaciśnięte ze stresu.
Robert jednak dosłyszał to i najwyraźniej zdziwił się, gdy w końcu się do niego odezwała.
— Nie ma sprawy — odpowiedział, a jego głos jak zwykle był ciepły i kojący. — Każdy by tak, cholera, zrobił.
— Jak... — odchrząknęła, a flegma, którą poczuła w ustach, również miała kwaśny smak. — Jak się tam znalazłeś? Byliśmy przecież umówieni dopiero za pół godziny i na pewno nie w tym miejscu.
Chłopak uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy od kiedy się spotkali. Wyszli już na chodnik przy głównej ulicy, na którym pojawiali się nieliczni przechodnie. Maja krępowała się trochę, zdając sobie sprawę z tego jak wygląda jej ubranie i ona sama, jednak mając u swojego boku Roberta, który przemawiał do niej spokojnie, po chwili przestała o tym myśleć.
— Ten garaż, koło którego cię znalazłem, należy do pana Alfreda, mojego sąsiada — zaczął wyjaśniać chłopak. — Trzyma tam swojego starego, czerwonego Fiata, którym jeździ tylko do kościoła w niedzielę, a i to nie zawsze, bo kiedy pogoda jest ładna, woli się przejść. Wysłał mnie, żebym sprawdził, czy nie zostawił w środku swoich ulubionych rękawiczek. Zaczyna chorować na artretyzm i chyba nawet te rzadkie wycieczki Fiatem do kościoła będzie musiał odstawić na bok. Tamte rękawiczki są chyba jakieś specjalne, bo chodzi w nich nawet jak jest ciepło. Nie mówię zbyt rozwlekle?
Tym razem to Maja się uśmiechnęła, zdziwiona lekkością, z jaką jej to przyszło.
— Nie, mów dalej. Widzę, że to długa historia.
— Nie taka długa, już kończę. Mam po prostu w zwyczaju rozgadywanie się nawet na proste tematy. Musisz mi wybaczyć. — Podrapał się w tył głowy zakłopotanym gestem, jednak Maja pomyślała, że absolutnie nie ma mu nic do wybaczenia. — Pan Alfred nie lubi też, kiedy w okolicach jego garażu przeprowadza się jakieś ciemne interesy. Na nieszczęście tego dealera, Adama, staruszek naprawdę bierze sobie takie sprawy do serca i aż zaciera ręce, żeby któregoś dnia wsypać ważniaczków w ręce policji. Ale na razie za każdym razem, gdy tam idę, każe mi się tylko rozglądać. Oczywiście, nie za bardzo się do tego przykładałem, bo sam nie jestem święty, a pan Alfred równie dobrze mógłby donieść na mnie. Każdy ma coś na sumieniu i trochę uwłaczałoby mi dybanie na innych pod tym względem — przerwał na chwilę — ale teraz będę to chyba robił o wiele sumienniej.
— Co z tymi rękawiczkami?
— Nie sądzę, żeby znajdowały się akurat w jego Fiacie. Dziś jest sobota, a od ostatniej niedzieli widziałem go w nich parę razy. Z powodów niezależnych ode w rozmowie z nim mnie pozwolę sobie uznać moje podejrzenia za fakt.
Przechodząc obok licznych blokowisk, poustawianych w rzędach blaszanych garaży i głośnych placów fabrycznych, dotarli w końcu do o wiele spokojniejszej ulicy Słonecznej, przy której stało kilka domów jednorodzinnych z dość dużymi ogrodami. Zza umocowanych byle jak ogrodzeń z siatki wyglądały zielone gałęzie krzewów, które od dawna zasługiwały na przycięcie. Robert zatrzymał się przy furtce jednego z podobnych ogrodzeń, w którym wyrośnięte tuje znajdowały się jednak w nieco lepszym stanie. W stronę ich dwójki podbiegł szybko pies, wyglądem przypominający bardziej oswojoną wiewiórkę i plączący się pod nogami. Gdy Robert stanowczo uciszył jego szczekanie, zwierzak przystąpił do obwąchiwania nóg Mai, a ona zaczęła panicznie przejmować się tym, żeby przypadkiem na niego nie nadepnąć.
— To może zabrzmieć trochę dziwnie — powiedział chłopak, prowadząc Maję po ścieżce z płytek — ale ta suczka nazywa się Majka. Mama ją tak nazwała.
Robert uśmiechnął się w sposób wyrażający lekkie skrępowanie, a malutka Majka usiadła na betonowym ganku przed drzwiami wejściowymi, wpatrując się w nich z wyczekiwaniem swoimi małymi jak orzeszki, czarnymi oczkami. Dziewczyna przyjrzała się jej.
— Ładne imię — pochwaliła poważnie, a Robert uniósł brwi, przeszywając ją swoim niewiele zdradzającym wzrokiem.
Zanim zdążyli wejść na niewielki, zastawiony rozkwieconymi donicami ganek, zza rogu budynku wyłoniła się drobna, niska kobieta w roboczych rękawiczkach i pasmami ciemnych włosów, które wymknąwszy się ze związanego nisko kucyka, przyklejały się do potu na jej skroni.
— To ty, Robert! Już myślałam, że ktoś przyszedł, a ja poszłam pielić i nie zamknęłam drzwi — powiedziała głośno, zsuwając z dłoni rękawice i przecierając ramieniem spocone czoło. — Miełeś wrócić dopiero wieczorem. Coś się stało?
— Moja koleżanka źle się poczuła, a byliśmy blisko, więc ją przyprowadziłem. — Robert odsunął się nieco, by Maja, skrępowana i zawstydzona, mogła wychylić się zza jego pleców.
Kobieta otaksowała ją spojrzeniem, a dziewczyna skurczyła się w sobie jeszcze bardziej. Przeczuwała, że zaraz zaczną się pytania, o to, kim jest, o jej poplamioną wymiocinami kurtkę i o wszystko, o czym nie chciała mówić. Na twarzy pani domu, ogorzałej w promieniach minionego lata, pojawiły się zmarszczki, gdy jej ciemne brwi zbliżyły się do siebie w zatroskaniu.
— Jesteś blada jak trup, dziewczyno! Jak masz na imię?
Przełknęła ślinę.
— Maja, proszę pani — odpowiedziała grzecznie i cicho.
— Miło mi cię poznać, Maju. — Kobieta uśmiechnęła się łagodnie, a zmarszczki na jej twarzy wygładziły się nieco. — Robert, zaprowadź ją do ogrodu. Zaraz zrobię wam herbatę i coś słodkiego, żebyś nabrała trochę koloru.
Kobieta przeszła pomiędzy nimi, otwierając drzwi domu, którymi do wnętrza od razu przemknęła pod ich nogami Majka. Zapachniało świeżo upieczonym ciastem i kawą.
— Dziękuję — powiedziała Maja jeszcze ciszej niż wcześniej, gdy kobieta ściągała buty w korytarzu tuż obok.
— Cała przyjemność po mojej stronie, kochana — usłyszała odpowiedź. — Ty postaraj się po prostu tutaj nie zemdleć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro