Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Pov. Peter

Spokojnym krokiem przechadzałem się po ciemnych uliczkach Queens, mijając co rusz bardziej zabieganych ludzi. Każdy z nich spieszył się do domu, a z racji później godziny nie chcieli zaznać nieprzyjemności na ulicy w postaci kradzieże, pobicia, a nawet i zabójstwa stawały się tutaj coraz bardziej popularniejsze. Nie żebym miał w tym swój udział. W ogóle nie mam żadnego pojęcia na ten temat. W ogóle..

He he, sarkazm.

Nieśpiesznie rozglądałem się dookoła, nie zdając sobie sprawy, jak zwykły spacer może być przyjemny. Ta doza smogu, zapach spalin i wrzask, który doszczętnie ranił moje uszy.. były słodkie niczym truskawki w czekoladzie. Czyniły moją egzystencję bardziej ciekawą i dawały mi dostateczną ilość bodźców, bym był w stanie nie rzucić się na przechodniów. Pozwalały mi się rozproszyć oraz jednocześnie i poczuć coś małego, delikatnego, dzięki czemu mogłem choć na sekundę wrócić do normalnego życia, którego tak naprawdę już nigdy nie zaznam. Przekroczyłem tą cienką granicę i nie jestem już w stanie się wycofać, bo moja jedyna nadzieja na lepsze jutro nie żyje.

Wspomnienie. Jebane wspomnienie tego wydarzenia, tej akcji powróciła, a przez to wziąłem jeden z głębszych wdechów. Powoli przed oczami zaczynało robić mi się ciemno, a wszystko, co generowało jakikolwiek odgłos podobny do bicia ludzkiego serca - wyróżniało się na czerwono. Powoli zatracałem się w swoją prawdziwą naturę, a przez to chciałem zemsty. Nie tak jak kiedyś spokoju, bo już go osiągnąłem, ale zemsty na ludziach, którzy mają do kogo wrócić. Z mrocznym uśmieszkiem na twarzy wszedłem w jedną z ciemniejszych uliczek i nie zdołałem nawet przejść dwóch metrów, a już zauważyłem mężczyznę w znanym mi kostiumie. Subtelna, krwawo czerwona bluzka idealne na upalne dni i białe spodenki, które świetnie współgrały z logiem moje ulubionej pizzerni emanowały w tej chwili dzikim blaskiem, pokazując mi, że mój cel już czeka. Dodatkowo te trzy kawałki trójkątnej rozkoszy nakładające się na siebie i wyszyte na jego piersi sprawiały, że ukryte pod nimi, białe litery układające się w napis "pizza hungry" wręcz dodawały mi jeszcze większego apetytu. Już nie tylko byłem spragniony krwi i zemsty, ale w moim brzuchu kiszki zaczęły grać marsza.

A on to usłyszał.

-Przepraszam.. -zaczął niepewnie, zauważając mnie. -Pan po odbiór pizzy?

Nadal dziwi mnie to, że właściciel tej restauracji z fast foodami nadal realizuje moje zamówienia. Już któryś raz zamawiam z jednorazowego numeru pizzę w różne, najczęściej mroczne i oddalone od głównej drogi uliczki nowego Yorku, a oni nadal je przywożą. I to czasem z uśmiechem! No samobójcy.

-Tak, tak. -odparłem bez bezbarwnym tonem, powoli wyciągając rękę w stronę pasa na udzie. -Ile się należy?

Byłem świadomy tego, co się ze mną dzieje i szczerze mówiąc.. nie przeszkadzało mi to. Może jedynie z początku, kiedy to nie rozumiałem.. kiedy nie docierało do mnie to, co się wydarzyło. A tego zdarzenia nie można od tak pominąć lub udać, że nie miało miejsca. Ono odbiło na mnie swoje piętno, jednocześnie nadając mojemu życiu nowy sens.

Sianie paniki wśród szczęśliwych nowojorczyków i bezwzględne mordowanie członków rodziny. Skoro ja mogłem cierpieć, to każdy może. Niech miasto zaleje fala mojego bólu.

Mężczyzna z coraz większą panika położył karton na siedzeniu swojego srebrnego skutera i zaczął przeglądać każdą kieszeń w poszukiwaniu mojego paragonu z kwotą. Z trzęsących dłoni wyleciało mu kilka białych świstków, a przerażony wzrok pilnował, czy aby na pewno się nie zbliżam do niego. Posłałem mu bezczelny, niemalże diabelski uśmiech i jak gdyby nigdy nic schowałem pod rękaw nóż. Jego strach napawał mnie dziwną dumą, przez co czułem się wyższy, ważniejszy i co najważniejsze.. czułem się wewnętrznie pusty. Jak wypchana watą lalka, która robi to, co do niej należy.

Moją aktualną misją było wyrżnąć każdego, kto miał beztroskie życie. Bo skoro ja mogę cierpieć od urodzenia, to oni mogą mieć bolesną śmierć. Ktoś musi stać na straży równowagi w tym świecie.

-Dwadzieścia trzy pięćdziesiąt. -wyszeptał z dużymi, pełnymi przerażenia oczami.

W uliczce było niesłychanie ciemno, a moje ciało znajdowało się na tle jedynego wpadającego tu światła z głównej ulicy. Dzięki temu w jego oczach byłem niczym wcielenie prawdziwego, niepokonanego i bezlitosnego zła. Dodatkowo moje puste oczy zdawały się w odbiciu jego emanować pragnieniem krwi, którego nie było widoczne na poszarzałej twarzy. 

-Karta, gotówka.. czy może zapłata w postaci nowego nagrobka wystarczy? -zapytałem, przekrzywiając głowę w prawo.

Lśniący własnym blaskiem, dopiero co wypolerowany nóż kręcił się niesfornie w mojej dłoni, a odgłos klaksonów i zbyt głośnych rozmów z każdym krokiem się cichł. Już nie byłem zafascynowany światem, wręcz przeciwnie, znów go nienawidziłem i chciałem wytępić wszelkie niematerialne powody do uśmiechu. Chciałem go zabić, aby poczuć ulgę i zagłuszyć wciąż pchające się do mojej głowy wyrzuty sumienia. Tak więc w mgnieniu oka pokonałem ostatnie dwa dzielące nas metry i przyparłem go do muru tak, że jego stopy swobodnie unosiły się w powietrzu, a plecy szczelnie przylegały do lodowatej cegły. Lewa dłoń bezczelnie spoczęła na szyi, przyduszając moja ofiarę, a prawa łakomie zjeździła po jego brzuchu, kreśląc płytkie, ale krwawe szlaczki.

-Powiedz mi mój drogi. -zacząłem z charakterystyczną już dla mnie chrypka. -Masz rodzinę?

Pytanie było z góry błahe, ale tak naprawdę zadając je miałem swój cel - zabić każdego, kto ma jakąkolwiek rodzinę, a że jak powszechnie wiadomo, każdy ma jakiś rodziców czy kuzynostwo, to.. mogłem to śmiało robić. Mogłem ich zabijać, by ich bliscy cierpieli tak samo, jak ja. By poczuli ten cholerny ból i stratę. Bo skoro ja nie mogę być z ludźmi, którym na mnie zależało, to nikt nie będzie.

Nikt nie będzie miał rodziny.
Nikt nie zazna miłości.
Nikt nie przeżyje, gdy spotka mnie na swojej drodze.

-Narzeczoną i.. i jeszcze nienarodzone dziecko.. proszę.. -usłyszałem, a na moje usta wdrapał się drapieżny uśmiech.

Ma rodzinę, czyli jest winny. Ona skazała go na taki los, a ja z chęcią dopełnię przeznaczenia.

-Oh.. -udałem zaskoczonego. -No to masz dzisiaj pecha.

Wraz z moim ostatnim słowem powoli zacząłem wbijać mu nóż pod żebro, powodując przy tym jak największy ból. Jego krzyk zamarł mu w gardle przez zbyt mocny uścisk na szyi, a stopy bezlitośnie kopały mnie po kolanach. Jednak byłem obojętny na to. Potwornie, wręcz nieludzko obojętny.

Tak naprawdę zazdrościłem mu. Zazdrościłem każdej mojej ofierze tego, że miała do kogo wracać. Miała gdzie wracać. Ileż ja bym oddał, aby tylko cofnąć się w czasie i znów być z nimi. Znów usłyszeć jego ciepły głos, poczuć, jak gładzi mnie po włosach i szepcze: "wszystko będzie dobrze, Peter.". Jednak to nie jest możliwe. Popełniłem błąd i muszę sobie z nim radzić. Muszę wciąż unikać wyrzutów sumienia oraz wszelkiego rodzaju myśli o nich.. o nim, bo po prostu..

Zabiłem ich. Zabiłem ludzi, których nieświadomie kochałem.

Po moim sercu rozlał się kolejny raz tego dnia smutek. Nawet nie myślałem nad tym co robię, po prostu przekręciłem ostrze i brutalnie wyciągnąłem je. Krzyczał, szarpał się i próbował poluźnić mój uścisk, jednak nie był w stanie. Czułem krew, czułem, że znów gotują się we mnie coraz to sprzeczniejsze emocje, które jak na złość przygniata gniew.

Gniew skierowany ku sobie.

Wyciągnąłem ostrze i bez ostrzeżenia puściłem dostawcę, odsuwając się od niego na krok. Jego ciało powoli osuwało się na ziemię, zostawiając na ścinie podłużny, krwawy ślad, a oczy utkwione były we mnie, niemo błagając o litość. Patrzyłem na to z chorą satysfakcją.. na jego powolną śmierć, boleśnie wykrzywioną twarzy i dłonie, które usilnie próbowały zatamować krwawienie.. niestety nieskutecznie. Przymknąłem powieki i nabrałem powietrza do płuc, napawając się tak wyraźną wonią krwi i śmierci. On cierpi, umiera i to dzięki mnie. Jego krzyk wycisza mnie, a ból łagodzi moje rozterki. Jego śmierć mnie ratuje i nie zamierzam na tym poprzestać.

-Nie martw się, twoja śmierć nie pójdzie na marne. -szepnąłem, patrząc mu prosto w zapłakane oczy.

Obróciłem nóż w ręce i podszedłem do niego. Mocnym kopniakiem przetoczyłem go spod ściany na środek uliczki i bezwstydnie usiadłem na nim okrakiem. Byłem tak blisko, że już nic nie było w stanie mnie powstrzymać.. nawet ja sam. Jak w amoku zacząłem na ślepo dźgać jego ciało, a to trafiając w płuca, a to w serce czy wątrobę. A on krzyczał. Z każdą chwilą coraz ciszej, z coraz mniejszą energią i zapałem.

Mi było wszystko jedno, po prostu musiałem się uspokoić, odetchnąć i zapomnieć.
Doznać krwawego oczyszczenia.

W końcu nadszedł ten moment, w którym wypełniła mnie czysta pustka, jebana obojętność i nic więcej. Na okrytą mrokiem twarz wpłynął błogi uśmiech, a ja wziąłem głęboki wdech, wyczuwając w powietrzy zapach taniej wody kolońskiej, pizzy i mój ulubiony - krwi. Mieszanka niemalże idealna. Powoli podniosłem się do góry i z ciekawości zerknąłem na ciało dostawcy. Jego tułów zdobiło ponad trzydzieści ran kłutych, z których powoli wyciekała szkarłatna ciecz, tworząc dookoła niego krwawą otoczkę. Pokręciłem głową i prychnąłem. Mógł się nie nadstawiać albo skłamać, chociaż.. nie. I tak nic by go nie uratowało. Nikt w starciu ze mną nie miał szans. Nie teraz, gdy nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać lub pokonać. Nie boję się niczego, nie mają mnie czym zastraszać, bo nie mam już bliskich. Wszyscy.. nie żyją. Nie mam nikogo, kto zainteresowałby się mną. Niby nigdy takich osób nie było.. ale w Hydrze zależało im na moim życiu i celowo by mnie nie zabili, a Avengers.. stali się kimś na wzór rodziny. Szkoda, że dostrzegłem to dopiero teraz.

Teraz, gdy jest już za późno.

Odwróciłem się tyłem do swojej ofiary, nie fatygując się nawet, by zamknąć jego szeroko otwarte z przerażenia oczy lub gdzieś go ukryć. Mogą go znaleźć, bo już wiele osób tak zostawiłem. To po prostu kolejna nic nie warta i dodatkowa osoba na moim długim, liczącym już ponad sto osób koncie. Miałem wyjebane, bo nie zależało mi na opinii publicznej. Chciałem zwyczajnie zagłuszyć swoją zjebaną psychikę i.. uratować się od porywczości. Chciałem nic nie czuć i nie rozpamiętywać znów tego samego raz po raz.

A teraz dostałem to, czego chciałem. Pewnym siebie krokiem podszedłem do skutera i zgarnąłem zamówioną przeze siebie pizzę i jedną dodatkową. I tak nie ma kto ją dostarczyć, a jest już za późno, abym się fatygował i znów mordował. Jak każdy człowiek odczuwam zmęczenie, a dzisiejsze cztery morderstwa potrafią nieźle wymęczyć człowieka. Jak na potwierdzenie tych słów z mojego brzucha wydobyło się głośne burczenie.

-Już wracamy. -szepnąłem do swojego brzucha.

Byłem spokojny, wręcz nieludzko obojętny, toteż pozwolę tego wieczora wytchnąć pozostałym osobą. Niech znają łaskę pana.

Zgarnąłem dwa pudełka i naciągając na usta grubą chustę, wyszedłem z zaułka. Nie przejmowałem się tym, że ludzie natychmiast odsuwali się ode mnie na co najmniej dwa metry, najpewniej z powodu zakrwawionego, czarnego stroju. Poważnie, nie mam pojęcia, jak to dojrzeli, ale szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Teraz liczy się tylko przejście na druga stronę i wejście na strzeżone, w chuj drogie osiedle, na którym się zadomowiłem. Przeszedłem przez ulicę i w mrugnięciu oka znalazłem się w swojej klatce. Niby dookoła mnie było pełno kolorowych placów zabaw, parków czy zwalającej z nóg natury w postaci kwiatów i krzewów.. ale to również nie obchodziło mnie. Było.. w moim życiu zbędne, wręcz bezsensowne. I tak w końcu ktoś to zniszczy albo spłonie w czasie pożaru.. który kto wie, może sam wywołam.

Napawałem się tą cudowną chwilą obojętności, która nie wiadomo jak długo potrwa, dlatego też zamiast windy czy wspinaczki, powoli wchodziłem po schodach. Mój umysł był czysty jak nieskażona niczym łza dziecka, toteż bez przykrych ekscesów w ciągu sześciu minut dotarłem na dwudzieste czwarte piętro. Bez pośpiechu wyjąłem klucze z kieszeni i jedna ręką otworzyłem drzwi, niezbyt ostrożnie uderzając nimi o ścianę. Nie ukrywam, nie dbam już o rzeczy materialne, bo.. one nie zmienią niczego w moim życiu. Nie porozmawiają ze mną, nie ukoją mojego bólu i.. nie zaopiekują się mną. No może nie licząc noży i pistoletu. Niemal od razu po przekroczeniu progu do moich nozdrzy dotarł smród gnijących zwłok. Z grymasem zatrzasnąłem drzwi i kładąc na stole pizzę, otworzyłem szeroko balkon. Z ulgą zaciągnąłem się rześkim, nocnym powietrzem i delikatnie odwróciłem głowę do tyłu. Dwa, martwe od przeszło trzech tygodni ciała - kobiety i mężczyzny spoczywały na beżowym dywanie ubrudzonym ich zaschniętą krwią. Delikatnie, ale sadystycznie uśmiechnąłem się, z przyjemnością wspominając, w jak brutalny sposób przejąłem to mieszkanie.

-Przydało by się wynieść te śmiecie, co Angus? -zapytałem śpiącego na legowisku psa, zerkając na niego.

Nie odpowiedział mi, zbyt zajęty głębokim chrapaniem, na co z cichym chichotem przewróciłem oczami. Cały Anguś.

-Śpioch. -sapnąłem cichutko, wchodząc ponownie do pomieszczenia.

Co prawda pies nie jest w stanie zapewnić mi opieki i bezpieczeństwa, ale pomimo swoich brutalnych upodobań.. lubię go. Nigdy bym go nie skrzywdził.. nie skrzywdził żadnego zwierzęcia bezpodstawnie. W końcu one mają więcej empatii niż niejeden człowiek, a przez to.. lubię je. Lubię z nimi rozmawiać nawet kiedy wiem, że mi nie odpowiedzą. A Angus.. jest najlepszym towarzyszem z jakim przyszło mi mieszkać. I to z własnej woli, bo przecież nie musiałem się po niego wracać na drugi koniec miasta. Chociaż..? Nie, wtedy nie wracałem po niego, bo nawet nie wiedziałem, że tam będzie..

Dziękując w duchu wiatrowi za wygonienie tej nieprzyjemnej woni otworzyłem kwadratowe pudełko i wyjąłem jeden trójkątny kawałek. Trzymając tłusty smakołyk w dłoni, wyszedłem na balkon i wpatrując się przed siebie, oparłem się o drewnianą barierkę. Przede mną roztaczał się piękny, niemalże kojący zmysły widok wielu ulic, które na pierwszy rzut oka plątały się ze sobą tworząc chaos i powodując wypadki.. a tak naprawdę tworzyły harmoniczne połączenie bieli i czerwieni. Jedna strona i druga w kilku rzędach tak równych, jakby ktoś tworzył je pod linijkę. Dodatkowo lampy oświetlające mikroskopijnych ludzi gnających w tylko sobie znanym kierunku dawały miłe odczucie górowania nad nimi. W końcu nie wiedzieli, że ich najgorszy koszmar obserwuje ich, podjadając pizzę. Jednak największa atrakcja była dopiero na wprost. Wziąłem głęboki wdech i spojrzałem przed siebie, prosto na Stark Tower.. na dom jedynej osoby, która chciała dla mnie dobrze.. i która nigdy mnie nie okłamała.

Pierwszy kęs - wtargnąłem bez zapowiedzi w jego życie.
Drugi kęs - namieszałem w nim.
Trzeci kęs - pozwoliłem mu zbliżyć się do siebie.
Czwarty kęs - zabiłem go.

Obraz przed moimi oczami zaczął się zamazywać, a ja z każdą sekundą coraz wyraźniej widziałem zbroję Iron mana, który próbuje zatrzymać.. albo zniszczyć lecący w jego stronę pocisk. Pocisk, który bezwiednie wystrzeliłem. I co? I to wszystko było nieskuteczne. Jak w zwolnionym tempie widziałem, jak przedziera się przez jego zbroję sprawiając, że w moich uszach wciąż słyszalny był jego zrozpaczony krzyk.

Poczułem na policzkach wilgotną strugę, która bezczelnie płynęła w stronę kącików moich ust, jakby mówiąc mi - jestem tu. Jestem i nigdzie się nie wybieram.

Z coraz większym trudem nabierałem powietrza do płuc, aż w końcu upuściłem pizzę na podłogę i odwróciłem się do barierki plecami. W moim obojętnym sercu zagościła rozrywająca na atomy rozpacz, z którą nie byłem sobie w stanie poradzić. Nie sam, nie pozbawiony jedynej kotwicy na tym wzburzonym morzu. Powoli zjechałem w dół, ślizgając się bo wypolerowanym drewnie, a kiedy moje pośladki dotknęły zimnej podłogi, rozpłakałem się. Żal, smutek, rozgoryczenie i zwykłe wyrzuty sumienia przejęły nade mną kontrolę. Sprawiły, że byłem słaby.. że ulegałem niepotrzebnie emocją, których jeszcze niedawno się wyzbyłem. Z każdą chwilą one się potęgowały, aż w końcu zaczęły sprawiać mi fizyczny ból. Irytujące pulsowanie w głowie, nieprzyjemny szum w uszach, odcięcie odpływu powietrza i ścisk na sercu oraz żołądku.

To już nie był ten przyjemny, kojący mnie ból.. tylko ten bezlitośnie niszczący mnie od środka. Ten, po którym ma się wrażenie, że człowiek umiera.

Odruchowo wyciągnąłem ostrze i nie umiejąc sobie poradzić z tym inaczej, wbiłem je sobie aż po samą rękojeść w brzuch. Z moich ust wydobył się cichy, wręcz zduszony krzyk, a kiedy przeciągnąłem je w bok, zawyłem. Żałośnie zawyłem, ale przestałem cierpieć psychicznie. Pan Stark by tego nie pochwalił.. rzuciłby się w moją stronę i zaczął zganiać tym swoim opiekuńczym tonem, wyrywając mi nóż z dłoni i rzucając go gdzieś daleko. Ale go już nie było.. nikt nie mógł mi pomóc. Zacząłem głośno sapać, zupełnie jakbym przebiegł maraton, ale niestety zamiast chłodnej obojętności, dostałem coś lepszego.

Utratę przytomności i przyjemne uczucie ciepła rozlewające się po całym moim ciele.

~2640~

Rozchwiany do granic możliwości nastolatek już się nie ogranicza jak widać! Do czego się posunie? A raczej czy jego czyny znają jakąś granicę? Kto to wie.. (hehe, ja XD)

Także zaszła w nim zmiana. Duża zmiana, o czym się jeszcze przekonacie ^^

Nie przedłużając.. zaciekawiłam Was? Może choć ociupinkę? Mam nadzieję :D

Do następnego tygodnia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro