Część 5
6/7/23
Zabębniłam niecierpliwie paznokciami po blacie biurka. Do jutrzejszej prezentacji kwartalnej zarządu miałam tylko dane finansowe. Ani Beata, ani pani Basia nie przesłały mi danych. Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer Barbary.
– Tak? – usłyszałam jej głos w słuchawce z silnym niemieckim akcentem.
– Dzwonię w sprawie prezentacji...
W tym samym momencie na skrzynkę wpadł mail.
– Właśnie wysłałam i wychodzę z biura. Z pytaniami proszę dzwonić. – Rozłączyła się bez słowa.
No czy ona jest poważna? Ja powinnam zrobić doktorat z archeologii, to bym wiedziała, jak te hieroglify odczytać!
Obejrzałam wszystko, co wysłała. Schowałam głowę w dłoniach i zapatrzyłam się w blat biurka. Musiałam nagrzeszyć w poprzednim życiu całkiem poważnie, żebym teraz była tak prześladowana.
Zrobiłam sobie kawę, a pijąc ją, obracałam się bezmyślnie na krześle. Czasem to, że krzesło się kręciło, było jedyną pozytywną stroną tej pracy.
– Widzę, że jesteś niezwykle zajęta, może przyjdę później. – Rozbawiony głos Jakuba, wdarł się do mojego pudełka nicości i ucieczki przed pracą.
– Witaj w świątyni, śmiertelniku. – Zażartowałam, okręcając się ponownie, tym razem wolniej. – Jaką prośbę może dla ciebie spełnić bogini?
Parsknął śmiechem, ale wszedł za blat recepcyjny i przysiadł na jego obniżonej końcówce.
– Wszystko w porządku? – spytał, patrząc na mnie spod oka.
– Living a fucking dream! – wyrwało mi się. Przytknęłam dłoń do ust. – UPS. Fenomenalnie i cudownie.
– Czy to się tłumaczy na: żyję jak w bajce? – spytał z uśmiechem.
– Tylko nie tej, co potrzeba. – Wskazałam dłonią na monitor, a w sumie na jeden z trzech, których używałam.
Przejechał myszką przez wszystkie sześć zeskanowanych stron.
– Co to jest? – Zmrużył oczy. – Wygląda jak notatki pierwszoklasisty.
Właśnie brałam łyk z kubka. Parsknęłam śmiechem i oplułam zawartością ust drukarkę i spódnicę. Zakrztusiłam się, a Kuba w odruchu uderzył mnie kilka razy między łopatkami. Uniosłam dłoń do góry, protestując. Spojrzałam na niego załzawionymi oczami.
– Odbijasz sobie za coś, że mnie tak walisz mocno? – wycharczałam.
Odstawiłam kubek na blat i podniosłam się po mokre chusteczki. W międzyczasie otarłam z brody kroplę.
– Oj, waliłbym cię... – urwał z sugestywnym poruszeniem brwiami.
Zerknęłam na niego zniesmaczona z otwartymi ustami.
– Masz szczęście, że nie słyszy cię nikt z HR! – Pogroziłam mu palcem. – To zakrawa na sprawę o molestowanie.
– Nie mogę ci sprawić lania za niesubordynację, to chociaż tyle.
Starłam kawę z drukarki
– Te notatki pierwszoklasisty, jak to pięknie nazwałeś, ale nie powtarzaj głośno – poradziłam – to dane od pani Basi do jutrzejszej kwartalnej prezentacji dla zarządu.
– Czy ta prezentacja nie powinna być skończona wczoraj? – spytał, marszcząc brwi.
Uśmiechnęłam się nieszczerze.
– To i tak nieźle, bo produkcja jeszcze nic nie przysłała.
Starałam się zetrzeć plamy ze spódnicy.
– Przysłała.
Zamarłam, odwracając się do niego.
– Przepraszam?
– Przysłała wczoraj, wydawało mi się, że byłaś na kopii. – Poszedł do swojego gabinetu i wrócił z laptopem w ręku. – Przesłałem ci, rzeczywiście nie wciągnęła cię na listę DW. Dziwne.
Parsknęłam niewesołym śmiechem.
Dziwne, dziwne, ale jakie „normalne". Wiadomo, z plebsem się nie rozmawia.
– Świetnie, dzięki. – Zdusiłam w sobie wszystkie niepochlebne słowa, jakie chciałam wypowiedzieć. Oraz te uznane powszechnie za obraźliwe i przekleństwa.
– To czyich danych ci brakuje?
– Teraz już żadnych – przyznałam gorzko.
– Dlaczego czuję, że to zdanie zawiera w sobie jakieś „ale"? Zdusiłam gorycz porażki.
– Nie zawiera. Moje prywatne zdanie na temat organizacji danych do prezentacji jest tutaj niepotrzebne i wysoce niewłaściwe.
Schował dłonie do kieszeni.
– Przepraszam, wróćmy parę zdań do tyłu. Kiedy przeskoczyliśmy z rozluźnionego tonu do: chętnie spalę na stosie wszystkich w okolicy?
– Jak to mówią, czasem trzeba spalić most... razem z wioską i mieszkańcami! – zażartowałam.
– Tak lepiej – pochwalił. – A teraz opowiedz swojemu szefowi bajkę o danych do prezentacji, które Kopciuszek musiał przygotowywać na kolanie i złych macochach, które dostarczyły informacje na ostatnią chwilę.
Dobrze, że niczego nie piłam, bo znów oplułabym wszystko wokół.
– Właśnie ją opowiedziałeś.
– Brakuje mi jednego tyci, tyci szczególiku: jak długo to trwa?
– Co trwa? – rżnęłam idiotkę, znów kręcąc się na krześle to w prawo to w lewo.
– Ta batalia Beata i Baśka przeciwko tobie i Agnieszce?
Oho! Zauważenie tego, co się dzieje, zajęło mu mniej czasu niż Arturowi.
Zaczynał u mnie punktować.
– Nie wiem, o czym mówisz, a Agnieszka nie ma z tym nic wspólnego.
Uśmiechnął się pod nosem.
– Zajęcia z dyplomacji masz już zaliczone, nie musisz się starać, zdałaś egzamin podczas naszej pierwszej rozmowy.
– Na jaką ocenę? – zapytałam z ciekawością.
– Sześć z plusem. Wybiegasz poza ranking, wyższej noty nie mogłem ci dać.
– Yey! – Zaśmiałam się z satysfakcją, unosząc kciuki do góry i robiąc triumfalny obrót na krześle. Po trzech obrotach wyciągnął nogę i zatrzymał siedzisko w miejscu. – No weź, kręcenie się na krześle, to jedyna dobra rzecz, jaka mnie tu czasem spotyka. Każdy z nas ma swoje szczęśliwe miejsce. To jest moje.
– Ile to trwa? – ponowił pytanie.
Udałam, że się namyślam.
– Pracuję tu trzy lata. – Odparłam niby bez związku. Jego brwi podskoczyły do góry w niedowierzaniu, więc dodałam żartobliwym tonem. – Mam wysoką odporność na ból.
– Artur o tym wiedział?
– Bawiło go to – wyznałam z przekąsem.
– A nasz ojciec?
– Jego bawiło jeszcze bardziej. Były nawet momenty, kiedy napuszczał nas na siebie. Po paru miesiącach nauczyłam się orientować, zanim następował wielki wybuch i Etna wyrzucała lawę, ochlapując wszystkich wokół. – Popukałam palcem po ustach. – Zazwyczaj dzień lub dwa przed nosi pomarańczowy kolor, więc w razie czego rzuć ostrzeżenie. Toss a coin to a Witcher – zaintonowałam pod nosem.
Zaśmiał się lekko.
Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, jaki jest przystojny? O, ho, ho! Janka ty potrzebujesz silniejszych okularów, bo chyba oślepłaś. Albo się z chujem, którego nie masz, na rozumy zamieniłaś. Dziewczyno, to jest twój szef!
– Termin dostarczania danych był wczoraj – przypomniał niepotrzebnie.
– Tak, ale wiesz... – Pochyliłam się w jego stronę, jakbym chciała mu zdradzić sekret. – Wielcy myśliciele potrzebują czasu i nie mogą być ograniczani w swojej kreatywności.
Uniósł sarkastycznie brwi do góry.
– Ty to wszystko wymyślasz na poczekaniu?
– Nie. Ostatnie zdanie to autentyczny cytat z Beaty. Poza tym przede mną cała noc uciech – zakpiłam, przysuwając się do biurka i dając mu tym do zrozumienia, że powinien się wynieść. Zamiast tego rozstawił nogi. Wystarczyłoby tylko... STOP! Stop! Stop! – Mógłbyś? – Zrobiłam nieokreślony gest ręką, jak miliony kierowców, kiedy ktoś robi durny manewr.
– A magiczne słowo?
– Abrakadabra? – Nadal się nie poruszył. – Hokus–Pokus? – zaryzykowałam, śmiesznie się krzywiąc.
– Może od razu „stoliczku nakryj się"? – zaproponował.
– To i tak lepiej niż „sezamie, otwórz się".
– To na Matki Boskiej Pieniężnej.
– Wciąż lepiej niż Sator–Rotas – wzruszyłam ramionami.
Udawał, że się zastanawia. Ciekawe, czy w ogóle wiedział, o czym mówię. Ten kwadrat stał się słynny z powodu filmu Tenet, ale i tak większość nie wiedziała, co oznacza.
– Siewca przy swym wozie kieruje pracami.
Spojrzałam na niego z podziwem.
– Tudzież "Siewca Arepo z trudem wstrzymuje koła", co notabene robisz, siedząc tutaj i nie pozwalając mi pracować.
Nadal się nie poruszył.
– Kwadrat Sator–Rotas to palindrom.
– Jakie ty trudne słowa znasz, to pewnie dlatego zrobili cię prezesem! – zakpiłam, a on pogroził mi palcem. – Palindrom – powtórzyłam, smakując słowo. Przyłożyłam dłoń do piersi, wściekle trzepocząc rzęsami. – Czyli kwadrat z pięcioma słowami, które w owym kwadracie pojawiają się tyleż samo razy i brzmią tak samo czy czytane z lewej do prawej, czy prawej do lewej to samo góra dół.
– Prawie w słowo w słowo jak Wikipedia – zakpił, krzyżując ramiona na piersi.
– Staram się, jak mogę, żeby wszystkich zadowolić! Tak, skoro więc wszystko jasne... pozwól, że powrócę do ogarniania chaosu. – Wskazałam obiema rękami na monitor.
– Termin był do wczoraj – przypomniał niewzruszenie, ale podniósł się i przeszedł na drugą stronę lady recepcyjnej.
– Beata swoje przemyślenia wysłała wczoraj – odparłam, unosząc brwi.
– Więc to jedyne co ujmiesz.
Spojrzałam na niego z politowaniem.
– Nie wiem jak ty, ale ja już mam na pieńku z panią Barbarą od jakiegoś czasu. Nie potrzebuję jeszcze dodatkowo podgrzewać atmosfery.
Uniósł brew do góry.
Cholera, ale przystojny z niego facet!
– Przypomnij mi, proszę, bo pamięć mi szwankuje: dla kogo pracujesz?
Dobry myk, ale nie zadziała.
– Dla zarządu. Chciałbyś go zwołać i zapytać? A może chciałbyś im jutro wytłumaczyć, dlaczego nie ma danych operacyjnych z księgarń, które stanowią gros wydatków w sprawozdaniu finansowym?
Widziałam po jego minie i wzroku, że odpuści. Chyba zrozumiał to samo co ja dawno temu. Walka z wiatrakami, bo te dane i tak były potrzebne.
– Wydrukuj bazgroły od Baśki i przyjdź do mnie. Beata wysłała wszystko na slajdach, więc je tylko skopiuj.
– Je trzeba najpierw doprowadzić do stanu używalności – mruknęłam, wybierając z klawiatury przycisk Ctrl i literę P. Drukarka za mną ożyła, wypluwając kartki.
– I przynieś kawę.
– I frytki? – wyszeptałam złośliwe pod nosem.
– Nie bardzo, ale jak masz ochotę, to znajdziemy jakieś jedzenie, gdzie dostarczają i frytki.
– Nie podsłuchuj! – zawołałam, udając oburzenie.
Przed dwudziestą miałam już wszystkiego dość. Poprawianie bazgrołów, było niezwykle uciążliwe. Starałam się też przeredagować to Azteckie narzecze zbieraczy spod Lublina, którym posługiwała się Beata na jakiś zrozumiały język, ale kiepsko mi szło.
Mój telefon zaczął dzwonić, wyrywając mnie z bezsensownego wpatrywania się w ekran. Mechanik – głosił napis na ekranie.
Rychło wczas, Marychno!
– Masz coś przeciwko? – spytałam, wskazując na telefon.
– Nie.
Westchnęłam przeciągle odbierając.
– Halo!
– Dzień dobry, ja dzwonię z warsztatu, bo pani miała odebrać samochód.
– Niech zgadnę! – Siliłam się na spokój, przyjmując niezwykle uprzejmy i kojący ton głosu. – Nadal czekacie na części.
– Nie, w sumie nie. – Zaprzeczył ku mojemu zdziwieniu. – Jest gotowy, ale musi go pani odebrać w ciągu następnej godziny, bo mamy długi weekend i od jutra będzie zamknięte. A tylko pani gruchot został na warsztacie.
Gruchot? A jeszcze tydzień temu przekonywał, że wszystko da się naprawić!
– Nie wyrobię się w godzinę komunikacją miejską. A kiedy wracacie? W poniedziałek?
– Nie, urlop jest na dwa tygodnie.
– Czyli albo odbieram teraz w godzinę, albo za dwa tygodnie? – spytałam z niedowierzaniem. – Czy to w ogóle legalne?
– Ja się nie znam – odparł facet pod drugiej stronie. – Ja bym już poszedł do domu, ale tu na panią czekam.
O! widzę, że kochali mnie tam taką samą miłością jak pani Barbara!
– Ale nikt wcześniej do mnie nie dzwonił! – zaczynałam się złościć.
– Ja mogę iść do domu.
– Nie, nie! – zaprzeczyłam gwałtownie. – Przyjadę, w razie czego mam dzwonić na ten numer?
– Tak.
– Dobrze, będę do godziny!
Rozłączyłam się, nie dając mu szans zaprotestować. Spojrzałam na Jakuba po drugiej stronie. Zrelaksowany, rozparty w fotelu, już dawno pozbył się marynarki i krawata, a rękawy koszuli podwinął do łokci.
– Przepraszam, naprawdę potrzebny mi samochód. Skończę to w domu i zobaczymy się rano? – zaproponowałam, szukając w telefonie numeru do korporacji taksówkarskiej.
– A może pojedziemy razem, a potem wrócimy tutaj albo skończymy jutro rano?
Podniosłam się segregując strony, które już przerobiliśmy. Zapisałam prezentację na dysku lokalnym, żeby nie było niespodzianek i jeszcze wysłałam ją do siebie i do niego mailem. Tak w razie co. Przezorny zawsze ubezpieczony.
– Ty wiesz, ile czasu zabiera, drukowanie i bindowanie tego?
– Drukarki czują, jak się śpieszysz – zażartował, podnosząc się ze mną. – Serio, zawiozę cię po auto, a jutro spotkamy się tu o siódmej. Zostaw to już dzisiaj.
Byłam w rozterce, a on kusił. Tracenie coś około stówki na taxi, żeby dostać się na tę praską pipidówę, nie było w moich planach na ten miesiąc. Do tego zaczęło padać.
– Na pewno nie będzie to kłopot? – upewniłam się.
– Mieszkam w Falenicy, Anin jest po drodze do domu.
Wpatrywaliśmy się w siebie długą chwilę.
– Tik-tak – przypomniał, zerkając na zegar.
Pogasiłam światła i sprawdziłam, czy wszystkie okna są pozamykane w sekcji zarządu. Taki mój wieczorny patrol w służbie bezpieczeństwa.
Z przyjemnością wsunęłam się na siedzenie pasażera w jego samochodzie i zaciągnęłam zapachem skóry. Nowe auta miały taki cudowny zapach. W moim Fordzie miałam przywieszkę zapachową, która nazywała się „księgarnia" i dokładnie taki aromat wypełniał wnętrze. Zapach książek świeżo odebranych z drukarni był magiczny, wręcz uwielbiałam przewracać strony tylko po to, żeby go poczuć.
– To gdzie mam jechać?
– Anin, ulica Lucerny.
– Odcinek po której stronie torów?
– Ulic poprzecznych – wyjaśniłam. – Czy to auto jest na stanie firmowym? Nie mogę go sobie przypomnieć.
– Prywatne.
– Luksusowe.
Pogładziłam skórę podłokietnika.
– Wygodne i pozwala się przemieszczać z punktu A do punktu B.
– Autobus i tramwaj też.
– Cwaniara.
Włączył kierunek i wyjechał z parkingu przy biurowcu. Zauważyłam, że do prowadzenia wykorzystuje tylko jedną rękę, ale robi to bardzo pewnie. Najwidoczniej świetnie znał swoje auto. Smukłe palce owinęły się na kierownicy, a druga dłoń swobodnie spoczywała na udzie. Było w tym geście coś bardzo męskiego. Uparcie wpatrywałam się teraz w ulicę i krople deszczu na przedniej szybie. Miejsce w aucie zaczynało się kurczyć, tak samo jak powietrze z każdą sekundą od uzmysłowienia sobie, jak przystojnym facetem jest mój szef, z którym siedziałam zamknięta na małej przestrzeni.
Poprawiłam się na siedzeniu czując moje kobiece partie zaczynają mrowić.
Jesteś żałosna Kania! Żałosna! Tego kwiatu to pół światu. Żaden z niego grecki bóg, którego trzeba by wielbić na kolanach... STOP! Stop! Te myśli biegną w złą stronę.
– Jesteś strasznie cicha – zauważył.
Niemal podskoczyłam na te łagodne słowa.
– Działasz onieśmielająco – walnęłam zwrotnie, mentalnie waląc się dłonią w czoło.
– Jestem onieśmielający, czy działam na ciebie onieśmielająco, bo to dwie różne rzeczy?
I do tego musi być inteligentny! Czemu nie mógł być bawidamkiem, któremu mogłabym pokazać drzwi i roześmiać się w twarz na jakiekolwiek próby amorów?
– To pierwsze. Jesteś moim szefem. A po drugie, nie jestem przyzwyczajona do przebywania z tobą w takim małym zamknięciu. Naruszasz moją strefę osobistą – dodałam pewniej.
Chociaż tak naprawdę oba, a zwłaszcza to drugie.
– Dopiero jak cię dotknę albo pocałuję.
Spojrzałam na niego ze zmarszczonym czołem.
– Czy wiesz jak niestosowna jest ta rozmowa na płaszczyźnie pracodawca – pracownik?
– W tym samochodzie jest Janka i Kuba a nie Prezes Nowakowski i pani Office Manager z kijem w...
Niebezpieczne słowa przywołujące mi do głowy niezwykle plastyczne wizje... NAS. Wystarczyłoby, żeby pochylił się przez dzielący nas niewielki kokpit, wplótł dłoń w moje włosy i...
STOP!
– Nie pisałam się na osobiste wycieczki. – Usiłowałam się bronić, bo poniekąd narastał we mnie niepokój z przeniesienia naszych stosunków na inny poziom niż służbowe. – Nasz relacje powinny pozostać na płaszczyźnie zawodowej.
– Ale wtedy nie moglibyśmy dyskutować o palindromach?
Dobra! Może miał trochę racji. Nie zawsze rozluźnianie stosunków od razu prowadzi do... stosunków! Ale mogłoby...?
– Raczej nie.
– Więc przyjmijmy w ramach dobrej współpracy, że kiedy nikt nas nie widzi, mówimy sobie po imieniu i nie zachowujemy jakbyśmy mieli kij w dupie.
Spojrzałam na niego spod oka z niezadowoleniem.
– Uważasz, że zachowuję się, jakbym miała kij w dupie?
– To albo syndrom niedoruchania.
Aż otworzyłam usta ze zdumienia. On i Artur jednak byli do siebie całkiem podobni! Bracia!
– O nie! Wypraszam sobie! – zaprzeczyłam z udawaną pretensją. – I to jest moja opinia o tobie.
– Że mam syndrom niedoruchania?
– Tak! – uniosłam dłonie do góry. – Kobieta może mieć tylko syndrom wielokrotnego niedopchnięcia. A mnie – rzuciłam mściwym tonem, odwracając się do niego bokiem i dramatycznie wymachując palcem – nikt nigdzie nie musi popychać po pracy. Wystarczająco czuję się sponiewierana przez dyrektorów.
Zaśmiał się szczerze, na chwilę odwracając oczy od jezdni.
– Chyba dyrektorki.
– Też!
– Żeby życie miało smaczek? Raz dziewczyna raz chłopaczek? – zakpił.
– Jak lubisz, to kim ja jestem, żeby cię osądzać? W sypialni wszystkie chwyty dozwolone, o ile sprawiają przyjemność obu stronom.
– To z osobistego doświadczenia?
– No coś ty! Ja zachowuję czystość do ślubu! – Starałam się, aby mój głos brzmiał jak najbardziej serio.
Zerknął na mnie niepewnie, więc zlitowałam się i zatrzepotałam rzęsami.
– Jezu, z tobą to nie wiadomo czy się nabijasz, czy mówisz serio.
– I o to chodzi! – Pogroziłam mu palcem.
W warsztacie przyjęłam fakturę niczym certyfikat zgonu i wpatrzyłam się w zawrotną kwotę sześciuset złotych polskich, widniejącą na dole. Czcionka pogrubiona osiemnastka, no to jak nic nie ma już żartów, trzeba zakasać rękawy i zalogować się do banku.
– Czy to obejmuje również kremację, w razie gdyby usługa przymusowego zmartwychwstania nie pomogła? Są jakieś ramy czasowe? – zapytałam, dzierżąc w dłoni dokument.
Facet patrzył na mnie jak na debilkę
– Ja bym się tego grata pozbył i to, im szybciej, tym lepiej.
– Jak tylko wygram w totolotka – zapewniłam. – A na serio dajcie gwarancję?
– Na naszą robociznę tak, ale pani będzie miała szczęście, jak dojedzie do domu.
Ramiona mi opadły.
– Aż tak źle?
– Niech pani weźmie dobrą radę i korzysta z komunikacji miejskiej. Będzie bezpieczniej na drogach.
– Dla mnie czy dla innych?
– Dla obu stron.
Podałam mu kartę, ściągnął kwotę przez terminal, skłonił się i uchylił kulturalnie czapki. Wsunęłam się na siedzenie i przypięłam pasami. Ustawiłam na powrót lusterka i fotel w odpowiednie pozycje. Popatrzyłam na czerwone tylne światła samochodu mechanika, znikające za zakrętem.
Przekręciłam kluczyk w stacyjce.
– Ty i ja mamy do pogadania! – mruknęłam uruchamiając silnik. – Kto to widział, tak psuć się raz za razem. – Popukałam palcem po kierownicy, jakbym pouczała krnąbrne dziecko. – Zobaczysz oddam cię na złom.
Auto najwyraźniej tak strasznie się przejęło reprymendą i przyjęło ją do swojego czarnego mechanicznego serduszka, że zdechło przed zakrętem, uprzednio wydając z siebie dwa dosadne parsknięcia i strzał z rury wydechowej, godny manewrów wojskowych NATO na poligonie w Orzyszu. Potem zaległa cisza i mogłam się delektować odgłosem kropel deszczu rozbijających się o dach.
Z torebki wyciągnęłam telefon, który łudziłam się, że naładuję w samochodzie. Dziewięć procent baterii. Nie bardzo było do kogo zadzwonić. Moi znajomi mieszkali w większości na Ursynowie, zanim tu dotrą będzie późno. Mogłam też sprawdzić, jak daleko odjechał Kuba.
Janka: auto zdechło jeszcze przed zakrętem. Daleko odjechałeś?
Wysłałam czym prędzej chcąc w drugiej dodać, że bateria mi pada, ale ekran zrobił się czarny. I teraz na dwoje babka wróżyła wysłało się czy nie? Rzuciłam bezużyteczny telefon na siedzenie pasażera i przeniosłam się na tylne. Otworzyłam połówkę siedzenia, sprawdzając ręką czy może w bagażniku jest parasolka, ale niestety nie miałam tyle szczęścia.
Szczęście opuściło ten lokal bardzo dawno!
– Poświeciłabym sobie telefonem. – Zachichotałam jak potępieniec. – Może jeszcze zadzwonię sobie po taksówkę.
Jak idiotka zaczęłam się śmiać. Normalnie wyłam ze śmiechu ściskając się za brzuch aż do momentu, kiedy nie pociekły mi łzy. Wtedy ten śmiech zmienił się w autentyczny szloch. Łzy lały mi się teraz strumieniem po policzkach. Zanim się dostanę do domu, będzie koło północy. Nie dość złego zamoknie mi laptop. Dostałam autentycznej histerii z wyciem, szlochem i łkaniem. Nawet nie zwróciłam uwagi, że za mną pojawiło się auto.
Wrzasnęłam przestraszona, słysząc pukanie w szybę, a mój irracjonalny mózg zaśpiewał „przybyli ułani pod okienko". Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Pulsowanie w skroni narastało.
Jasne, tylko tego brakowało, żeby mnie ktoś zgwałcił i zamordował na tym odludziu. Ktoś z zewnątrz szarpnął za klamkę, otwierając. Oczywiście debilko i to wszystko za twoim przyzwoleniem i zachętą, bo nawet nie zablokowałaś zamka.
Zaczęłam krzyczeć przeraźliwie głośno, usiłując zamknąć drzwi.
– Janka! – Doszedł mnie autorytatywny rozkaz Jakuba. – Uspokój się!
Dopiero teraz w ostrym świetle reflektorów ksenonowych dostrzegłam, że to jednak mój szef przybył mi z pomocą, a nie jaki degenerat, który by mnie zabił.
– Przepraszam ja... – pociągnęłam nosem.
Otarłam policzki, po których zleciały kolejne krople. Czarne smugi tuszu zostały mi na dłoniach. Walnęłam głową o kierownicę.
– Ej! – Ciężka ręka opadła mi na kark. – Zrobisz sobie krzywdę. Zacisnął lekko palce, jakby usiłował mnie przywołać do porządku. – Wiesz, jak trudno się chowa ciało do bagażnika? Do tego w deszczu?
Podniosłam na niego swoje zapłakane oczy. Miałam nadzieję, że wyglądam teraz jak proszący kot ze Shreka, ale spójrzmy prawdzie w oczy – pewnie było mi bliżej to Blair Witch Project. A do Halloween jeszcze daleko. Cóż trzeba popracować nad kostiumem.
– Chodź.
Osłaniając parasolem drzwi, chwycił mnie za rękę. Pozwoliłam się wyciągnąć z auta. Przytulił mnie do swojej piersi, jakbyśmy byli parą, albo może się zlitował i chciał pocieszyć. Może jego czarne serce wzruszyło się na moment, widząc kobiece łzy? Powód był nieważny i było mi wszystko jedno! Objęłam go w pasie, chcąc się schować przed całym światem, chociaż na chwilę. Staliśmy w ciszy rozpraszanej uderzeniami kropel deszczu o maski naszych samochodów i materiał parasolki. Wolną ręką gładził mnie po plecach. Uspokajałam się i coraz łatwiej było mi oddychać.
Odsunęłam się nieco, gdyż zdrowy rozsądek podpowiadał, że wypłakiwanie się na ramieniu szefa to strasznie durny pomysł, który dla żadnego z nas nie skończy się dobrze.
– Moje życie można podsumować tytułem: Janka Kania i seria niefortunnych zdarzeń!
– Nie jest tak źle.
– Ty weź mnie nie pocieszaj, bo potem mi wystawisz rachunek za konsultację psychiatryczną, a ja muszę zbierać na nowe auto. I wesele siostry – chlipnęłam.
Sięgnęłam do torebki po chusteczki. Nic nie znalazłam, ale w schowku miałam serwetki z McDonald's. Też dobrze. Wysmarkałam nos, odwracając się do niego tyłem. Jego ramię wślizgnęło się wokół talii.
– Zmokniesz – wymruczał niskim tonem tuż przy moim uchu. – To nie jest duża parasolka.
Specjalnie czy nie gorące męskie usta musnęły kark, stawiając mi wszystkie włoski na baczność. Zerknęłam w dół, przełykając ciężko. Sutki stały mi na baczność. I on też to zobaczy, jak tylko się odwrócę.
Czemu ja noszę te miękkie biustonosze? Bo są wygodne, niepraktyczne, ale wygodne! Zwalmy to na pogodę, na zimno i deszcz. Na okoliczności i strach jaki czułam! Tak! Dokładnie tak zróbmy!
– Zbierz swoje rzeczy.
– Myślisz, że mogę tu zostawić moje auto? – Rozejrzałam się, ale w tych ciemnościach niewiele było widać. – Może warto zajrzeć pod maskę? Może to tylko jakiś obluzowany kabelek? – zasugerowałam.
– Znasz się na tym?
– Eeee nie? Ale może jak jebnę parę młotków... – zaśmiałam się nieco histerycznie.
Odgarnął mi pasemko włosów za ucho.
– Ale ty masz pomysły.
– Mama zawsze mówiła, że jak się nie da normalnie, to młotkiem trzeba!
– Może zadzwoń po pomoc drogową? – zaproponował.
– Telefon mi padł. Miałam go naładować w aucie, ale... – Bezradnie rozłożyłam ręce. – A pomoc drogowa, no cóż... jak w Milionerach. Nie mogę, ponieważ w pakiecie z polisą znajdowały się tylko trzy koła ratunkowe pomocy drogowej i już wszystkie wykorzystałam.
– Telefon do przyjaciela też?
– Zostaje mi zapytać publiczność, ale... – Zatoczyłam ręko w koło. – Nie mogę zostawić tu tak auta.
– Jeżdżę automatem, więc nie ma szansy, żebym cię holował do domu. Wezwiesz pomoc jutro.
– Chciałeś powiedzieć: kogoś na pomoc – mruknęłam z rezygnacją. – Panie milionerze.
– Chciałaś powiedzieć: milion jeży?
Zaśmiałam się, ale nowe łzy popłynęły mi po twarzy. Otarłam je niecierpliwie, mamrocząc raz za razem: przepraszam. Zebrałam swoje rzeczy i w asyście Jakuba z parasolką, usiadłam na wygodnym fotelu Mercedesa. Podałam adres, gdzie mieszkam i odezwałam się dopiero, zanim wysiadłam.
– Dzięki, naprawdę doceniam to, co zrobiłeś.
– Dobrze, że nie powiedziałaś: przepraszam, że zawracałam ci głowę.
– Lata terapii – przyznałam z rozgoryczeniem i wzruszeniem ramion.
– Widzimy się rano, weź taksówkę.
Nie miałam już siły i ochoty na słowne potyczki.
– Widzimy się rano.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro