Część 3
Przecież nie dałoby się rozpocząć dnia bez jakieś dramaturgii, w czasie której pani Basia, której drużyna miała nie twarzowe koszulki w upiornym pomarańczowym kolorze, oznajmiła, że ona się nie nadaje do jazdy autobusem, ponieważ cierpi na chorobę lokomocyjną. Ze stoickim spokojem i uśmiechem na ustach wyciągnęłam z wiklinowego koszyczka, wiszącego na moim przedramieniu, tabletki na ową przypadłość, które będą jej potrzebne. Zaopatrzyłam się w kilka różnych rodzajów – od gumy do żucia, po tabletki do ssania w różnych smakach. Aga aż musiała się odwrócić, żeby nie parsknąć śmiechem na widok miny naszej dyrektorki.
Po przybyciu na miejsce zaprosiłam wszystkich na lekkie śniadanie, dyrygując każdą grupą do oddzielnego stolika. Sama zaś ustaliłam końcowe detale z niezwykle miłą obsługą i organizatorką całego zamieszania Zuzą.
– Gotowi? – spytała, obserwując pałaszujący tłum.
– Bardziej nie będą – zażartowałam, znając szatański plan upokorzeń na dziś.
– Urządziłyśmy wszystko w środku, bo ta chmura zwiastuje deszcz, a nie chcemy się dać zaskoczyć. Już padało wcześniej i trawa jest mokra.
Rozejrzałam się dyskretnie po pomieszczeniu, a Zuza poprowadziła mnie najpierw na górę, demonstrując, które zabawy będą się odbywały w poszczególnych sekcjach.
– Wygląda świetnie.
– Damy radę, Janka, nie pękaj! – Zapewniła z humorem i szerokim uśmiechem. – Ale muszę przyznać, że ta koszulka „Big Bad Wolf" robi furorę.
Zerknęłam na Jakuba pogrążonego w rozmowie ze swoim zespołem.
– Nie była dla niego, ale... – Zawiesiłam głos, robiąc nieokreślony gest ręką. – Przynajmniej wiecie, kto tu jest szefem.
– Ty! – roześmiała się dźwięcznie. – Nadal odmawiasz zabawy?
– Zespoły są rozdzielone. Każdy ma określoną liczbę osób, nie ma sensu zaburzać symetrii.
– Nazwy są genialnie. Czarna Perła. – Wskazała na koszulki w tym kolorze. – Hobbitowo – Parsknęła, rzucając spojrzenie na nie twarzowe pomarańczowe koszulki. Nie można się było nie uśmiechnąć.
– Ta trauma dobrze im zrobi.
– To jakaś grupa karna? – spytała, unosząc brew.
– Na tyle, żebyś im dała na kalamburach do pokazania „Tora, Tora!" – zaproponowałam.
Zuza zaśmiała się radośnie.
– Oho... czyli zemsta na zimno?
– Wolę stwierdzenie, że los bywa przewrotny, ponieważ w naturze osobniki niebezpieczne lub jadowite przybierają ostre barwy, by ostrzec inne gatunku o swojej „toksyczności" – wyrecytowałam, udając lektorkę telewizyjną, a na koniec uśmiechnęłam się z satysfakcją.
– Aleś to sobie wykombinowała.
Podeszłyśmy do barierki na górnej galeryjce, obserwując drużyny. Snajperzy mieli białe koszulki, Drużyna smoka – zielone, Drużyna pierścienia – granatowe, a Wysłannicy Mordoru – szare.
– Dobra, to Hobbitowo idzie na kalambury. Snajperzy układają puzzle serii T, Drużyna smoka zagra w klasy. To taka odmiana Twistera, ale musisz odpowiednią nogę i rękę postawić przy skakaniu na odpowiednim polu. Każdej drużynie zmienimy kolejność układu stopa, ręka, żeby nikt nie miał za łatwo.
– Powodzenia – parsknęłam.
– Drużyna pierścienia pobawi się w zdejmowanie i zakładanie koszulki na czas. Czarna perła będzie śpiewać piosenki na zadane słowne hasło. Czym więcej piosenek tym lepiej.
– O ile nie fałszują – zastrzegłam. – A wysłannicy Mordoru?
– Oni mają do przetoczenia karawan z Cezarem po belkach przez całą długość pomieszczenia. A jakby co to mam jeszcze kilkanaście różnych zabaw, gdyby któraś drużyna skończyła zbyt szybko. Zagramy potem w zbijaka, nieśmiertelne narty, a dla chętnych będzie malowanie rękami. Będziemy grać w gumę i zapewniać rozrywki w międzyczasie.
Tak się zagadałyśmy, że nie widziałam, jak Jakub do nas podchodzi.
– Dzień dobry, panie prezesie – przywitała się Zuza z uśmiechem.
– Dzisiaj tylko Jakub – odparł. Zerknął na mnie. – A ty, do której drużyny należysz?
– Jestem rezerwowym – zażartowałam. – Każda drużyna ma dziesięć osób, nie psujmy symetrii. Mnie została rola ochrony, nadzoru i fotografa, żebym mogła was potem wszystkich szantażować w nieskończoność.
– Fotograf jest też w pakiecie? – spytał Zuzę.
– Tak – przyznała zgodnie z prawdą.
– To wciągaj koszulkę – poprosił, patrząc na mnie.
– Nie mogę. – Rozłożyłam ręce. – Ja znam tu wszystkich. No i ktoś musi być trzeźwy, żeby dopilnować waszego bezpiecznego powrotu do domu. Tak więc – zerknęłam na zegarek – macie jeszcze dziesięć minut śniadania i zaczynamy.
Wydawało się, że jednak skapitulował, nie będąc w stanie mnie przegadać. Owszem pobawiłabym się z nimi, ale dziś wolałam obserwować niż być czynnym uczestnikiem.
Przyglądałam się jak Hobbitowo zmaga się z powozem Cezara. Łatwo było przewidzieć, kto siedział na tronie. Zbyt łatwo. Szkoda, że nie wpadli na to, że najłatwiej byłoby posadzić tam kogoś małego i lekkiego jak Marysia. Cóż, taka była wola lidera danego zespołu, więc teraz wszyscy musieli cierpieć.
Po Lunchu rozpoczęła się seria zabaw w zmaganiach „zespół przeciwko zespołowi", gdy pozostali im kibicowali. Gra w zbijaka, która wymagała szybkości, strategii i sprytu przyprawiała nas o niekontrolowane wybuchy śmiechu. Każdy chciał być zwinny jak gazela. Większość jednak do tego zdania powinna dodać – wiekowa gazela, z reumatoidalnym zapaleniem stawów, potrącona przed Range Rovera osiem dni temu. Dlatego też pewien nagły zwrot jednej z uczestniczek, aby uniknąć piłki, skończył się skręconą kostką. Bidula zakończyła zabawę, siedząc na ławce z zimnym okładem.
Jakub wykonał zachęcający gest, żebym weszła na boisko. Uśmiechnęłam się słodko podnosząc do góry gwizdek
– Sędzia nie gra!
– Zuza będzie genialnym sędzią.
Urządzenie sceny i kłótnia nie wchodziły w grę. Oddałam organizatorce gwizdek, serwując jej obłędnie sztuczny uśmiech, żeby wiedziała, jak nie mam ochoty tego robić.
– Czy on wie, co robi? – zaśmiała się pod nosem.
– Chyba nie bardzo – odparłam śpiewnie z przebiegłym uśmiechem.
– Pamiętaj, że to twój szef.
Zatrzepotałam rzęsami.
– Dzisiaj to jest tylko Jakub! – Roztarłam szminkę między wargami.
Kilkanaście minut później z obu drużyn zostałam tylko ja i on. No patrzcie jak epicko. Niestety żadne podanie nie przybliżało nas do wygranej i zakończenia meczu. Parę razy odpuściłam, a mogłam zagrać dość ryzykownie i być może skończyłoby się to zwycięstwem, ale odpuściłam, ponieważ słowa „Pamiętaj, że to twój szef", kołatały mi się po głowie.
Trudno było myśleć o nim jak o szefie, gdy obserwowałam, jak napinają się mięśnie pod koszulką albo ja smukłe palce łapią piłkę, a potem rzucają ją z niezwykłą siłą w moją stronę. Niezwykle przyjemnie się na niego patrzyło, a z obserwacji gapiów widać było, że podobnie doceniała go większość damskiej populacji firmy, bez względu na wiek.
– Remis? – zaproponowała arbitrażowo Zuza.
Złapałam pewnie kolejną próbę „zbicia". Kuba cofnął się niemal do matki, wierząc, że będę próbowała dać sobie radę sama. I tu zrobił błąd. Przerzuciłam piłkę tuż nad jego wyciągniętymi rękami, a Aga dokończyła dzieła „zniszczenia", z przytupem uderzając go piłką po pośladku. Wybuchu radości i braw słuchałam z satysfakcją.
– Sprytne – pochwalił.
– Dzięki. – Nie kryłam uśmiechu.
– Czy powinienem się obawiać, że wy w duecie sprawicie, że poczuję się jak Cezar?
Posłałam mu najsłodszy uśmiech, jaki potrafiłam. Stanęłam na palcach, by wyszeptać mu do ucha scenicznym szeptem:
– Pilnuj się, żebyśmy nie musiały!
Aga parsknęła śmiechem, podobnie jak stojący najbliżej współpracownicy. Pan Janek z DTP spojrzał na mnie błyszczącymi z radości oczyma.
– Ja tam bym królowej biura nie próbował urazić.
– Jaki piękny tytuł! – Zachwyciłam się, udając, że ocieram fikcyjne łzy. – Tylko korony brakuje.
– Coś ci zorganizujemy.
– To jeszcze koronę dla króla! – zaproponowała Aga.
– Pan Sławek, nasza złota rączka – dodałam na użytek Jakuba. – Chyba nie będzie mógł jej nosić w pracy. Mogłaby przeszkadzać w dosięgnięciu do klimatyzatora pod sufitem, który ma naprawić.
– A jeszcze, nie daj panie, kawa by się skończyła w kuchni! – Pan Janek sięgnął po kolejną babeczkę z kremem. – To wiadomo, że trzeba iść do naszej kochanej Janeczki, ale zazwyczaj ona już jest w drodze z nowym słoikiem! Siódmy zmysł!
Jezus! Jak cudownie było zostać docenionym za małe rzeczy. Lubiłam im trochę „dogadzać", jeśli byłam w stanie i nie naruszało to administracyjnego budżetu. Ciasteczka od czasu do czasu i dobra kawa stanowiły bezwzględne minimum, aby zapewnić współpracownikom dobry start na dzień dobry. Jeśli te dwa elementy nie potrafiły przywołać o poranku na ich twarze uśmiechu, to zostawało mi tylko przytulanie i podawanie chusteczek w razie powodzi łez.
– Panie Janku! – Spojrzałam na niego z dumą. – Jak się ma takich współpracowników jak wy, to trzeba o nich dbać nawet w małych rzeczach, żeby się z przyjemnością przychodziło do pracy.
– Że o tej imprezie nie wspomnę, bo to już w ogóle mistrzostwo! – zachwycał się.
– Oj, naprawdę, zbyt wiele mi pan przypisuje. Ja tylko koordynuję i ewentualnie wydaję firmowe pieniądze. Cieszę się, że przyjemnie wszyscy mogli spędzić dzień!
– Poza panią! – zaprotestował. – To byśmy chociaż pani sto lat zaśpiewali w ramach wdzięczności.
Posłałam Agnieszce desperackie spojrzenie proszące o ratunek, ale zupełnie mnie zignorowała.
– Nie, naprawdę...
– Pomyślę, jak pani Jance wynagrodzić ten wysiłek – wtrącił się Jakub.
Postanowiłam wykorzystać nadarzającą się okazję.
– Nie miałabym nic przeciwko, żeby to był dodatkowy dzień wolny.
Uśmiechnął się, a moje głupie serce przyśpieszyło bieg.
– Po tylu komplementach nie wiem, czy jesteśmy w stanie przetrwać choć jeden bez pani.
O proszę, facet z poczuciem humoru! Ciekawe, jak daleko mu sięga...
– Czy to jest dogodny moment, żeby przypomnieć, że moja siostra wychodzi w sierpniu za mąż, biorę urlop i lecę do Londynu?
– A sukienka już kupiona? – spytała Jola z call center.
– Wszystko już czeka! Obym się tylko zmieściła – zażartowałam, sięgając po ciasteczko.
– Będzie pani gwiazdą wesela! – nie odpuszczał pan Janek.
– Oby nie! – zaprzeczyłam, łapiąc się za serce. – Gwiazdą tego dnia ma być moja siostra i jej przyszły mąż.
– Gotowi na kolejne rozgrywki? – spytała Zuza, podchodząc do nas z uśmiechem. – To zapraszam na drugą stronę trawnika do Marceliny! – Wskazała kierunek.
Jakub poczekał, aż wszyscy odejdą, nim odwrócił się do mnie.
– Wyślę ci kwiaty w podzięce – zaproponował – ale odmawiam stawiania ołtarza na piętrze, do którego mogliby się modlić w intencji kolejnych dobrodziejstw.
Na słowo kwiaty od razu popsuł mi się humor, a uśmiech znikł z ust.
– „Dziękuję" będzie w zupełności wystarczające – odparłam chłodno, odchodząc.
Aga dopadła mnie dopiero na koniec imprezki.
– Co ci powiedział, że tak cię wkurzył?
– Chciał mi dać kwiaty w podzięce.
Skrzywiła się, doskonale znając powody, z jakich nienawidziłam otrzymywać kwiatów. Niestety pan prezes chyba nie wziął sobie do serca mojej prośby o dzień wolny, bo już po dziesiątej do drzwi części zarządu zapukał kurier z ogromnym koszykiem owoców. Zamarłam ze słuchawką w ręku, bo właśnie zamierzałam zadzwonić do naszej złotej rączki.
– Dla kogo? – spytała ciekawsko Aga.
Facet zerknął na list przewozowy.
– Janina Kania.
Agnieszka podpisała kwitek, uśmiechając się słodko. Wyjęła mi z ręki telefon i odłożyła słuchawkę na widełki, gdy ja nadal stałam jak posąg.
– To owoce, nie kwiaty – wyjaśniła. – Oddychaj, Janka. On po prostu usiłuje być miły.
Wybudziłam się z letargu, biorąc głęboki oddech.
– Postaw je w kuchni na piętrze i wyślij maila do wszystkich, żeby się poczęstowali.
Spojrzała na mnie ze zrozumieniem i dźwignęła ciężki koszyk, uprzednio wkładając dwa winogrona do ust. Jakub wracający ze spotkania zmusił mnie do podziękowania. Na szczęście Agi nie było w pomieszczeniu.
– Dziękuję za dowód uznania, ale to niepotrzebne. Naprawdę zrobiłam tylko to, za co mi płacisz, a w sumie to, o co prosił mnie poprzedni prezes, zlecając mi zorganizowanie integracji.
– A jak już o tym mowa... ty i organizatorka. Wydawało się, że dobrze się znacie.
Uniosłam na chwilę brwi, zastanawiając się w duchu czy on sugeruje to, o czym ja pomyślałam.
– Tak – odparłam, uznając, że nie muszę się tłumaczyć.
– Zechcesz rozwinąć tę myśl? – zachęcił.
– Jak wiesz z mojego CV, pracowałam wcześniej w agencji reklamowej.
– Czy to ta agencja organizowała teraz ten wyjazd?
W wyobraźni okładałam go klawiaturą za takie sugestie. Postawiłam jednak na profesjonalizm i uprzejmość.
– Nie, ale poznałam się tam z Zuzą. Wiem, że usiłujesz się w tym wszystkim doszukać drugiego dna i kolesiostwa albo tego, że mam swoją prowizję, bo zlecam prace znajomym. Nie mam! – oświadczyłam twardo. – Wybrałam najlepszą ofertę. Pozostałe agencje też znam, a z jedną z dziewczyn regularnie gram w siatkówkę co piątek, ale oferta tej wydawała mi się najbardziej sensowna i inna od pozostałych oraz od moich dotychczasowych doświadczeń. Oferowali zabawy, których dotąd nie znałam. Ponadto rozumieli, że catering musiał być dostosowany do potrzeb osób z alergią na gluten oraz na orzeszki.
Jakub nadal nie wyglądał na przekonanego.
– Wyślę ci wszystkie oferty, jak je dostaliśmy oraz kosztorysy, żebyś mógł sam wyrobić sobie zdanie – zaproponowałam.
– Nie trzeba, w przyszłym roku podejmiemy decyzję wspólnie.
To było jak policzek. Jakbym nie potrafiła podejmować decyzji samodzielnie. Skinęłam sztywno głową.
– Czy podać panu kawę? – spytałam, odprawiając go i uznając rozmowę za zakończoną.
Dopiero w drodze do domu dręcząc się przemyśleniami w temacie, uświadomiłam sobie, że z powodu naszego kiepskiego rozpoczęcia współpracy, wszystkie jego słowa odbieram jak coś negatywnego. Ale on robił w moich oczach dokładnie to samo.
Szczanie w piwnicy i picie w Szczawnicy!
Przetrwałam dwóch prezesów Nowakowskich. Czyżby do trzech razy sztuka?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro