Na kolanach
– Hej, staruszko!
Rozglądam się wokół, nie mając pewności, kto to powiedział.
– Ej, ty!
Zaraz, ja? To do mnie?
– Tak, ty, blondyneczko!
Moje oczy nie są już tak sprawne jak przed laty, więc wytężam wzrok, by po chwili w półmroku dostrzec trochę niewyraźną sylwetkę zaczajoną jakiś metr ode mnie. Dzielą nas pręty krat, jednak to chyba ten gość mnie zaczepił.
– Mówisz do mnie? – pytam niepewnie.
– Tak, głucha jesteś? – Zbliżył się do kraty. Teraz widzę go wyraźniej. Mimo braku światła, jego niebieskie, świdrujące oczy lśnią niepokojąco, przepełnione dziwnym zainteresowaniem moją osobą. – Masz trochę żarcia?
– Ja... co? Nie, nie mam nic...
– Ech, czyli co, nowa? – Szczerzy się w szarmanckim uśmiechu.
– Nowa?
– No tutaj. Czy w ogóle pierwszy raz za kratkami?
– Tutaj... Znaczy... – Nie mogę nic z siebie wykrztusić. Czuję, że gdyby nie dzielił nas metal, mógłby stanowić dla mnie spore zagrożenie i pewnie miałabym kłopoty, wdając się z tym gościem w jakąkolwiek dyskusję.
– Chyba starość ci rozum odebrała, więc pooowoooli zapytam: pierwszy raz jesteś w takim miejscu?
– Tak jakby.
– Nie ma żadnego tak jakby, odpowiada się „tak" albo „nie". Nie dość, że stara, to jeszcze głupia.
– Wolnego! – Jego zachowanie jest oburzające. Dlaczego taki młokos zupełnie bez szacunku do mnie zagaduje? Matko, co za miejsce. Nie mogę nawet sobie stąd pójść ani poprosić o zmianę sąsiada. Jedyny plus jest taki, że tu jest odrobinę cieplej niż na zewnątrz.
– Bo co mi zrobisz? Przenikniesz przez te kraty i rozszarpiesz mi gardło, babciu? – Młodego najwyraźniej bardzo bawi moje zdegustowanie. – Jestem Joe.
Nie wiem, czy chcę wchodzić w jakąkolwiek relację z tym gościem, więc nie odpowiadam nic, tylko siadam w milczeniu na sianie, które pozwala mi choć trochę ogrzać kończyny skostniałe od zimna podłogi.
– Babciu, nie obrażaj się! Jedziemy na tym samym wózku i wszyscy tutaj mamy równie mocno przesrane, a chyba warto robić sobie przyjaciół w nowym miejscu. – Joe znowu szeroko się uśmiecha.
– Joe, dałbyś spokój nowej lokatorce. – Słyszę tubalny głos z drugiej strony. Z cienia wyłania się inny mieszkaniec, chyba nawet starszy ode mnie. Wygląda poważnym wzrokiem spod bujnej, czarnej czupryny i dosłownie gromi swoim spokojem zaczepnego dzieciaka. – Nie przejmuj się nim, moja droga, młody jest, głupi, do każdego tak wyskakuje. Czuje się królem tej rudery, a to wszystko tylko dlatego, że kiedyś mieszkał u jakiejś taniej gwiazdeczki, ale przestał mieścić się jej do torebki. Stracił wszystko i cały czas wierzę, że to go trochę nauczy pokory.
– Ej, bez takich, dziadzie zapchlony! – krzyczy Joe, podrywając się na równe nogi. – Nie mów tak o niej! Była dla mnie dobra! Po prostu... z różnych przyczyn nie mogliśmy już być razem.
– Chyba nawet znam te przyczyny – prycha starzec, po czym z łagodnym uśmiechem zwraca się do mnie. – Może to nie jest pięciogwiazdkowy hotel, ale lepsze to niż mróz i śnieg po szyję. Dużo jest tutaj takich wyszczekanych jak Joe, ale uwierz, że da się przyzwyczaić. Możesz czuć się jak u siebie. Ja jestem Bart.
– Lady – przedstawiam się grzecznie. Cóż, już wiem, po której stronie tej ciasnej klitki będę spała. Nie zamierzam ryzykować, że którejś nocy ten dzieciak postanowi mnie obsikać.
Układam się wygodniej na sianie. Co prawda słowo „wygodnie" to dość mocny eufemizm, jednak staram się myśleć pozytywnie, może w jakiś sposób uprzyjemni mi to pobyt tutaj. Zwłaszcza że równie dobrze mogłabym spać gdzieś na ulicy, a wtedy każde, nawet najbardziej naciągane „wygodnie" byłoby bardzo dalekie od prawdy.
– Jest szansa, że dostaniemy jakieś koce czy cokolwiek, żeby się ogrzać? – pytam Barta.
– Czasem nam coś dają – odpowiada po dłuższym namyśle. – Jest zimno, więc pewnie w tym roku też coś nam wpadnie.
– W tym roku? Jak długo tutaj jesteś? – Jestem zaskoczona jego słowami. Zawsze myślałam, że to miejsce jest tylko tymczasowe i każdy wychodzi z niego bardzo szybko.
– Jestem już stary, moja droga – mówi jakby od niechcenia. – To chyba już moja czwarta zima tutaj i prawdopodobnie już nigdy nie zasmakuję innego życia. Taki Joe trafił tu niedawno i pewnie szybko wyjdzie, bo jest młody, ty też masz szanse, bo mimo wieku jesteś bardzo ładna i w dodatku spokojna, więc może ktoś spojrzy na ciebie łaskawszym okiem. Dla takich starych, schorowanych dziadów jak ja nie ma już nadziei.
W jego głosie wyraźnie wyczuwam pewną niewysłowioną gorycz. To niesamowite, że ktoś tak serdeczny jak on tak bardzo nie wierzy w to, że los się odmieni.
– Na pewno stąd wyjdziesz, zobaczysz – próbuję go pocieszyć, jednak on tylko prycha z rezygnacją i zaczyna kaszleć ciężko. Chciałabym mu jakoś pomóc, ale, cholera, nie mam pojęcia, jak. – Ja spędziłam na ulicy dwa miesiące, zanim mnie tu zamknęli i chyba nie będzie tu aż tak źle...
Bart odkaszlnął jeszcze raz i się otrząsnął.
– Zależy dla kogo. Jedni wolą siedzieć tu, inni mimo wszystko wolą wolność i życie na ulicy... Jednak co to za wolność, kiedy nie masz czego zjeść ani gdzie schować się przed zimnem? – Milczy przez chwilę. – Dlaczego cię wyrzucili?
– Mam problemy ze stawami – odpowiadam, próbując rozprostować nogę, jednak ta, jak zwykle, nie ma najmniejszego zamiaru współpracować. – W dodatku zabrali mnie do lekarza i wykryli u mnie... jak to się nazywało? Nowotwór? Stwierdzili, że leczenie dla mnie będzie za drogie i tak czy owak za długo nie pożyję, więc nie ma sensu mnie trzymać i postanowili się mnie pozbyć.
– Ach... – Bart wygląda, jakby wpadł w zadumę. – To zawsze jest równie wielki koszmar. Nawet nie sama choroba, ale wiedza, że nikt ci nie pomoże. Ale nie myślmy już o tym. Prześpij się, dziecko, na pewno odpoczynek dobrze ci zrobi.
Bart wydaje się bardzo w porządku. Chyba będę miała z kim gawędzić wieczorami. Na pewno będzie ciekawszym rozmówcą niż Joe. Zapadając w sen, słyszę jeszcze jego głośne narzekanie.
– Do Cerbera, same stare, schorowane dziady dookoła... Te, obsługa, dajcie mi jakąś fajną, młodą sąsiadeczkę, a nie samych emerytów! Co to, dom spokojnej starości?
Głupi dzieciak.
***
Nie wiem, ile czasu spałam, ale widzę, że w moim nowym lokum czeka na mnie koc i miska jedzenia. Zjadam szybko, nie zważając nawet na kiepski smak, bo czuję, jak głód wykręca mi żołądek. Dopiero po chwili zauważam, że Bart zniknął. Została po nim tylko wgnieciona kępa siana.
– Joe? – pytam niepewnie sąsiada.
– Czego?
– Gdzie Bart?
– Się śpi, to się nie wie – burczy spode łba. – Umarł dzisiaj w nocy.
– Co? Jak? – Nie mogę uwierzyć w to, co słyszę. Jak na razie nie poznałam tu nikogo równie pozytywnego co on i tak szybko straciłam jakiekolwiek szanse na poznanie go lepiej...
– Normalnie. – Joe wydaje się być całkowicie wyzuty z emocji. – Każdy kiedyś umiera. Zwłaszcza tu.
Nie jest chyba dziś zbyt rozmowny, jednak nigdy nie spodziewałabym się po nim takich słów.
***
Kolejne dni dłużą się niesamowicie. Na miejsce Barta wrzucono jakiegoś nowego, który jednak nie ma zamiaru zawierać żadnych nowych znajomości, całymi dniami tylko siedzi skulony przy ścianie i wydaje się być jeszcze bardziej przytłoczony tym miejscem niż ja. Joe szybko wrócił do siebie i znów dokazuje tak jak pierwszego dnia, a ja pogrążam się we wspomnieniach.
Pamiętam, jak było w domu. Dwójka dorosłych, dwójka dzieci. Małe lubiły szarpać mnie za uszy, jednak nigdy nie miałam im tego za złe. Zawsze byłam spokojna, dostosowywałam się, za co dostawałam nagrody – a to coś ze stołu, a to trochę zabawy. Mogłam biegać po podwórzu ile tylko chciałam, regularnie mnie kąpali, karmili bardzo dobrze... Aż do tego feralnego dnia, kiedy postanowili się mnie pozbyć. Potem nastąpiły dwa trudne miesiące walk z innymi o jedzenie i zbierania blizn... Nie, lepiej o tym nie myśleć.
Od dłuższego czasu męczyły mnie jakieś dziwne bóle, których nie mogłam znieść, ale też nie potrafiłam w żaden sposób zakomunikować ich ludziom. Czułam, jakby mój brzuch rozszarpywano tępymi gwoździami, jednak nikt z dwunożnych mnie nie rozumiał. Za każdym razem było tylko pełne litości spojrzenie i pieszczotliwe zapytanie „co jest, psinko", którego już nie byłam w stanie słuchać. Wiem, że nie zostało mi dużo życia, jednak wierzę, że nie skończy się ono tak, jak życie Barta. Chcę kiedyś wrócić do ludzi, chociaż na chwilkę...
Z zadumy wyrywa mnie Pan z Miotłą. Ten spokojny staruszek przychodzi do nas co drugiego dnia i sprząta nasze klatki. Na początku trochę się go bałam, jednak teraz już trochę do niego przywykłam i nie stawiam najmniejszych oporów, kiedy wchodzi, żeby uprzątnąć mój kąt czy wymienić siano. Daje mi drobną namiastkę tego, co miałam w przeszłości, ponieważ za każdym razem przystanie na chwilę i przyjemnie podrapie mnie za uchem, uśmiechając się, kiedy mój ogon zaczyna z radości wirować jak śmigło helikoptera. W sumie nawet go polubiłam. Mógłby przychodzić częściej.
***
– A może tego? – Budzi mnie jakiś ludzki głos. Podnoszę głowę i widzę kilkoro dwunożnych, w tym jedno dziecko, przechadzających się pomiędzy boksami. Chcę wstać, pomerdać ogonem, przywitać się, cokolwiek, jednak schorowane łapy nie pozwalają mi ruszyć się z miejsca. Leżę więc, przykuta do koca niewidzialnymi łańcuchami bólu i choroby, skryta w cieniu, jedynie z dystansu obserwując gości.
– Ten jest śliczny – stwierdza kobieta, zatrzymując się koło mojego kojca. Czuję gorący przypływ nadziei w moim sercu, gdy cała rodzina przystaje... Jednak po chwili cały mój entuzjazm gaśnie całkowicie, bo uświadamiam sobie, że patrzą nie na mnie, tylko na Joego. Bart się nie mylił. Joe jest młody i zdrowy, więc pójdzie do nowego domu w pierwszej kolejności. Staruchy nie mają szans.
Moja głowa znów opada z rezygnacją na koc. Przyglądam się tylko, jak jeden z pracowników schroniska wyciąga Joego z klatki i zabiera w jakieś niewiadome miejsce, a ten na odchodne tylko puszcza mi oczko. Zastanawiam się, czy chciał mi tym sposobem dodać otuchy, czy to był jego ostatni złośliwy docinek.
– To bardzo szlachetne, że postanowili państwo przygarnąć psa ze schroniska przed świętami. – Słyszę głos któregoś z pracowników. – Teraz wiele osób kupuje dzieciom psy pod choinkę, a potem wyrzuca na ulicę, bo nie umie się nimi zajmować.
– Och, cóż – odpowiada kobieta. – To nie jest nasz pierwszy przygarnięty pies. To okrutne, co niektórzy robią z tymi zwierzętami. Przecież każdy zasługuje na ciepły dom, zwłaszcza w święta.
Ta. Jasne. Ale całego schroniska nie przygarniecie.
Patrzę tylko tęsknym wzrokiem, jak opuszczają pomieszczenie, światła gasną i znów zapada ciemność wysysająca ze wszystkich całą nadzieję.
***
Przez następnych kilka dni przez nasze schronisko przewinęło się jeszcze kilka podobnych rodzin, ale oczywiście wszystkie wybierały tylko psy młode i zdrowe, jak Joe. Nawet już nie podnosiłam głowy. Nie było po co. Nie jestem tym, czego oni wszyscy szukają. I już raczej nie pojawi się ich więcej. Zbliża się wieczór, a, z tego co wywnioskowałam z rozmów dwunożnych, jutro jest Wigilia i przez najbliższe trzy dni schronisko będzie zamknięte, będą tylko przychodzić nas dokarmiać.
Pan z Miotłą zaczyna przedświąteczny obchód. Przyglądam się, jak po kolei wchodzi do każdego z boksów, aż w końcu dociera do mojego. Jak zawsze chcę wstać go przywitać, jednak łapy znów odmawiają mi posłuszeństwa i nie mogę nawet drgnąć, a w brzuchu znów budzi się ten rozrywający ból, przez który skomlę donośnie. Staruszek zatrzymuje się i przygląda mi się przez chwilę, po czym zostawia miotłę i podchodzi do mnie.
– Co ci jest, mała? – pyta z troską, a ja tak chciałabym móc mu powiedzieć, chciałabym jakkolwiek pokazać mu, co się ze mną dzieje. On jednak nie jest w stanie mnie rozumieć... Mogę co najwyżej piszczeć z cierpienia.
Klęka przy mnie i głaszcze mnie przez kilkanaście minut, aż w końcu ból ustaje, a ja w podzięce liżę mu rękę.
– Musimy coś na to poradzić – stwierdza, po czym opuszcza mój kojec i znika za żółtymi drzwiami, które dzielą nas wszystkich od reszty świata. Nie domyka ich, więc słyszę przytłumione głosy z pokoju obok.
– Jest nieadopcyjna – mówi głos, którego nie rozpoznaję, ale pewnie należy do któregoś z pracowników schroniska. – Jest stara, chora i kaleka, nikt jej nie weźmie. Po świętach będziemy tu mieć jeden wielki wysyp psów. Pójdzie do uśpienia w pierwszej kolejności. Nie ma co jej trzymać. Tadek, nie powinieneś się tak przywiązywać do naszych zwierzaków...
– Ta sunia się boi – odpowiada staruszek. – Kiedy idzie do uśpienia?
– Dzisiaj o osiemnastej przyjeżdża weterynarz, będzie musiał zająć się tak jeszcze kilkoma. Naprawdę, nie możemy tu trzymać tylu psów nieadopcyjnych, zwłaszcza że teraz będzie najgorszy sezon.
– Ona mnie lubi, wezmę ją do siebie, skoro i tak jest chora i niedługo umrze, to, na Boga, pozwólcie jej chociaż umrzeć godnie!
– Tadek, wiesz, że nie masz warunków na psa. Nie ma takiej opcji.
– Ale...
– Przykro mi. Wracaj do pracy.
Słyszę szuranie nogami. Pan z Miotłą wraca i jest wyraźnie smutny. Klęka obok mnie i kładzie mi rękę na głowie.
– Przepraszam, mała. Spróbuję jeszcze coś wymyślić.
Gładzi mnie jeszcze przez moment, po czym chwyta swoją miotłę i bierze się za sprzątanie najpierw mojego kojca, a potem przechodzi do kolejnych, rzucając mi tylko smutne spojrzenie.
***
Nie wiem, czy nadeszła już ta nieszczęsna osiemnasta, jednak po jakimś czasie któryś z pracowników przychodzi do mojego boksu, zapina mi obrożę ze smyczą i próbuje wyciągnąć na zewnątrz, ale moje łapy znów nie chcą współpracować i nie mogę ruszyć się z miejsca. Musi więc wejść do środka i mnie wynieść. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Pan z Miotłą jednak weźmie mnie do siebie?
Człowiek otwiera butem żółte drzwi i wnosi mnie do tajemniczego pomieszczenia, które kryje się za nimi. Wygląda jak jakieś biuro, to pewnie „oficjalna" część schroniska. Przy drewnianym biurku siedzi jasnowłosa kobieta w okularach i wypełnia jakieś papiery. Widzę też staruszka, który właśnie wypuszcza z objęć wysokiego pana w białym fartuchu, który wygląda jak weterynarz. Pan z Miotłą wydaje się o wiele szczęśliwszy niż kilka godzin wcześniej, ale w jego oczach migoczą łzy. Siada na stojącym po drugiej stronie biurka krześle, kładzie sobie na kolanach koc i wyciąga po mnie ręce.
– Zrobiłem wszystko, co tylko mogłem, mała – szepcze mi na ucho, owijając mnie kocem. – Masz, rozgrzej się.
Podsuwa mi pod nos miskę z ciepłym mlekiem, a ja chłepczę je niepewnie, leżąc na jego kolanach. Drugą ręką głaszcze mnie po grzbiecie i raz po raz poprawia koc. Kiedy kończę pić, oddaje miskę człowiekowi, a mi cicho się odbija. Staruszek uśmiecha się i przytula mnie całym ciałem. Czuję przez skórę bicie jego serca, otacza mnie niesamowite ciepło i znowu czuję miłość, taką samą jak kiedyś, w domu, gdy mimo zakazu rodziców dzieciaki wpuszczały mnie do swoich łóżek, chowały pod kołdrą i tuliły się do mnie przez całą noc. Leżę na kolanach człowieka, który znów mi to dał. Ta chwila... Ta chwila to najpiękniejszy prezent od życia. Najpiękniejszy, jaki tylko mogłam dostać.
– Nie bój się, mała, już zaraz wszystko będzie dobrze.
Staruszek prostuje się na krześle i trochę odchyla koc, cały czas mnie głaszcząc. Słyszę, że ktoś w pomieszczeniu się rusza, ale nawet nie otwieram oczu, jest mi tak dobrze... Po chwili czuję lekkie ukłucie gdzieś na grzbiecie i piszczę cicho.
– Spokojnie, mała. Już nic nie będzie cię bolało. – Słyszę głos Pana z Miotłą jak przez mgłę, czuję jego dotyk na moim grzbiecie oraz wszechogarniające ciepło. Ogarnia mnie odrętwienie, jednak ono też jest przyjemne, nie czuję już obolałych łap ani brzucha szarpanego bólem... Nie czuję już nic, nic prócz spokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro