Rozdział 1
Rok 9:36 Smoka.
Dwa lata po śmierci Arishoka.
Okaleczone Wybrzeże nieopodal Kirkwall było bardzo niespokojne tej wiosny. Wiatr targał najmniejsze elementy żwawo budzącej się do życia natury. Sztorm zakołysał wodami morza pobudzając je do okazania swej niszczycielskiej siły. Sucha do tej pory gleba została przecięta rzeką krwi, przelewającą się wraz z wodami deszczu, silne naznaczające piętno każdemu, kto ośmielił się zbliżyć do rozszalałego żywiołu.
Udało się. Tym razem nikt nie ośmielił się stanąć im na drodze. Wyrżnęli cały batalion, który próbował ich zatrzymać. Teraz nie pozostał nikt, kto dowiedziałby się o ich zbrodni. Odejdą, znikną wraz z bogactwami, które zdobyli. Ha, czy to nie było, aby trochę zbyt proste?
Wewnętrze rozmyślania przerwał szybki świst w powietrzu. Nawet z szalejącą burzą za plecami, był wystarczająco głośny, aby go usłyszeć.
Krzyk bólu i przerażenia zagłuszył na moment szalejącą naturę. Jeden z towarzyszy upadł natychmiast ze strzałą wbitą prosto w czoło. Krew rozprysła brudząc twarz i ubranie. Szok wymalowany na jego twarzy był ostatnią emocją, jaką było mu dane zapamiętać.
Grupa dziewięciu mężczyzn, uzbrojonych w różnego rodzaju oręż i rynsztunek, natychmiast poderwała się z miejsca porzucając przeszukiwanie ciał i skarbów. Czekali, gotowi stoczyć kolejną bitwę o łupy, których nie zamierzali tak po prostu oddać.
Nagle zza ogromnej skały porośniętej mchem i krzewami dostrzegli ruch. Ktoś zamierzał atakować ich z ukrycia.
Nie z nimi te numery.
Przywódcą bandy był potężny qunari. Rasa ta słynęła z niezłomnej walki i zwycięskich podbojów. Ich umięśnione sylwetki i postawne rogi wyrastające z czaszki, były tym, co wywoływano w innych ogromny szacunek, jak i strach.
Przyzwyczajony do tego rodzaju reakcji, doskonale wiedział, że mało, kto podejmuje się walki z przedstawicielem tej rasy. Uważał siebie za niezwyciężonego, nie straszny był mu żaden przeciwnik. Poprawił uchwyt na mieczu. Zadziorny uśmieszek zakwitł na jego pokrytej bliznami twarzy.
- Wyłaź tchórzu i stocz prawdziwą walkę!
Mężczyzna był gotowy na każdą ewentualność. Jakże się zdziwił, kiedy ujrzał wyłaniającą się z cienia smukłą kobietę z łukiem w ręku.
Ku zdumieniu wszystkich obecnych - odrzuciła ona niedbale broń, sprawiając wrażenie całkowicie bezbronnej.
- Zawsze chciałam tego spróbować – mruknęła pod nosem nie spuszczając wzroku z odrzuconej broni.
- Kobieta?! – Szyderczy ton wydarł się z gardła jednego z bandytów.
- Chyba Stwórca z nas szydzi – odezwał się drugi rozluźniając spięte mięśnie.
- Chłopaki, mam pomysł. Zabawmy się z nią, kiedy już skończymy.
Salwa aprobaty rozniosła się po polanie, sprawiając, że każdy wojownik znów był gotowy do walki.
Na Hawke nie zrobiło to absolutnie żadnego wrażenia. Sięgnęła do broni zawieszonej na plecach, która w ciemności nocy nie była aż tak widoczna. Ostrze długich sztyletów zabłysło w blasku padającego księżyca i w następnej sekundzie znalazło się głęboko w ciele najbliższego przeciwnika, rozrywając jego wnętrzności.
Zanim ciało całkowicie opadło, przytrzymała je zasłaniając się przed lecącą w jej stronę strzałą. Łucznik trzymał się w cieniu i z tej odległości nie mogła go dostrzec. Zaklęła parszywie pod nosem unosząc broń i blokując kolejny atak. Z łatwością sparowała uderzenie i wytrąciła broń mężczyźnie. Ten uchylił się przed ciosem i zaatakował tarczą trzymaną w drugiej ręce. Kobieta natychmiast zniknęła mu z oczu wytrącając go z równowagi. W następnej chwili poczuł jak zimne ostrze przebija jego pancerz, idealnie wsunięty między żebra i sięgający miękkiego serca.
Liliana była szybka, zwinna i sprawiała nieodparte wrażenie jakby nie brała tej walki na poważnie. Bawiła się z nimi. Rozprawiała jeden po drugim, atakowała w najsłabsze punkty, zupełnie jakby znała ich sposób walki na wylot.
Przywódca z przerażeniem przyglądał się jak jego pobratymcy padali jak pionki zdmuchiwane przez silny wiatr.
Kiedy ostatnie jęki konających wojowników ucichły, zdał sobie sprawę, że na polu bitwy pozostali już tylko oni.
Cholera, jakim cudem zrobiła to tak szybko?!
Stanęła naprzeciwko niego. Zagryzła dolną wargę unosząc kąciki ust. Czerwone plamy krwi na twarzy musiały być częstym zjawiskiem w jej życiu, gdyż nie zwróciła na nie najmniejszej uwagi.
Dzieliło ich kilkanaście kroków, a wokół pole usiane trupami. Żadnych sztuczek, żadnej przewagi. Szanse zostały wyrównane.
Ona albo on. Tylko jedno z nich Stwórca dziś przywita w swych włościach.
Głośna błyskawica przecięła czarne niebo nad ich głowami, jakby dając znak do rozpoczęcia ostatecznej walki.
Ruszyli na siebie. Gotowi stoczyć ostatnią bitwę w życiu. Groźne spojrzenie byłego przywódcy zderzyło się z nieustępliwym wzrokiem przeciwniczki. Szaleństwo błysnęło w jej oczach sekundę przed pierwszym uderzeniem, a wtedy...
- Dobrze się bawisz?
Wszystkie rozszerzone ze zdumienia oczy wlepione do tej pory w przedmówce, zmieniły swój tor i odruchowo przeniosły wzrok za źródłem głosu za plecami.
Liliana Hawke stała z założonymi rękami wyczekując odpowiedzi na zadane pytanie. Wystarczył szybki rzut okiem, aby stwierdzić, że nie była zadowolona z poczynań krasnoludzkiego przyjaciela.
Varrik natomiast miał minę jakby został złapany na gorącym uczynku, i jakby trochę... pobladł?
Najwyraźniej umieszczanie swojej przyjaciółki w każdej porywającej historii stało się już nawykiem, którego nie potrafił się pozbyć, ale nikt go nie mógł za to winić. Co prawda nazwisko Hawke było znane w Dolnym Mieście zanim kobieta stała się prawowitą szlachcianką na włościach, jednak dopiero tytuł Bohaterki Kirkwall przyniósł ze sobą prawdziwe zainteresowanie, zwłaszcza wśród przyjezdnych. Dlatego chcąc, nie chcąc Varrik czuł w obowiązku stać się źródłem wspaniałych historii o żyjącej legendzie, które przekazywane będą z pokolenia na pokolenie. W końcu... prawdziwe czy nie, to życie pisze najznamienitsze scenariusze.
- O cholera. Dobra chłopaki, ekhem... To tego... dokończymy innym razem – odparł próbując dyskretnie dać do zrozumienia, że lepiej dla nich wszystkich, jeśli się jak najszybciej wyniosą.
- Ej, chwila! Ale ja chcę usłyszeć opowieść do końca! – krzyknął ktoś z siedzący nieopodal.
- Tak, ja też!
- Dopiero, co zamówiłem piwo!
- Pan Wielki Przywódca qunari dostał niezłe bęcki i dołączył do swoich kompanów – kontynuowała melodyjnym głosem Hawke wymijając wpatrzony w nią tłum i kierując się w stronę apartamentom na piętrze – Po prostu zadarł ze wściekłą kobietą. Bardzo. Wściekłą. Kobietą. Taką jak teraz – dodała akcentując na ostatnie słowa.
Większość słuchaczy zrozumiała kryjącą się aluzję i po głośnym okazaniu dezaprobaty, rozproszyli się wracając do przerwanych czynności.
Hawke kiwnęła krótko głową wskazując najbliższe drzwi na piętrze. Varrik wziął głęboki oddech czując, że najgorsze dopiero się zacznie.
*
- Co to ma być?! – Kobieta wymachiwała lekko naddartą kopertą bezpośrednio przed nosem krasnoluda. Rozpoznał ją od razu. Osobiście kazał przekazać ten list do jej rezydencji, jeszcze dziś rano.
- Sądziłem, że musisz wiedzieć.
- Prosiłam cię, abyś wyrzucał wszystkie listy przychodzące od Niego! – Ręka zadrżała jej mimowolnie, zacisnęła ją mocno w pięść, aby nie zdradzić poruszenia, jakie wywołało w niej tych kilka naskrobanych słów – Wiem, że cała moja korespondencja przechodzi najpierw przez twoje ręce, Varriku, i cieszy mnie, że wciąż się o mnie martwisz. A z moim obecnym tytułem jest to nawet uzasadnione, ale, na przeklętego Stwórcę, jeśli zamierzasz sobie z nim korespondować to proszę bardzo, ale mnie w to masz nie mieszać!
Hawke nie próbowała kryć się ze swoją złością, wyraźnie targającą jej wszystkie nerwy. Na krótką chwilę spojrzała w oczy przyjacielowi, który wyraźnie oniemiał, po czym rzuciła listem na drewniane biurko i skierowała się do wyjścia.
- Czytałaś go w ogóle? – krzyknął za nią próbując zapanować nad głosem. Nie udało się. Na Stwórcę, on też miał emocje i też miał prawo je okazać! – Wiesz, o co się rozchodzi? To żadne ckliwe słówka czy przeprosiny, na które najwyraźniej z przejęciem czekasz! Ktoś rozesłał za tobą list gończy, rozumiesz, co to znaczy?! Jesteś w niebezpieczeństwie! A to, że napisał to Fenris, nie ma nic do rzeczy!
- Masz, co do tego pewność?! – uniosła głos zatrzymując się w progu drzwi. Spotkało ją milczenie – Pytam się czy masz stu procentową pewność, co do tego, że naprawdę napisał to Fenris? Zresztą... od kiedy on umie pisać?
- Nie udawaj, że nie wiesz, przecież sama go nauczyłaś – prychnął z irytacją, po czym natychmiast pożałował.
Wracanie myślami do krótkiego czasu, w którym oboje szczęśliwie żyli razem, nie było mądrym posunięciem. W głębi serca Varrik doskonale wiedział, że Hawke wciąż cierpi po stracie ukochanego, chociaż stara się to konsekwentnie ukryć.
Zapanowała niezręczna cisza.
Gdzieś w oddali słychać było gwar rozmów klientów Wisielca, ciche szepty tonące w hałasie salw i śmiechu stałych bywalców. Echo pękanego szkła raz za razem wtapiało się w odgłosy tętniącego życiem lokalu. Zawiasy głównych drzwi wydawały charakterystyczne skrzypienie, który według niektórych uchodził za piękną melodię za każdym razem, kiedy ktoś wchodził i wychodził opuszczając lokal. Powoli zbliżała się pora, w której nie przestaną grać jeszcze przez długi czas.
- Nie należę już do tego świata, wiesz o tym – odezwała się nagle Hawke wciąż stojąc plecami do przyjaciela. Varrik miał nieodparte wrażenie, że przez cały ten czas wpatrywała się w tętniący życiem lokal, którego jeszcze kilka lat temu, sami byli częścią. – Nikt nie ma podstaw, aby wysyłać za mną listy gończe, a już na pewno Fenris nie ma żadnych podstaw, aby mnie o tym przestrzegać.
Odwróciła się nagle rzucając smutne spojrzenie w stronę krasnoluda, który zaniemówił na widok pojawiających się w jej oczach łez.
- Dla niego jestem obrzydliwym plugawcem, zapomniałeś już? – podjęła smutnym głosem – Do tego odszedł, najwyraźniej mając ku temu powody. Dlatego nie chcę słyszeć o nim nigdy więcej.
Nim przyjaciel zebrał w sobie odwagę, aby wypowiedzieć tych kilka pocieszających słów, kobieta zniknęła z jego pokoju przeciskając się już w tłumie rozradowanych klientów i kierując się w stronę wyjścia.
~ ~ ~
Koszary już od kilku dobrych lat stały się dla Aveline drugim domem i kobieta nigdy się z tym zbytnio nie kryła. Każdy odwiedzający to miejsce z zewnątrz, bez zastanowienia opowiadał o panującej tu zdyscyplinowanej atmosferze i świetnie wyszkolonych żołnierzach stojących murem za swoim Kapitanem. Jednak tylko rudowłosa kobieta dostrzegała w tym nutkę subtelności.
Straż Miejska to nie tylko rycerze sprawiedliwości wysyłani na rutynowe patrole wokół miasta czy pionki do rozstawienia podczas wojny. To żywe istoty. Ludzie, którzy mają uczucia, marzenia, rodziny i przede wszystkim nadzieję na lepsze jutro. I każdy z nich miał tu swoje obowiązki, swoje miejsce w szeregu. Każdy był nieodłącznym elementem żyjącego organizmu, utrzymującego porządek w tym mieście. Porządek, który powinien mieć miejsce już dawno, zanim Aveline objęła obowiązki swojego poprzednika.
Myśl, że to w znacznej części dzięki niej udało się wprowadzić tutaj należyty stan, sprawiała, że kobieta czuła... spokój.
Jednak, kiedy wszystko, co wydaje się być na swoim miejscu zostaje niespodziewanie naruszone, następuje rozpad tego, co miało już na zawsze pozostać dobre i piękne. Przychodzi czas, w którym należy zmierzyć się z okrutną prawdą.
Nadszedł dzień, w którym Aveline miała odkryć, że nie wszystko jest takie, jakie się zdawało.
- To dla ciebie.
Kapitan Straży Miejskiej spojrzała na swojego gościa znad ściągniętych brwi. Wielokrotnie i z przyzwyczajenia próbowała założyć ręce na piersi, jednak w nowej zbroi było to prawie niemożliwe. Pancerz wydawał się o wiele cięższy do udźwignięcia i jakby ograniczający wszelkie ruchy do minimum. Do tego uwierał chyba w każdym możliwym miejscu.
Niech te odgórne przepisy szlak trafi.
Nawet negocjacje z samą Komtur nie dawały zamierzonego efektu. Czuła się jak zapuszkowany groszek, przez co o wiele częściej nieświadomie przyjmowała postawę z daleka bijącą słowami „Nie wchodzić mi w drogę!".
- Co to jest? – zapytała wyciągając rękę po małą, ozdobną kopertę. Z całych sił starała się odpędzić wciąż rosnące obawy, co do zawartości podarunku.
Liliana nie odpowiedziała, wciąż przyglądając się uważnie jak przyjaciółka otwiera zaklejoną zgrabnie kopertę i zaczyna wertować słowo po słowie.
Ciche westchnienie wydarło się z ust rudowłosej kobiety w momencie, w którym opuściła list przenosząc wzrok na jasno niebieskie oczy towarzyszki.
- Powiedz mi, Hawke. Czy ty naprawdę go kochasz?
To krótkie pytanie ugodziło kobietę gdzieś bardzo głęboko, zupełnie jakby tuż za plecami pojawił się skrytobójca wbijając jej ostrze między żebra. Szybko opanowała rosnące w niej emocje, nie dając po sobie poznać jak te kilka słów zbiło ją z tropu.
- Jaa... tak, chyba tak.
Zbyt długo zastanawiała się nad odpowiedzią, aby mogła być całkowicie szczera. Nie umknęło to uwadze Aveline, która była nie tylko surową Kapitan Straży Miejskiej, ale jednocześnie jej wierną przyjaciółką.
Uniosła brwi po raz kolejny próbując założyć ręce na piersi.
Cholera, przeklęta zbroja, przeklęta Meredith.
- Chyba tak? Hawke, czy ty jesteś w pełni świadoma, co robisz? Czy zdajesz sobie sprawę z...
- Tak – przerwała jej wypowiedź, nieco ostrzej niż zamierzała – Wiem, co robię, nie jestem już małą dziewczynką, nie trzeba mnie prowadzić za rączkę.
- Po prostu... nie wydajesz się szczęśliwa, a teraz to – wskazała na trzymaną w dłoni kopertę - Kiedy ty i Fenris...
- Dosyć, nie chcę tego słuchać! – krzyknęła sprowadzając na siebie uwagę kilku strażników przechodzących obok gabinetu Kapitan – Nie ma Fenrisa i już nigdy nie będzie. Dlaczego wszyscy się go uczepiliście?! To już przeszłość, mam nowe życie i nie pozwolę je sobie zniszczyć.
Aveline rozszerzyła oczy w niedowierzaniu. Przez kilka chwil wpatrywała się w przyjaciółkę nie mogąc uwierzyć w jej słowa. Jakim cudem ona pomyślała, że...
- Jeśli masz coś przeciwko, nie przychodź. Tylko tyle chciałam ci powiedzieć – dodała już spokojniejszym tonem. Odwróciła wzrok od Kapitan i skierowała się do wyjścia chcąc ukryć malujący się w jej oczach smutek wymieszany z rozczarowaniem.
- Hawke! – Kapitan odrzuciła niedbale trzymaną kopertę i czym prędzej wyszła za przyjaciółką.
Pozłacany list przeleciał zgrabnie przez drewnianą powierzchnię biurka i, poddając się sile grawitacji, opadł na lekko zakurzony dywan. Ozdobne litery mieniły się wesoło w blasku padających promieni ukazując zgrabnie zapisane:
Zaproszenie na ślub.
_____________________________________________
Witam ponownie moich kochanych czytelników!
Wraz z dzisiejszym dniem oficjalnie zaczynam publikować wyczekiwaną (tak myślę :D) kontynuację Leku na cierpienie (więc jeśli ktoś znalazł się tu przypadkowo - odsyłam do pierwszej części).
Data nie jest przypadkowa. 3 maja 2017 roku ukazał się pierwszy rozdział Leku, postanowiłam, więc, że skoro zbliża się owa rocznica, będzie to najlepszy moment na opublikowanie kontynuacji :-)
Co do samej treści... wiele z Was może być nieco zbita z tropu, ale spokojnie, wszystko po kolei wyjaśni się wraz z następnymi rozdziałami. Cierpliwość zostanie wynagrodzona!
A tymczasem życzę miłego dnia i pozdrawiam.
Wasza Inoriworld.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro