Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~1~

Sześć lat później



1.

W zasadzie nie miał nigdzie wychodzić tego wieczoru, ale jego dziewczyna jęczała mu jak najęta, że impreza, która miała mieć dzisiaj miejsce była wydarzeniem roku — to nic, że ostatnie dwie, na których byli, podobno również miały taką samą rangę. Blondynka cicho liczyła, że to jeszcze bardziej rozkołysze jej karierę i nie dawała mu ani chwili wytchnienia.

W końcu zmęczony jej nagabywaniem, uległ i po włożeniu szytego na miarę smokingu, zabrał ubraną w krwistoczerwoną kreację kobietę na imprezę.

Był zmęczony i flesze od aparatów wyraźnie go irytowały. Gdyby nie dłoń Haile, która ściskała go niemiłosiernie mocno, już dawno wszedłby do środka.

— Archie! Jak się czujesz po wypożyczeniu do nowego klubu?! Czujesz, że to degradacja dla takiego zawodnika jak ty?! — Jakiś mężczyzna z tłumu przed klubem, wykrzyczał do niego pytanie.   

Bursztynowe oczy hokeisty spojrzały wprost w szczupłą twarz fotografa, który uśmiechał się złośliwie. Było widać, że czerpał satysfakcję z upadku wielkiego Archibalda „Brzytwy" Denly'ego.

Sportowiec wziął głęboki oddech i zbył te pytania milczeniem. Bo niby co miał powiedzieć? Że gdyby nie zgodził się na wypożyczenie do Orłów LA, mógłby się pożegnać z ligą NHL? Jego ego mu na to nie pozwalało. Wierzył, że ten jeden słabszy sezon nie musiał przekreślać jego kariery, ale coraz częściej zadawane kąśliwym tonem uwagi burzyły jego spokój.

— Brzytwa! Brzytwa! Uśmiechnij się do nas! — Inny mężczyzna, który trzymał wycelowany w niego aparat, zawołał z drugiego końca tłumu.

Haile demonstracyjnie objęła swojego partnera w pasie i wystawiła nogę do przodu, prezentując głębokie wcięcie w sukni. 

Archie wytrzymał jeszcze pięć minut tego cyrku, po czym pociągnął blondynkę w kierunku wejścia do klubu. Gdy znaleźli się w środku, kobieta wyswobodziła się z jego uścisku i syknęła:

— Jezu, musisz być takim odludkiem? Mogliśmy tam postać jeszcze chwilę, niedługo zaczyna się tydzień mody w Paryżu — ktoś mógłby mnie zauważyć!

Denly przewrócił oczami i wyminął grupę ludzi, która głównie składała się z młodych dziewcząt, które wyginały się pod dziwnymi kątami, aby zrobić sobie jak najbardziej korzystne selfie. Nie miał siły i chęci tłumaczyć kobiecie, że mimo iż miała uroczą twarzyczkę i niezłe ciało, nie nadawała się na wybiegową modelkę. Z jej marnym metrem sześćdziesiąt dziewięć mogła pomarzyć o Londynie, Paryżu czy Mediolanie. Mężczyzna podszedł do baru i po zawołaniu barmana od razu pochłonął dwie szklaneczki szkockiej. Słyszał jak stojąca koło niego Haile prycha wściekle, ale ją zignorował.

A może nie powinien tego robić. Poprawka, na pewno nie powinien tego robić. Gdyby jej tak nie zdenerwował, ta zostałaby z nim tego wieczoru i kończyliby tę noc gorącymi figlami w łóżku, zamiast tego, przód jego przepięknego Mustanga z sześćdziesiątego siódmego roku był krwawą miazgą, a on sam znajdował się w środku sklepu zoologicznego — dokładnie to znajdowało się w nim jego auto.

Lekko skołowany, wyszedł chwiejnie z samochodu, obejrzał pobieżnie jego przód, a potem rozejrzał się po sklepie. To co zobaczył nie prezentowało się zbyt dobrze — zniszczona praktycznie cała wystawa oraz kilka najbliższych regałów z półkami, walające się wszędzie kawałki szkła i psiej karmy. Przetarł twarz dłonią i z niepokojem wszedł w głąb sklepu. Miał nadzieję nie zobaczyć żadnego futrzaka na podłodze, który by dokończył przez niego swojego żywota. Można było wiele o nim mówić, ale nie był mordercą zwierząt.

Westchnął z ulgą, bo nigdzie nie mógł zauważyć żadnego czworonoga. Być może był to tylko typowy sklep z jedzeniem i sprzętem. Wciąż oszołomiony po wypadku, zaczął sobie przypominać strzępy tego wieczoru. W jego zmęczonym umyśle pojawiła się obrażona mina Haile, która ostentacyjnie zostawiła go samego i pognała do swoich przyjaciół. Pamiętał jak niedługo potem wyszedł ze zbyt głośnego i zatłoczonego klubu i postanowił pojechać do domu. Miał migrenę, światła pobliskich latarń irytowały jego piekące oczy. Sięgnął do schowka w poszukiwaniu proszku przeciwbólowego i kiedy zerknął na drogę, zauważył jakieś zwierzę. Cholerny kot czy lis wziął go kompletnie z zaskoczenia, niewiele myśląc skręcił gwałtownie kierownicą. Szybkość i otępienie przez ból zrobiły swoje i teraz był gdzie był.

— Pieprzone zwierzęta — burknął, unosząc dłoń, aby przeczesać nią włosy. Po chwili syknął cicho, bo wyczuł na czubku głowy potężnego guza.

Ponownie podszedł do auta i teraz już głośno jęknął:

— Eleanor. — Dotknął wygniecionej blachy i przykucnął. — Przepraszam cię, skarbię. Obiecuję, że wszystko naprawię.

Podniósł się ociężale z klęczek i uniósł głowę, bo z zewnątrz dobiegł go znajomy dźwięk. Policja. Ktoś musiał zawiadomić gliny.

Przełknął nerwowo i zaczął przeszukiwać kieszenie smokingu. Chciał zadzwonić do Marcusa, swojego przyjaciela i prawnika, ale nigdzie nie mógł znaleźć komórki. Pamiętał o wypitym alkoholu oraz o swoim wyjątkowym pechu — chciał mieć kogoś zaufanego u swego boku, bo znając życie za moment właduje się w niezłe gówno. Miał naprawdę złe przeczucie.

Przeklął, gdy po przeszukaniu kieszeni od spodni dalej niczego nie znalazł. W końcu wziął głęboki oddech, aby uspokoić nerwy i postanowił zdać się na swój urok. Zaskakująco często ten ratował mu tyłek. Powoli podszedł do zniszczonej wystawy i uśmiechnął się słabo, w duchu modląc się, aby chociaż jednym z gliniarzy była kobieta. Jego uśmiech zmalał, gdy zauważył dwóch odzianych w mundury policjantów — najwidoczniej to nie był jego wieczór.

— Witam, panowie — wychrypiał i zaraz odchrząknął.

Ten stojący bliżej niego, zerknął uważnie na Archiego.

— Nic się panu nie stało? Proszę się nie ruszać, zaraz panu pomożemy. — Przygładził swoje czarne wąsy i zaczął przyglądać się zniszczonej wystawie, szacując, gdzie położyć nogę, aby nie rozszarpać sobie spodni od munduru. Wskazał dłonią swojemu partnerowi, kompletnemu żółtodziobowi, co ma robić i poszedł przodem.

Oficer Mark Adams był mężczyzną po pięćdziesiątce, służył w policji od ponad dwudziestu pięciu lat i rzadko co potrafiło go zaskoczyć, jednak znalezienie w środku sklepu zoologicznego jednego z najlepszych środkowych napastników w hokeju, przyprawiło go o lekką konsternację.

Policjant przedstawił się, sprawdził ogólny stan Denly'ego i po upewnieniu się, że z hokeista jest wszystko dobrze, zapytał:

— No więc, opowie nam pan jak to się stało? — Wskazał na zniszczony przód auta, rozbitą wystawę i zdemolowane regały z produktami zwierzęcymi.

Archie wzruszył ramionami i również rozejrzał się po zniszczonym sklepie.

— Wracałem autem do domu i chyba coś wyskoczyło mi na jezdnię. Jakiś kot być może lis? — zamyślił się. — Nie chciałem przejechać biednego zwierzęcia, więc zrobiłem unik. Jak panowie widzą, nie skończyło się to najlepiej dla biednej Eleanor, ale jedna duszyczka więcej chodzi dzisiejszej nocy po tym świecie. — Zaśmiał się nieco nerwowo, a policjant z czarnymi wąsami spojrzał na niego z lekkim politowaniem.

W końcu wymruczał lakoniczne „rozumiem", pochylił głowę i zapisał słowa Denly'ego w swoim notatniczku.

— A skąd pan wracał? — zapytał znużonym tonem, ale gdy usłyszał cichą odpowiedź mężczyzny „z imprezy", nagle się wyprostował. — Imprezy? — zapytał niczym echo. — Czy pił pan coś dzisiejszego wieczoru?

Archie obserwował jego twarz, aby wiedzieć na czym stał, ale ta nie wyrażała jakichkolwiek emocji. Czuł jak jego ciało napinało się, początkowo dość lekka konwersacja zeszła na bardzo niebezpieczne tematy. Przełknął i mruknął niechętnie:

— Szklaneczkę szkockiej. — Uznał, że nie było sensu kłamać.

Policjant ponownie pogładził się po wąsach, po czym odwrócił do młodszego partnera.

— Podaj mi alkomat, Brown.

Wysoki blondyn chrząknął, spojrzał przepraszająco na Archiego i wyciągnął z zielonej torby potrzebny przyrząd.

— Poproszę pana o dmuchnięcie. — Oficer Adams wystawił dłoń, a lekko podirytowany Denly dmuchnął mocno w urządzenie.

Oboje poczekali na głośne piknięcie. Policjant zerknął na czytnik i zacmokał. Spojrzał na sportowca i pokręcił z naganą głową.

— To chyba było więcej niż jedna szklaneczka szkockiej. Dziewięć setnych promila. Czy wie pan jaki obowiązuje limit w Kalifornii? — Archie pokręcił głową, a policjant odpowiedział pouczającym tonem: — Osiem setnych. 

Bursztynowe oczy podążały od jednego do drugiego policjanta, szukając najlepszej drogi ucieczki. Zaistniała sytuacja wyglądała źle, ale Archie czuł, że mógł to jeszcze wygrać. Zaczął gorączkowo myśleć, aby wykaraskać się z bagna. Zmrużył oczy, uświadamiając sobie, że póki co, to była sprawa tylko pomiędzy nim, a dwójką policjantów. Był pewien, że młodziutki blondyn szybko będzie jadł mu z ręki, wyzwanie stanowił oficer Adams i to na niego Archie postanowił zarzucić swoje sidła. Przygładził włosy, ale zaraz syknął, przypominając sobie o bolesnym guzie. Zaśmiał się nerwowo i wzruszył ramionami.

— Ups — mruknął, próbując wyglądać na naprawdę skruszonego. — Może to były dwie szklaneczki. Detektywie — zaczął z przymilnym uśmiechem na ustach, ale policjant mu ostro przerwał:

— Oficerze.

Denly przełknął i mimo lekkiego zbicia z tropu kontynuował:

— No tak, po prostu bardziej mi pan wygląda na detektywa. Bije od pana taka... powaga i doświadczenie. — Czuł się jak kompletny idiota wchodząc mu w tyłek, ale przecież musiał jakoś załagodzić sprawę. — Niech mi pan powie, jest pan fanem hokeja? Taki wysportowany mężczyzna na bank lubi sport. Mógłbym...

— Panie Denly. — Oficer Adams wystawił dłoń, ukrócając żałosne próby sportowca. — Prowadził pan pojazd pod wpływem, spowodował wypadek, gdzie co prawda, dzięki Bogu, nikt nie ucierpiał, ale zniszczył pan czyjeś mienie. Kłamał mi pan w oczy, a teraz proponuje łapówkę?   

Archie czuł jak jego policzki pokryły się gorącem. Spuścił głowę i zamilkł, czując się zażenowany własnym zachowaniem.

Policjant popatrzył na wysokiego mężczyznę, który mimo, że miał na sobie drogi garnitur wyglądał jak mały chłopiec i uniósł brew.

— Pojedzie pan z nami — mruknął i zaraz dodał: — Radzę zadzwonić po prawnika. To będzie dłuższa sprawa. 





— Teraz mnie słuchaj, Archie. Morda w kubeł. Jak chcesz coś powiedzieć, to najpierw konsultujesz to ze mną. Żadnych żartów i głupich odzywek.

Marcus Bentley poprawił przeciwsłoneczne okulary na nosie i zmienił pas ruchu. Przewrócił oczami, gdy zobaczył naburmuszony wyraz twarzy Archiego i westchnął. Czasami wydawało mu się, że jego przyjaciel i od czasu do czasu też klient był nabuzowanym hormonami piętnastolatkiem. Znał Archiego od trzech lat i wielokrotnie wyciągał go z kłopotów, wielokrotnie był też świadkiem jak Denly z małego nieporozumienia robił problem wielkości Kanionu Kolorado. Dlatego teraz instruował mężczyznę i ignorował jego humory.

— Nie jestem dzieckiem, Marcus. Wiem co mam robić. — Archie zacisnął usta w wąską linię i przymknął oczy, bo świecące wysoko na niebie słońce oślepiało go.

Kiedyś lubił Los Angeles. Spędzał tu niemal każdą przerwę w sezonie, ale teraz, gdy przyszło mu tu zamieszkać na stałe, odkrył, że to miasto go irytowało. Było takie wymuskane, idealne, z wiecznie uśmiechniętymi ludźmi i zawsze błękitnym niebem.

Tęsknił za Minnesotą, swoimi kolegami z drużyny, śniegiem i chodzeniem w ciepłej, puchowej zimowej kurtce.  

Otworzył oczy i skrzywił się na widok półnagich kobiet, które uprawiały poranny jogging na plaży. Przetarł twarz dłonią i jęknął. Chyba był chory, skoro irytowała go atrakcyjna babka z gołym brzuchem.

Skupił swój wzrok na oceanie i oparł policzek na dłoni. Przez ostatnie kilka dni wysłuchał się już wystarczająco dużo o swoim lekkomyślnym podejściu do życia. Trener Donovan, który był dla niego jak ojciec, obecny trener — Miles, którego w zasadzie jeszcze nie zdążył oficjalnie poznać, jego matka — wszyscy dobitnie wyrazili swoje rozczarowanie jego zachowaniem, i o ile kobieta starała się go na koniec pocieszać i zapewniała o swoim wsparciu, o tyle dwaj mężczyźni zwyzywali go od idiotów i obiecali wpierdol życia na boisku.

W milczeniu obserwował jak Marcus podjeżdżał pod sąd, zaparkował swój kabriolet na parkingu i po poprawieniu krawata, wyszedł z gracją ze srebrnego Mercedesa.

— No chodź. Miejmy to już za sobą. — Przyjaciel spojrzał na Denly'ego i mruknął na odchodnym: — I pamiętaj, masz wyglądać na skruszonego.

Archie wysiadł z auta, choć tak naprawdę miał ochotę pokazać palec Marcusowi i wrócić do domu.

Chryste, przecież nie był idiotą.





Ubrany w szary garnitur mężczyzna popchnął wysokie drzwi i wyszedł pospiesznie z sali. Miał wymalowany na twarzy wyraz mordu. Szedł pospiesznie w stronę toalet, a tuż za nim niemal truchtał wysoki, brązowowłosy osobnik, który z kolei miał bardzo niepewną minę.

Marcus wszedł do toalety i gdy Archie znalazł się w środku, zatrzasnął głośno drzwi.

— O co cię prosiłem, do kurwy nędzy? — warknął gniewnie.

Denly oparł się o ścianę i przeczesał włosy dłonią. Opuścił głowę, po czym wsadził dłonie do kieszeni spodni.

— No o co? — Marcus nie dawał za wygraną.

— Miałem cię zapytać zanim się odezwę — szepnął.

— I? — Prawnik uniósł jedną dłoń, nakazując mu gestem by kontynuował.

— Miałem nie śmieszkować.

Marcus zacmokał i klasnął w dłonie.

— Otóż to. Oczywiście nie mogłeś wytrzymać.

Archie przewrócił oczami i jęknął w stronę przyjaciela.

— Skąd miałem widzieć, że sędzia jest posiadaczką trzech kotów i że nie przypadnie jej do gustu żart o dziewięciu życiach tych czworonogów? — Rozłożył ręce, a Bentley uderzył się w czoło otwartą dłonią.

— Archie, na litość boską.

Sportowiec odepchnął się nogą od ściany i podszedł do zlewu, pochylił się nad umywalką i ochlapał twarz chłodną wodą. Wiedział, że dał ciała. Teraz interesowało go tylko jedno. 

— Myślisz, że da się złagodzić ten wyrok?

Marcus prychnął, a potem odpowiedział już łagodniejszym tonem:

— Gloria Gomez to żyleta jakich mało. Nienawidzi dwóch rzeczy: jak ktoś lekkoduszne podchodzi do prawa i uprzywilejowanych celebrytów.

— Nie jestem celebrytą, jestem sportowcem. — Archie zakręcił wodę i wrzucił do kosza papierowy ręcznik, którym przed chwilą wytarł sobie twarz.

Bentley wzruszył ramionami i mruknął:

— Jesteś sportowcem, który ostatnio gości trzy razu w tygodniu na głównej stronie największego portalu plotkarskiego.

— Nie moja wina, że te hieny wzięły mnie na celownik.

— Wiem. — Marcus położył dłoń na ramieniu przyjaciela i uśmiechnął się pocieszająco. — Ale dla niej jesteś celebrytą, który nie tylko prowadził pod wpływem i próbował przekupić gliniarza, jesteś właśnie lekkoduchem, który zamiast przeprosić skruszenie za winy, rzuca z rękawa żartami.

Archie westchnął i oparł się biodrem o umywalkę.

— Dlaczego w ogóle piłeś i później wsiadłeś za kółko? To do ciebie niepodobne. — Ciemne oczy prawnika lustrowały potężną sylwetkę przyjaciela.

Archie spojrzał na wykafelkowaną podłogę i zacisnął dłonie w pięści. Prawda była taka, że chyba przestało mu zależeć. Od roku wszystko było równią pochyłą — jego kariera sportowa, życie osobiste. Nie czuł już tej radości wychodząc na lód, kolejne „związki" były puste i pozbawione jakichkolwiek uczuć. Tęsknił za czymś, czegoś mu brakowało. Być może się wypalał, ale na litość boską, miał zaledwie dwadzieścia osiem lat. Czy to nie za szybko? Co miał zrobić ze swoim życiem, jeżeli jedyne co znał to łyżwy, przepychanki na boisku i ryk kibiców? Co jeśli to jedyne w czym był dobry? Co jeśli to utracił?

Wzruszył ramionami i zagryzł dolną wargę.

— Nie wiem — wyszeptał w końcu. — Ale naprawdę tego żałuję.

— Wiem. — Marcus poprawił marynarkę i po chwili kontynuował. — Nie zmienię decyzji Gomez. Musisz przepękać te trzysta godzin. Ciesz się, że dała ci na to trzy miesiące.

Archie prychnął i zrobił salto swoimi bursztynowymi oczami.

— Jasne. Za dwa tygodnie zaczynam treningi z Orłami. Niby jak mam zaliczyć trzysta godzin społecznych, jak będę miał zapieprz z drużyną? Nie wspominając o tym, że za mniej niż dwa miesiące zaczyna się sezon.

— Nie wiem. Proponuję wykorzystać te dwa tygodnie na maksa. Później będziesz kombinować.

Archie poluzował krawat i przeklął pod nosem. Nie mógł uwierzyć, że sędzia tak go załatwiła. Nakazała mu trzysta godzin prac społecznych w jakimś pieprzonym schronisku dla zwierząt o jakże wdzięcznej nazwie „Kłaczek". Niech ją i jej koty szlag trafi. Będzie musiał wypruwać sobie flaki na treningach, a potem zamiast regenerować siły na następny dzień, lecieć do jakichś kundli.

Marcus spojrzał na pochmurną twarz przyjaciela i uśmiechnął się ze współczuciem. Co się stało już się nie odstanie — nie było warto marudzić mu i jeszcze bardziej pogrążać. Wiedział, że przyjaciel dostał swoją nauczkę i że więcej nie popełni tego samego błędu.

— Chodź, podwiozę cię do domu. — Położył dłoń na ramieniu Denly'ego i ścisnął je lekko, aby dodać mu otuchy. — Po drodze kupimy browara i zrelaksujesz się po ciężkim dniu.

— Kurwa — jęknął żałośnie Archie. — Kompletnie zapomniałem, że zabrali mi na pół roku prawko.

— Tak się kończy jeżdżenie po szkockiej. — Marcus zaśmiał się i szybko zrobił unik, bo Denly już wyciągał w jego stronę pięść.

— Zamknij się i wieź mnie do domu. Nie dam rady znieść tego dnia na trzeźwo — warknął, marszcząc gniewie brwi.

Przyjaciele wyszli z toalety i udali się powoli na parking. Archie zapiął pas i rzucił posępne spojrzenie szaremu gmachowi sądu.

— Pieprzona Kalifornia — mruknął i wykrzywił usta.








Hej kochani!

Mamy już naszego łobuza Archiego 😅 jakie pierwsze odczucia?

Tutaj chciałam tylko szybciutko wyjaśnić, że wszelkie nazwy drużyn hokejowych będą zmyślone, również kara Archiego jest wyolbrzymiona, w Kalifornii za pierwsze wykroczenie DUI (drink under influence) dostaje się od 20 do 50 godzin społecznych, gdy wykroczenie zostaje powtórzone, kara może sięgnąć powyżej 200 godzin — to tak w kwestii realności 😉

Trzymajcie się cieplutko.

Buziaki 😘

M

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro