Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział Trzeci


Kilka minut wcześniej

Uderzające o okno wielkie, deszczowe krople idealnie współgrały z wiatrem, który niemiłosiernie rwał korony drzew. Co jakiś czas zdarzyło się nawet, że jedna z gałęzi uderzała o ściany domostwa pana Halliwela bądź stojący w cieniu czarny samochód dzisiejszego gościa Adama.

W dużym, eleganckim salonie w wygodnych, brązowych fotelach stojących naprzeciw kominka zasiadała dwójka mężczyzn. Nie zaszczycali oni się spojrzeniami, nie odzywali się do siebie, a jedynie czekali. Czekali na moment, aż wreszcie któryś z nich zacznie rozmowę.

- Słuchaj Adam, bo czas mnie nagli. – zaczął po chwili jeden z mężczyzn. – Zdecydowałeś się?

Pan Halliwel przeniósł leniwe spojrzenie na swojego gościa. Widząc jego szkaradną ranę na policzku mimowolnie się skrzywił, a następnie pokręcił głową.

- Nie. Powiedz szefowi, że nic z tego.

- Ale Adamie...

- Frank, powiedziałem, że się nie zgadzam.

Bliznowaty mężczyzna zmrużył niebezpiecznie oczy, a następnie zerknął przez okno. Pogoda, była paskudna.

- Zawiodłeś mnie. Kto, by pomyślał, że największy morderca w Central stanie się tak potulny, gdy tylko dostanie na wychowanie brudnego bachora, który pochodzi od Mustangów...

Zapadła cisza przerywana co jakiś czas uderzaniem kropli o szybę.

Frank spojrzał na swojego rozmówcę, który zacisnął dłonie w pięść. Widząc to uśmiechnął się leciutko.

- W sumie jak ten smarkacz się nazywał, co?

- Roy. – odparł cicho Adam patrząc na podłogę.

- Ach, faktycznie! Roy Mustang... Dziecko Alice i tego żałosnego typa... Słyszałem, że smarkacz jest podobny do Twojej siostry, to prawda?

- Mhm. Jedynie oczy ma po Josephie.

- Oczy....To nie problem. Wydłubiemy je. – Frank zerknął kątem oka na siedzącego Adama, który spojrzał na niego przestraszonym wzrokiem. – Żartuję, żartuję.

- Kiepski żart, Frank. Możesz mi powiedzieć po co wam Roy?

- Nie mam pojęcia. Nie zdradził nikomu szczegółów.

Niebo przeszył piorun i na moment oświetlił okolicę. Z drzewa stojącego na drodze, zerwało się stado wróbli.

Adam wbił wzrok w tlący się w kominku ogień, a po chwili westchnął.

- Frank. Nie oddam go wam.

- Weźmiemy go wtedy siłą, Adamie. Masz cały tydzień na zdecydowanie się. Lepiej, żebyś dokonał mądrego wyboru. – odparł Frank, wbijając spokojny wzrok w swego rozmówcę.

Zapadła cisza, przerywana uderzeniami kropel deszczu o szybę.


***

- Wracasz do Central, Roy.

Mustang zamilkł. Wiedział, że Adam mówi całkiem poważnie. Wbił w niego zdecydowane spojrzenie, westchnął.

- Nie, wuju. Zostaję.

- Roy...

- Nie. Nie chcę. Nie jestem na to gotowy. Wolę tu zostać.

- Nie możesz.

- Czemu?

Adam podszedł spokojnie do okna i przez nie wyjrzał. Deszcz się uspokoił, a zza chmur wychodziło słońce, które rzucało przyjemne promienie na mokre roślinki.

Czuł na sobie wzrok Roya. Dzieciak nie odpuści, będzie chciał poznać odpowiedź. Jednak Adam milczał. Milczał i unikał jego spojrzenia.

- Rozumiem. Świetnie. – odparł Roy, wstając.- Po prostu świetnie. Skoro masz mnie dość to wystarczyło powiedzieć od razu. Zostałbym u swojego nauczyciela.

- Roy...

- Nie. Po prostu świetna robota, wuju. Jednak dla Twojej wiadomości, nie zamierzam wyjeżdżać. Zostaję.

Brak reakcji. Mustang westchnął, a następnie obrócił się na pięcie i ruszył w stronę swego pokoju, jednak w połowie drogi został złapany za nadgarstek. Odwrócił się i widząc zimny wzrok Adama, zamilkł.

- Słuchaj, Roy.- zaczął Adam. Mówił spokojnym, powolnym głosem. – Nie mam czasu na dziecinne zachowania. Jedziesz do Central. Mam w dupie to, że masz nadal jakieś problemy ze swoją przeszłością. Pojedziesz tam z własnej woli, albo Cię zmuszę.

- Zmusisz? Niby jak? – spytał chłopak z niekrytym rozbawieniem.

- W skrzyniach też można przewieźć ludzi. Wiesz?

- Nie ośmielisz się.

- Chcesz się założyć, chłopcze?

Roy spojrzał na niego z lekkim podenerwowaniem. Wiedział, że ten nie żartuje. Prychnął i wyrwał swoją rękę, z dłoni wuja.

- Idź się spakować. – rzekł Adam, obserwując go.

- Nie mów mi co ma...

- W tej chwili!

Zapadła cisza. Mężczyzna i chłopiec patrzyli na siebie. Ich spojrzenia, były zimne, a twarz nie zdradzała niczego.

- Nienawidzę Cię. – odparł Roy, a następnie wyszedł z salonu.

Gdy znalazł się w swoim pokoju, kopnął leżącą przy drzwiach torbę i padł na łóżko. Zacisnął rękę w pięść, a następnie spojrzał w sufit. Nie chciał wyjeżdżać. Jednak wiedział, że wuj nie pozwoli mu zostać.

Właśnie...Wuj... Był na niego wściekły.

Nie żałował swoich słów.

Był w końcu Royem Mustangiem. Alchemikiem, który rzadko żałował swoich czynów.

***

Słońce górowało wysoko na niebie i rzucało przyjemne promienie na ludzi znajdujących się na stacji kolejowej. Niektórzy wyjeżdżali ze wsi, a inni do niej przyjeżdżali. Żegnano się i witano z rodziną. Matki pilnowały swoich dzieci, które biegały wesoło między resztą pasażerów, a ojcowie palili cygara, czekając na swój pociąg.

Młody chłopak z kruczoczarnymi włosami, który siedział na zielonej ławeczce, westchnął. Spojrzał na leżącą obok niego walizkę tylko po to, aby zaraz odwrócić wzrok. Widać, było, że jest nie w humorze.

- No ile można czekać? – mruknął pod nosem, sprawdzając godzinę na swoim zegarku.

Jego pociąg się spóźniał.

Kopnął ze złością leżący przed nim kamień i wstał. Odgarnął do tyłu włosy, a następnie spojrzał na niebo. Zbierało się na deszcz. Znowu. Ostatnio w Steamie ciągle padało.

Mustang westchnął i przeniósł wzrok na żegnającą się rodzinę. Coś go zabolało.

Był sam na stacji, bo Adam postanowił zająć się budową nowego domu. Od kilku dni w ogóle nie rozmawiali, nawet się nie pogodzili.

Z zamyślenia wyrwał go gwizd przyjeżdżającego pociągu. Jego pociągu. Chwycił walizkę i ruszył w stronę środka transportu, gdy nagle poczuł lekkie trzęsienie ziemi. Zatrzymał się i odwrócił wzrok, tylko po to, aby zobaczyć rozcinającą niebo błyskawicę.

Otworzył szerzej oczy, a po chwili wybiegł ze stacji.

Coś się stało. Wiedział kto spowodował wstrząs i wytworzył błyskawicę. Ruszył biegiem w stronę wzgórza, gdzie stał dom pana Halliwela. .Nie zwrócił uwagi na walizkę, która została przy drzwiach stacji.

Ona nie była ważna.

Ważniejszy, był Adam..

Chłopak wiedział, że coś się stało, ponieważ wuj Roya od czasów przeprowadzki, nie używał swojej alchemii.

***

Ciemność.

Ciemność ogarniała pomieszczenie, w którym znajdował się Roy.

Chłopak milczał, a jego oczy wpatrywały się ze strachem w leżące na podłodze ciało wuja.

Mustang podszedł powolnym krokiem do Adama. Nie chciał w to uwierzyć.

,, To tylko sen...'' pomyślał. ,, Zaraz się obudzę.''

Ukucnął przy swoim wuju i przygryzł wargę.

Adam, był blady jak trup, a jego oczy wpatrywały się w sufit. Z rany na brzuchu ciekła krew, która pochłaniała leżące na ziemi papiery. Jednak Adam oddychał. Słabo, ale oddychał.

- Spokojnie, wuju...- mruknął Roy, rwąc na pół swój płaszcz. – Zaraz Cię uratuję. Tylko po prostu oddychaj...

Nie uzyskał odpowiedzi.

Mimo tego, chłopak zaczął perfekcyjnie i szybko owijać materiał wokół rany. Miał wprawę. Już kilka razy zdarzało mu się opatrywać urazy przyjaciół.

Pracował w milczeniu, zastanawiając się, co się stało. Z zamyślenia wyrywały go ciche kaszlnięcia Adama, wtedy się uśmiechał.

Inne dziecko, by się załamało widząc coś takiego. Płakałoby, czułoby się bezradne.

Jednak Roy, był inny. Jedyne co czuł to wściekłość. Nie chciało mu się płakać, bo wiedział, że wszystko będzie dobrze. Przynajmniej miał taką nadzieję.

Właśnie nakładał kolejną warstwę, gdy poczuł smród dymu. Zmrużył na moment oczy, ale w następnej chwili je rozszerzył.

Pożar. Ktoś podpalił dom.

Zaklął cicho i zaczął się rozglądać.

Zaczął panikować.

Szybko wstał i złapał Adama pod ramiona, a następnie zaczął go ciągnąć w stronę wyjścia.

Szło to dosyć wolno, a złamana ręka wszystko utrudniała. Jednak się udało.

Byli na zewnątrz, nim pierwsze płomienie ogarnęły główne pomieszczenie.

Chłopak ostrożnie odłożył na ziemię wuja i otarł pot z czoła.

,, Gdyby nie ta cholerna ręką to wszystko poszłoby szybciej.'' pomyślał. Przeniósł po chwili spojrzenie na swego wuja, który wciąż był nieprzytomny. Przygryzł wargę.

- Nie martw się, staruchu. Wszystko, będzie dobrze. – mruknął Mustang, patrząc na niebo.

Zaczynało padać. Wielkie krople leniwie spadały na ziemię, która już miała dość wody.

Chłopak zaklął. Jeszcze tego brakowało.

Nagle rozległ się huk i cały dom stanął w płomieniach. Roy przeniósł szeroko otwarte oczy na miejsce, w którym spędził swoje dzieciństwo. Patrzył jak ogień je trawi, niszczy.

Zabolało go to.

- Biedne, małe dziecko... - powiedział niski, dziwnie znajomy głos. – Pozwól Roy, że Ci pomogę....

Chłopak podniósł wzrok na zbliżającego się człowieka z paskudną blizną na twarzy.

Zamilkł.

- Jak widzę Twój wuj jest już na łożu śmierci. Tak się kończy, gdy jest się nieposłusznym. Jednak nie martw się. Zajmę się Tobą, Roy.

Mężczyzna wyciągnął w stronę chłopaka rękę, jednak ten ją zignorował.

Frank widząc to, westchnął. Pokręcił leciutko głową, a w następnej chwili rzucił się na chłopaka z próbą złapania go.

Mustang, był szybszy. Odskoczył w bok. Spodziewał się tego. Nie ufał temu człowiekowi. Bijąca od niego aura i schowany nóż w rękawie, zniechęciły chłopaka do pójścia z tajemniczym mężczyzną.

- Ty głupi bachorze! Przestałbyś wszystko utrudniać!

- Niemożliwe.

- Pieprzony gówniarz. Co Adam w tobie widział? Za takiego smarkacza przyszło mi go zabić?

Mustang znieruchomiał. Jego oczy się rozszerzyły.

- Zabiłeś go...?

- Własnymi rękami.

Cisza.

Roy poczuł ogarniającą go wściekłość. Zacisnął zdrową rękę w pięść. Milczał.

Chciał zabić tego człowieka. Spalić, zniszczyć. Kolejny raz poczuł żal do swego mistrza za to, że nie zdradził mu całej tajemnicy płomiennej alchemii.

Był tak zły i zszokowany, że nie zauważył kolejnego ataku Franka. Jego kolejny unik zakończył się porażką. Poślizgnął się o nowo powstałe błoto i runął na ziemię.

Syknął, a widząc zbliżającą się rękę Franka, zaczął się cofać do tyłu.

Deszcz zaczął coraz bardziej padać, tworząc większą papkę.

Mustang jednak cofał się dalej. Był mokry, brudny, zły i przestraszony. Bał się.

Cały czas patrzył na swojego wroga. Cały czas się cofał.

Frank widząc to uśmiechnął się z politowaniem. Ruszył za nim wolnym krokiem, kopiąc po drodze ciało Adama. Szedł wolno, nie zwracając uwagi na płonący za jego plecami dom i deszcz.

Na tle ognia wyglądał jak anioł śmierci idący po swą ofiarę.

Wreszcie droga się skończyła, a Mustang uderzył o stojące drzewo. Jego serce zaczęło mocniej bić. Spojrzał ostatni raz na Adama. Wiedział, że nie żyje. Wiedział to.

Zacisnął ręce w pięść i czekał. Czekał, aż Frank jego też zabije.

Dopiero jak usłyszał strzał i poczuł świeżą krew na swojej twarzy, przeniósł wzrok.

Mężczyzna z raną na twarzy, leżał przed nim z dziurawą głową.

Jego oczy bardziej się rozszerzyły. Nie był jak inni, ale widząc świeżego trupa i wypływającą krew z mózgiem, coś go ruszyło.

Chciało mu się płakać i wymiotować.

Wyłączył się na świat.

Nie zwrócił uwagi na wbiegających żołnierzy z Central.

Nie zwrócił uwagi na wysoką blondynkę, która przykryła go swoim płaszczem.

Nie zwrócił uwagi na ciała, które zostały przykryte płachtami.

Nie zwrócił uwagi na rudowłosą dziewczynę, która go przytuliła, żeby zasłonić mu ten okropny widok.

Nie zwrócił uwagi na jej słowa.

Nie zwrócił uwagi na moment, gdy zabrano go do samochodu.

Po prostu patrzył przed siebie pustym i przestraszonym wzrokiem.

Był teraz jak dziecko sprzed kilku lat. Bezbronny, przestraszony i samotny.

Był po prostu wyłączony na otaczający go świat.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro