Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tom III, Rozdział 9. Kontrast.

Z dedykacją dla AyameShuuya  i _Mackenzi_ <3<3<3 

 2 miesiące później, 2 sierpnia, Szpital

    Od kiedy Lucy spotkała Stinga minęły około dwa miesiące. Wbrew jawnemu niezadowoleniu Dragneela, zaraz na drugi dzień umówili się na kawę i porozmawiali o starych czasach. Korzystając z okazji, że w końcu byli sam na sam, dziewczyna mogła dokładniej się mu przyjrzeć. Jego rysy twarzy zdecydowanie się zaostrzyły, a niebieskie oczy pałały tą samą pewnością siebie, co kiedyś. Zmężniał, co tylko dodało mu przystojności. W roli prawnika Sting prezentował się naprawdę przyzwoicie, zresztą jak zawsze.

    Zachowywali się jak stęsknieni przyjaciele z tą różnicą, że tym razem to on jawnie z nią flirtował, jednak Lucy nie czuła do niego tego samego, co parę lat temu. Mimo, iż przeżywała niespełnioną miłość w jej umyśle, oraz sercu gościł inny mężczyzna. Eucliff zapewnił ją uprzejmie, że w razie jakichkolwiek problemów z prawem, czy czymkolwiek może śmiało do niego dzwonić. O każdej porze dnia i nocy. Lucy zapewniła go, że tak właśnie zrobi, choć tak naprawdę będąc pod skrzydłami Makarova konflikt z prawem jej nie groził. Pośmiali się, wygłupiali, a potem uściskali i rozeszli. Każde w swoje strony.

    Dziewczyna sumiennie pobierała praktyki w szpitalu i coraz częściej odwiedzała dzieciaki na oddziale pediatrycznym. Szczególnie bolał ją widok tych, które chorowały na wszelakie nowotwory, ponieważ wobec nich obecna medycyna rozkładała ręce. Kupowała i przynosiła im różne zabawki, do czasu, aż pewien anonimowy darczyńca nie sfinansował remontu. Domyślała się, że to najprawdopodobniej szczodry gest Makarova, bo jeszcze niedawno o tym rozmawiali. Obiecał jej, że zajmie się sprawą i jak widać dotrzymał danego słowa. Była mu ogromnie wdzięczna i przy najbliższej okazji zamierzała podziękować.

    W wolnych chwilach skrupulatnie uczyła się robić na szydełku. Postanowiła zrobić Natsu urodzinowy prezent w postaci białego szalika. Nie wiedziała, czy mu się spodoba, ponieważ on nosi jedynie markowe ubrania, ale uznała, że spróbować nie zaszkodzi. Chciała, aby miał coś od niej. Tym bardziej, że to prezent z głębi serca i wsadza w niego mnóstwo uwagi i troski. W prawdzie urodziny ma mieć dopiero dwudziestego piątego listopada, ale zaczęła wcześniej, by nabrać wprawy. Nie chciała, by szalik, który dla niego przygotowuje miał jakiekolwiek skazy.

    Nieco rozkojarzona dzisiejszym trudnym dniem, szła właśnie korytarzem, kiedy niespodziewanie na kogoś wpadła. Pod wpływem zderzenia dwóch ciał usłyszała męskie stęknięcie, którego barwę głosu dobrze rozpoznawała. W dodatku jego ubrania przesiąknięte były papierosami, które nieustannie palił. Masując czubek obolałego nosa zadarła głowę i ujrzała Gildartsa. Od razu zapaliła jej się czerwona lampka. Zmierzyła go badawczo, aczkolwiek dyskretnie. Wyglądał zdecydowanie gorzej, niż ostatnio; schudł i miał podkrążone oczy. Absolutnie nie wyglądał na zdrowego, a bardziej zmęczonego, co szczerze ją zmartwiło.

— Pan Gildarts? Tutaj w szpitalu? — spytała uśmiechnięta, jednak nie kryjąc drobnego szoku. Nie chciała być wścibska, ale on i szpital to kompletne przeciwieństwa. Jeszcze niedawno Cana opowiadała jej, jak ciężko jest go zaciągnąć nawet na zwykłe i bezbolesne badanie. Mówił, że na sam zapach lizolu w przychodni zaczyna czuć mdłości. To prawda, był niesamowicie specyficzny i chemiczny, jednak Lucy już się do niego przyzwyczaiła. Zresztą nie był jedynym, który się bał, bo praktycznie w każdym pacjencie powoduje nieprzyjemne uczucie w żołądku. — Coś się stało?

— Jaki tam ze mnie Pan. — Lakonicznie machnął ręką, spoglądając jej w bursztynowe oczy, które do złudzenia przypominały mu o Layli. Heartfilia od razu spostrzegła, że był znacznie zachrypnięty. — Już mówiłem, żebyś mówiła mi po imieniu bo przez to czuję sie staro, a przecież ja jestem w kwiecie wieku! Wszystkie napotkane kobitki mi to mówią. — Na dowód swych słów naprężył biceps i mrugnął do niej jednym okiem. Chciał pokazać, że mimo podejrzanego wyglądu, jest zdrów jak ryba. Po prostu ostatnio miał słabsze i pracowite dni, a nocne płacze Milo wdawały mu się we znaki. Dziecięce kolki to coś potwornego. W odległej przeszłości doświadczał tego niemal cały czas, bo gdy Cana była mała też miała do nich predyspozycje.

— Haha, no nie przeczę — zaśmiała się, z grzeczności przysłaniając usta dłonią, by nie wybuchnąć śmiechem.

— A tak na serio, wszystko w porządku. Jedyne co mi dolega to tymczasowe przepracowanie. Ciało mam już nie to samo, co lata temu. Biorę na siebie coraz więcej, podczas gdy czas nieustannie leci do przodu. Ech... Życie jest takie przewrotne. — Westchnął zrezygnowany, jednak widząc jej zatroskane oblicze skryte za dobrotliwym uśmiechem, co nieco otrzeźwiał. Szpital to nie miejsce na użalanie się nad człowieczym losem. Zaśmiał się pod nosem, podrapał się z tyłu głowy, po czym pochylił w jej stronę i zniżył głos. Nie chciał, żeby ktokolwiek inny to usłyszał. — Po prostu od rana cierpię na jakąś cholerną niestrawność i potrzebuję dobrych pigułek, co mnie trochę poratują. Wiesz może gdzie znajdę Siegraina? Byłem w jego gabinecie, aczkolwiek świecił pustkami. Szukam go i szukam, ale łażenie po tym szpitalu to jak błądzenie w labiryncie.

— Siegraina? — spytała, nie bardzo wiedząc kogo miał na myśli.

— Aa no tak. Wybacz, często zwracam się do niego pseudonimem. Chodziło mi o Mystogana. — Poprawił, gdy odchrząknął, a potem zasłonił się rękawem i głośno zakaszlał. Tak mocno, że zrobił się czerwony aż po same uszy. — Co za ohydne kaszlisko — skwitował z trudem łapiąc tlen i jednocześnie szukając w kieszeni chusteczki higienicznej.

— Właśnie skończył operować, więc powinien być w gabinecie — odparła coraz uważniej go obserwując. W jego oddechu słychać było świszczenie, a ten kaszel brzmiał bardzo poważnie. Nie podobało jej się to. — Na pewno wszystko dobrze? — zapytała zaniepokojona, lecz z dużą dozą troski. Znów chciała się zwrócić do niego formalnie, lecz w porę ugryzła się w język. W końcu był przyjacielem jej mamy, więc może powinna nieco wyluzować? — Nie wyglądasz najlepiej Gildartsie.

— To pewnie zwykłe przeziębienie, nie ma co panikować. — Zbył ją, równocześnie dokładnie ocierając kąciki ust.

    Przez uchylone szpitalne okiennice wdzierały się stłumione rozmowy pacjentów przesiadujących nieopodal budynku. Wewnątrz panował spory ruch. Co chwilę ktoś ich mijał. A to wyspecjalizowani lekarze, a to wiozące lekarstwa pielęgniarki, czy sprzątające woźne. Dziewczyna podejrzewała, że Clive nie powiedział jej całej prawdy. Nie chciała naciskać, jednak w momencie w którym uniósł swe odrobinę zaszklone od wysiłku oczy, Lucy wiedziała, że okłamywał nie tylko ją, lecz przede wszystkim samego siebie. Już wiedziała, że to nie przeziębienie, ani niestrawność go tu sprowadziły. Otwierała usta, żeby coś powiedzieć, jednakże coś, a raczej ktoś jej w tym przeszkodził.

— Lucy!!!

    Obydwoje usłyszeli donośny krzyk na końcu korytarza, który należał do biegnącej jak na złamanie karku Levy. By nie przedłużać, Clive wykonał gest, aby nikomu niczego nie mówiła. Po co to roztrząsać? Nie widział w tym sensu.

— To ja lecę. Już nie zajmuje ci czasu w pracy. — Uśmiechając się lekko, pożegnał się z nią i poszedł w stronę gabinetu. — Miłego dnia Złotowłosa Księżniczko. — Wypowiadając ten nostalgiczny, aczkolwiek pieszczotliwy pseudonim, pomyślał sobie o jej matce. Och, jakżeby wiele dał, by móc choć raz spotkać się z ich perełką Laylą. Ona jak mało kto go rozumiała. Nawet jeśli był pijany i nierzadko pieprzył głupoty, ona zawsze go wysłuchała i ze szczerego serca doradziła. Stanowiła fundamentalną podporę, której nie miał nawet u własnej żony Kornelii. W jego życiu było wiele momentów, w których rozmyślał zarówno o niej, jak i Layli. Za każdym razem gdy to robił utwierdzał się w przekonaniu, że ludzkie emocje są czymś strasznym. Potrafią człowiekowi nieźle narobić w głowie bigosu i wpłynąć na racjonalne podejmowanie decyzji. A może było to zwyczajne uczucie jakim przez lata potajemnie ją darzył, a o którym nie mógł nikomu powiedzieć? Sam już nie wiedział. Wiedział natomiast, że przekraczając próg gabinetu Mystogana przyjdzie mu zmierzyć się z czymś, na co w obecnej chwili nie był przygotowany.

    Lucy chciała mu życzyć dobrego dnia, ale Gildarts odwrócił się i odszedł tak szybko, że nie zdążyła. W zamian stała jak słup soli i wpatrywała się w jego szerokie plecy. Ocucił ją odgłos coraz bardziej zbliżających się kroków. Ledwo zdążyła się poruszyć, kiedy poczuła chwyt na obydwóch rękach i szarpnięcie. Zaraz potem napotkała parę ciemno zielonych oczu, które wgapiały się w nią z zaciętością.

— Tutaj jesteś! WSZĘDZIE cię szukałam do jasnej anielki! — zawołała zdyszana, walcząc o każdy oddech, co przychodziło jej z niebywałą trudnością. — Musimy pogadać, teraz.

    Lucy uniosła brwi do góry.

— Co jest? — spytała zdumiona zabieganiem przyjaciółki. — Wyglądasz jakby ci się grunt pod stopami palił. Jakiś zmarły ożył podczas sekcji? — zażartowała, lecz spotkało się to z wymowną powagą, której się nie spodziewała.

— To nie jest odpowiednie miejsce do rozmów — odparła zwięźle wciąż kurczowo ją trzymając. Rozejrzała się na boki, jakby ktoś ją śledził. — Chodź.

    Nie czekając obydwie zeszły do podziemi. Pokonując plątaninę skomplikowanych korytarzy w końcu dotarły do królestwa McGarden. Wciąż ciągnąc Lucy za rękę, podenerwowana dziewczyna z hukiem otworzyła drzwi do swojego sporego gabinetu. Nie dbając o nic, łokciem odsunęła stertę papierów zalegającą na biurku, po czym oparła o nie plecy. Tak mocno chwyciła jego ranty dłońmi, że aż zbielały jej palce.

— To powiesz mi w końcu o co chodzi? — zagadnęła czując dziwne żaby w żołądku. Jej przyjaciółka nie zachowywała się normalnie. Znała ją praktycznie od kołyski i wystarczyło jedno jej spojrzenie by wiedzieć, że stało się coś nieoczekiwanego. Z tego wszystkiego i ona zaczęła odczuwać napięcie.

— Zjebałam — oświadczyła półszeptem, tępo spoglądając w wyłożoną kafelkami podłogę. Po chwili powtórzyła, ale już głośniej.— Zjebałam po całości, Lucy.

— Levy, zaczynasz mnie martwić i przerażać w jednym — sapnęła marszcząc brwi, równocześnie czując, że jej serce przyspiesza rytmu. Czy trzymanie w niepewności sprawia jej jakąś radość, czy jak? Jej wnętrze huczało od wszelakich domysłów. W dodatku fakt, że przebywają w miejscu, gdzie za ścianą w lodówce leży mnóstwo trupów napawało ją dodatkową grozą. — No mów że w końcu bo zwariuję!

    McGarden zacisnęła usta w cienką linię i rozjuszona poderwała wzrok. Dopiero teraz w świetle ostrej lampy Lucy dostrzegła jej zaczerwienione spojówki. Uczulenie? Nie mogła spać? A może płakała? Automatycznie poczuła ciarki na skórze pod lekarskim kitlem.

— Wpadłam.

    To jedno krótkie, aczkolwiek proste słowo odbiło się echem po wyłożonym sterylnymi kafelkami pomieszczeniu. Blondynka zamrugała parokrotnie, w pierwszej chwili nie rozumiejąc co Levy miała na myśli. Wpadła? Wpadła, ale w co?

— Co? — to pytanie było jedynym, które było w stanie opuścić jej zaciśniętą krtań. — Ale jak to wpadłaś?

— No kurwa, zaciążyłam!! — widząc ciężki umysł przyjaciółki, w końcu wybuchła, wplątując dłoń w rozczochranie w każdą stronę włosy. — Noszę w sobie bachora wielkości fasolki!

    Lucy miała wrażenie, że zaraz przewróci się na podłogę i to jej trzeba będzie zrobić sekcję. Słowa McGarden były niebywale gorzkie; jakby pretensjonalne, lecz była w takim szoku, że w pierwszej chwili tego nie wyłapała.

— No to przecież... Wspaniale! — Ucieszona dobrymi wieściami podeszła do przyjaciółki i szczelnie zamknęła w ramionach. — To wspaniale! — zawołała ponownie, utwierdzając się w przekonaniu, że jej się to nie przesłyszało. — Boże, Levy ty... Będziesz mamą! Ale że jak, od kiedy? I w ogóle co najważniejsze z kim?!

    Zasypana pytaniami Levy przewróciła oczami i głośno westchnęła.

— Jezu, kobieto, daj mi złapać oddech. Już nie jestem sama w moim wątłym ciele. Niedługo będzie mi coraz ciaśniej... — Zaśmiała się drętwo, ułożyła dłonie na jej przedramionach i odsunęła od siebie. — Jak to jak... Przez seks, co ty nie wiesz jak się dzieci robi? — burknęła, nie domyślając się, że może ją tym urazić. — No tak, ty nawet nie doświadczyłaś uczucia porządnej minety na cipce. Co ty tam wiesz na ten temat.

— Ja pierdzielę, ale ty jesteś uszczypliwa — sarknęła marszcząc brwi i udając, że to ją dotknęło. Nic bardziej mylnego, bowiem świadomość, że jej najukochańsza przyjaciółka zostanie mamą, napawała ją zarówno dumą, jak i niepohamowaną ekscytacją. Chciała wiedzieć wszystko. Z każdym, nawet najdrobniejszym i najmniej istotnym szczegółem. — Dobra, wiem, zrozumiałam! Ale jak, kiedy i z kim? — powtórzyła.

— A bo ja wiem? — Levy żachnęła zrezygnowana i potarła lewą skroń kościstymi palcami. — To się stało po jednej z imprez. Bzyknęłam się z jakimś przypadkowym typem, którego twarzy, ani imienia nawet nie pamiętam. Pękła nam guma, spóźniał mi się okres, to zrobiłam badanie moczu i krwi. No i stało się. Niespodziankaaaa, noszę w sobie ,,uroczego'' stworka. — Ironicznie pomachała obydwiema rękoma, a potem prychnęła pod nosem. Choć właśnie powiedziała, że zostanie mamą, jej mimika oraz gesty nie świadczyły o stanie euforii. Bardziej o żalu i złości na zaistniałą sytuację.

— Czekaj, co ty mówisz, jakiego stworka? — Lucy uderzona jej bezpośrednimi słowami, teraz nieco przystopowała. Choć bardzo się starała, nie rozumiała jej zachowania. — To ty się nie cieszysz?

— Zastanawiałam się co powinnam zrobić — mruknęła smętnie, po raz kolejny wgapiając się w czubki białych butów i krzyżując ręce na jeszcze płaskiej klatce piersiowej. — Nawet mi przez myśl przeszła aborcja. Kurwa, nie wiem jak się w ogóle do tego zabrać. Nie byłam przygotowana na takie coś.

,,Coś'' — to określenie odbijało się w umyśle Lucy.

— Levy, ale o czym ty w ogóle mówisz? — poważniejąc, stanęła tuż przed niższą o pół głowy przyjaciółką. Ulokowała dłonie na jej chłodnych policzkach jednocześnie zmuszając, by na nią spojrzała. Wiedziała, że Levy jest ateistką, jednak wiara nie miała tutaj żadnego znaczenia. Rozmawiały o cudzie. Nowym życiu, które już teraz nosi pod swoim sercem. — Powiedz szczerze, Levy. Chcesz tak po prostu usunąć własne dziecko?

    Między nimi zapadła chwilowa cisza.

— Nie czuję się z nim związana — wyznała, próbując uciekać przed nią wzrokiem. Nagle białe ściany jej gabinetu stały się o wiele bardziej interesujące, niż bacznie śledzące ją oczy przyjaciółki.

— Bo to dopiero początek — odparła bez zawahania.

— Nie, to jest już koniec. — Chwyciła za troskliwe dłonie przyjaciółki i zabrała je ze swojej skóry. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła ulgę. — Akurat teraz, kiedy zaczęłam spotykać się z Redfoxem, na drodze do mojego szczęścia pojawia się problem w postaci dziecka... Ach, kurwa mać! Życie wali mi się na łeb, a ja stoję pod ścianą i nie widzę drogi ucieczki!

    Zaszokowana Heartfilia umilkła i wlepiła nieobecne spojrzenie w jakiś nieistotny punkt. Nie rozumiała... Nie chciała zrozumieć, dlaczego Levy uznaje dziecko za powód do bycia nieszczęśliwą. Przecież jest zdrowa, ma dobrze płatną pracę, własne mieszkanie, samochód, a przede wszystkim nie jest z tym sama. Ma bardzo dobre warunki, żeby urodzić i wychować dziecko, a tym czasem ona bez żadnego wyrzutu sumienia rzuca pod jego adresem przymiotniki typu ,,coś'' i ,, problem''. Lucy posmutniała, bo uważała to za przejaw niezwykłego egoizmu. Pękało jej serce. Znała charakter McGarden, ale nigdy nie spodziewałaby się, że tak drastycznie podejdzie do tego tematu. A tym bardziej tego, że odważyłaby się na aborcję. Jeśli dziecko jest zdrowe, to dlaczego odbierać mu szansę przyjścia na świat? Bo miało nieodpowiedzialną mamę, która dała ponieść się chwili przyjemności i alkoholowi? Pękła im guma, ale to nie jest argument. Gdzie w tym wszystkim odpowiedzialność za swoje czyny? Kochała przyjaciółkę, ale sprawiła jej coś w rodzaju zawodu. Było jej zwyczajnie przykro, bo podczas, gdy Lucy kształci się, żeby ratować ludzkie życie, Levy chce je odebrać.

— Dlaczego milczysz? — na ziemię sprowadził ją jej cichy głos, przez który wróciła z obłoków do twardej rzeczywistości. — Przeraża mnie to.

— Gajeel Redfox... A więc to z nim kręcisz — stwierdziła, a potem przywołując w myślach niedawne wyznania w klubie, Lucy spojrzała na nią. Łapiąc kontakt wzrokowy z zaszklonymi oczyma Levy, Lucy szybko zrozumiała, że musi jej pomóc i odwieźć od tego wyroku. — On wie o ciąży?

— Tak, powiedziałam mu jako pierwszemu — sarknęła, niepohamowanie przebierając palcami. Miała świadomość, że najprawdopodobniej zawiodła ją swoim postępowaniem, ale była tak wystraszona, że nie wiedziała jak ma zareagować. Przemawiały przez nią targające emocje i pod wpływem presji nie działała do końca racjonalnie. — Uznałam, że będę w porządku.. Nie chciałam kłamać i zatajać, więc od razu wyjaśniłam całe zajście. Problem jest taki, że z nim też się przespałam. Zalał mnie w krótkim odstępie czasu i teraz nie wiem kto jest ojcem — wyznała nie przebierając w słowach. Czuła się beznadziejnie; kompletnie bezsilna. Obecnie jedynym światełkiem w tunelu była dla niej ucieczka. Jak najdalej stąd. Tylko jak? — Hehe — zaśmiała się sama z siebie co brzmiało jak desperacja — nie ważne jak daleko zwieję nic to nie da, bo i tak zabiorę ze sobą dziecko — zrezygnowana odpowiedziała samej sobie. — W końcu ono jest teraz częścią mnie. Nie ważne jak szybko będę przebierała nogami nie ucieknę przed nim.

— Ech i co ja się z tobą mam, co? — widząc jak Levy toczy ze sobą wewnętrzną walkę, Lucy westchnęła dobrodusznie. Nawarzyła piwa to teraz powinna je wypić, tak uważała, ale przecież jej tego nie powie. W każdym razie nie wprost. — Zawsze latałaś z piórkiem w dupie.

— Wiesz co powiedział mi Gajeel? Że nie ważne kto jest ojcem, bo tak jak kocha mnie, tak pokocha to dziecko. Że to nic nie zmienia i że się mną zaopiekuje...

— I ty jeszcze masz wątpliwości?! — wybuchła ożywiona, a jednocześnie przeszczęśliwa. Przecież te słowa były jak miód na duszę! — Kobieto, taki facet to złoto. Skarb, który trafia się jeden na milion! Masz w nim oparcie, mimo że nie ma pewności czy to jego dziecko. Levy, czy ty sama siebie słyszysz? Przecież to jest coś cudownego! Jesteś szczęściarą, uwierz mi.

— Super — rzuciła smętnie. — To dlaczego czuję, że jestem w dupie? — Dalej brnęła i ciągnęła się w czarne dno.

— Nie jesteś — Lucy rzekła spokojnie, po czym ponownie się nad nią pochyliła. — Skup się choć przez chwilkę i posłuchaj mnie bardzo uważnie — szepnęła ciepło, lecz z nutą powagi, kiedy ponownie docisnęła obydwie dłonie do jej zmarzniętych policzków i nakierowała zagubione tęczówki wprost na swoje zatroskane. — Nie jesteś i nigdy nie będziesz sama, pamiętaj. Masz jeszcze mnie. Obiecuję... Nie, ja przysięgam na swoje własne życie, że pomogę ci ze wszystkim. Będę to maleńkie dzieciątko kochała tak samo mocno jak ciebie, rozumiesz? — Poczuła jak Levy delikatnie kiwa głową. — To dar i chyba nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką jesteś szczęściarą. Masz faceta, który bezwarunkowo cię kocha, masz przyjaciół, którzy cię nie zostawią. Więc głowa do góry i nawet nie waż mi się myśleć o takich głupotach jak aborcja, dobrze? — oczekiwała odpowiedzi, która natychmiast dostała.

— Dobrze... — wyszeptała zachrypnięta. Przymknęła powieki, bo chciało jej się wyć jak do księżyca. — Już więcej nie będę pieprzyła takich głupot... Obiecuję.

— No, a teraz uśmiechnij się do mnie tak słodko, a zarazem zadziornie jak zawsze. Pokaż mi tę silną i twardą kobietę za jaką zawsze cię uważałam. — Uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco, a gdy wzruszona jej słowami przyjaciółka podciągnęła nosem i obdarowała ją tym czego chciała, Lucy wtuliła ją w swoje rozgrzane ciało. Jedną dłonią zaczęła gładzić Levy po włosach, a drugą po drobnych plecach; czuła jak mocno drżała. — Damy sobie radę, zobaczysz.

— I co teraz? — szepnęła stłumiona, wciskając policzek w miękkie piersi Lucy, które tak uwielbiała. — Nie będę mogła pić alkoholu, jak ja wytrzymam?

— Nie przejmuj się głupotami. — Zaśmiała się z jej błahego dylematu. — Przecież to nie na całe życie, potem znów będziesz mogła pić. Tylko z umiarem. — Podkreśliła. — W końcu urosną ci cycki i będzie dobrze.

— O racja, będę tryskać mlekiem na zawołanie, a Johnson za ścianą będzie się wydzierał, że dwie lesbijki dorobiły się dzieciaka, haha! W sumie może są w tym jakieś pozytywy?

— Może nie takie — mruknęła zdegustowana na wspomnienie wrednego sąsiada — ale pewnie że są. Jeszcze zobaczysz.

— Stertę obsranych pieluch? — burknęła zadzierając podbródek i spoglądając w bursztynowe tęczówki, w których dostrzegała tak wiele miłości. Po raz pierwszy od kiedy dowiedziała się o ciąży, Levy miała ochotę prawdziwie się uśmiechać. Z każdym dniem utwierdzała się, jak bardzo jest wdzięczna losowi, że zesłał jej taką osobę jak Lucy.

— Oj cicho siedź głuptasie! — skarciła ją, a tym samym parsknęła głośniej. — Będę ciocią i wiesz co? Będziemy w tych pieluchach siedziały razem.

— Plus Gajeel. — Szybko skalkulowała.

— Dobra, będziemy w trójkę.

— Czwórkę, bo jeszcze bąbel — poprawiła na co rozbawiona Lucy cmoknęła ją w czoło. Rozczulona tym gestem jeszcze mocniej do niej przywarła i teraz wsłuchiwała w szybsze bicie jej serca. Właśnie w tym momencie przypomniała sobie ich rozmowę sprzed lat. Już jako małe dziewczynki zastanawiały się, która z nich jako pierwsza zajdzie w ciążę i urodzi dziecko. Odpowiedź była oczywista. Levy od zawsze sądziła, że to Lucy jako pierwsza założy rodzinę. Że będzie obecna w ich życiu i że będzie się kłóciła z jej mężem o którego z pewnością będzie zazdrosna. — Kocham cię Lu. Jesteś dla mnie jak rodzona siostra i nie wiem co bym bez ciebie zrobiła...

— Ja też cię kocham Levy — wyznała, czując, że niekontrolowanie zbiera jej się na płacz. — Ach, cholero jedna. Ty zawsze potrafisz mnie rozkleić...

— Oj nie maż się — szepnęła równie łamiącym się głosem. — To ja tu mam teraz prawo do humorków, nie ty.

***
    
Męczył go kaszel, który był tak silny, że niekiedy wypluwał drobiny krwi. Uznał, że zdarł sobie gardło, albo wrażliwy przełyk. Miał predyspozycję do łapania przeziębień nawet w lato, więc nie zwracał na to większej uwagi. Ocierając kąciki ust, Gildarts doszedł do pożądanego gabinetu. Zapukał dość mocno i nie czekając na pozwolenie wszedł do środka jak do swojego domu.

— W końcu jesteś — odezwał się Siegrain, kiedy siedząc przy swoim biurku, zerknął na niego znad pliku śnieżno białych dokumentów. Jak zwykle towarzyszyła mu pełna powaga i profesja. Przez swoich pacjentów, traktowany był niemal jak bohater. Najlepszy ordynator, a zarazem chirurg. Mimo stosunkowo młodego wieku podziwiany człowiek o nieskazitelnej reputacji. Jednak oni nie znali jego drugiej natury. Tej prawdziwej, gdzie potrafił zamordować wskazanego przez Makarova człowieka z zimną krwią. Wiódł podwójne życie, ale łączyło je coś wspólnego. Było otoczone kłamstwami i dwulicowością. Był Bogiem bawiącym się w zabójcę. W dzień ratował ludzkie życie, podczas gdy w nocy potrafił je zabrać jednym zastrzykiem.

— Co jest do cholery — Clive sarknął głośno, zamykając za sobą drzwi — ciągniesz mnie do szpitala, choć dobrze wiesz, że tego nienawidzę. Chciałem spokojnie sobie zapalić, to jakaś seksowna pięlęgniareczka mnie ochrzaniła... Gdyby w pobliżu nie było tylu ludzi, złapałbym ją za ten seksowny tyłeczek i spróbował przekonać do siebie.

— Siadaj — nakazał Fernandes, zajadle poszukując czegoś w szufladzie. Słynął z opanowania, jednak dziś jego głoś miał dziwną barwę. — Jeszcze trochę tu zabawisz.

— A co to? Przyszedłem na pogawędkę? — mruknął rozżalony, opadając na drewniane krzesło. — Tylko po to kazałeś mi rzucić wszystko i tu przyjechać? Wiesz przecież, że mam dużo roboty. — Zerknął na naręczny zegarek i mlasnął niezadowolony. — Za dwadzieścia minut powinienem jechać po Canę, a potem...

— Dziś odebrałem twoje wyniki badań — wszedł mu w zdanie, biorąc do ręki sporą kopertę, którą rzucił mu na biurko prosto przed nos. Widząc, że mężczyzna nie zbiera się do jej otwarcia, pogonił go ruchem podbródka. — Otwórz.

    Clive spojrzał na niego lekceważąco, jednak oczy Mystogana nie wyrażały tego samego. Owszem, domyślał się, że coś mu dolega, ale przecież to normalne. W jego wieku zdrowie zaczyna dawać o sobie znać i nic się na to nie poradzi. Zresztą jak już raz idziesz do lekarza, nagle dowiadujesz się, że jesteś chory to na to, to na tamto. Zawsze coś. Wchodzisz do szpitala jako zdrowy człowiek, a wychodzisz z paroma diagnozami.

— Uu, mam się bać? — zakpił i przewrócił oczami. Wziął kopertę do ręki i niechlujnie otworzył, a wtedy ukazała mu się biała kartka z jego danymi, oraz jakimiś medycznymi oznaczeniami i cyferkami, których nie rozumiał. Spojrzał na niego oczekując składnego wyjaśnienia. — No i co to za bełkot?

    Fernandes złączył ze sobą dłonie i pochylił się bliżej niego. Wyglądał tak, jakby toczył ze sobą jakiś wewnętrzny bój. Pod wpływem jego ruchu, krzesło na którym siedział wydało z siebie nieprzyjemny dla ucha zgrzyt. Przymknął powieki, ale tylko na chwilę, bowiem z jego gardła miały paść słowa, których nie zapomni do końca życia.

— To nowotwór płuc. W dodatku bardzo agresywny.

    Jego przesiąknięte ostrością słowa odbiły się niczym echo nie tylko w sterylnym pomieszczeniu, ale i w głowie Clive'a. Poczuł jakby coś ciężkiego spadło mu na żołądek, a czas się zatrzymał. Pomiędzy nimi zapanowała wymowna cisza, a atmosfera zrobiła się tak przytłaczająca, że można było kroić ją nożem. Po pierwszym minionym szoku, wygodniej się rozsiadł i łagodnie uśmiechnął, jednak była w tym nuta żalu i drwiny.

— Hehe no i masz... — Zarechotał w momencie, gdy po raz kolejny boleśnie zakaszlał. — W końcu palenie papierosów i niezdrowy styl życia wyszły mi bokiem, co? — skomentował z ironią, jednocześnie czując się coraz bardziej bezsilnym. — Dobrze, zrozumiałem. — Błądząc nieobecnymi oczami po ścianie, parokrotnie pokiwał głową. Dosłownie tak, jakby z automatu przyjął to do wiadomości. — A teraz przejdźmy do konkretów. — Spoważniał, przerzucając wzrok na niego. — Ile mam czasu?

— Cóż... — zaczął nie bardzo wiedząc jak ubrać to w odpowiednie słowa — rokowanie jest bardzo ostrożne i...

— Ile mam czasu — powtórzył głośniej i dosadniej.

— Jeśli będzie się rozwijał jak dotychczas, to góra z półtorej roku — na chwilę się zawahał, po czym uściślił — albo dwa.. Ale tylko wówczas, gdy nie wystąpią przerzuty na inne organy.

— Rozumiem. Czyli jak umrę, mój wnuk będzie mnie pamiętał jedynie z fotografii... — szepnął w szoku, wpadając w dziwny stan zadumy. Znów począł błądzić odległym wzrokiem i nawet nie bardzo wiedział gdzie.

    Wraz z tą druzgocącą diagnozą, całe jego dotychczasowe życie runęło niczym domek z kart. Jeszcze tak wiele chciał zrobić i zobaczyć. Nauczyć Milo jeździć na rowerku, zobaczyć jak zdrowo rośnie i odprowadzić go do pierwszej szkoły. Poflirtować z jego nauczycielkami, lub prawdziwie postraszyć, jeśli sprawiałyby problemy z przepuszczeniem go do następnej klasy. Spędzić więcej czasu z jedyną i ukochaną córką Caną. Doglądać interesów mafii i kolejnego pokolenia, w którym pokładał wielkie nadzieje. Teraz zdał sobie sprawę, że jego to wszystko ominie. Że nie ważne jak bardzo będzie się starał, nie będzie w stanie nic wskórać, bowiem nad jego głową stoper już zaczął odliczać czas. Sądził, że to najgorszy możliwy moment, by zacząć oswajać się z wizją śmierci. Nigdy nie wierzył w Boga i nie zamierzał, ale zastanawiał się, dlaczego akurat jego to spotkało? Czy to kara od losu, że od dziś każdy kolejny dzień liczony będzie na wagę złota?

    Maksymalnie dwa lata.

    Zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, on, nieustraszony Gildarts Clive, uchodzący za postrach zaraz po Igneelu i Makarovie, po raz pierwszy od dawna poczuł prawdziwy strach. Jego oddech stał się płytszy, a na czole pojawiły pierwsze kropelki zimnego potu. Nagle wszystko wokół stało się bardziej wyblakłe, niż dotychczas. To już ten czas? Ale dlaczego? Przecież chciał czerpać z życia pełnymi garściami.

    Siegrain nic nie odpowiedział, bo szczerze mówiąc nawet nie wiedział jak. W pracy spotyka się z tym często, ale Gildarts był jego przyjacielem od lat. Był mu tak bliski niemal jak ojciec, którego nigdy nie znał. A teraz dowiaduję się, że jest nieuleczalnie chory. Że ma jeden z najgorzej rokujących nowotworów jakie istnieją, i że zostało mu tak nie wiele czasu. Jaki to musi być ciężar? Z pewnością dramatyczny. Najgorsze w tym wszystkim było to, że jako lekarz wiedział jak to wygląda. Widział przebieg nowotworów i setki ludzi umierających na tę chorobę.

— Mam tylko jedną prośbę. — Clive zaczął drżącym głosem, nerwowo zagryzając dolną wargę. Widząc, że Mystogan uważnie go słucha, kontynuował. — To nie może wyjść poza nas dwóch. Nikt ma o tym nie wiedzieć, nawet Makarov. — Zapatrzony w białą podłogę, z ciężkością przełknął ślinę, po czym powtórzył jeszcze raz. — NIKT.

***

Siedziba główna

    Skończywszy na dziś pracę z dokumentami, Lucy przygotowywała się do wyjścia. Uprzątnęła swoje miejsce, pozbierała rzeczy, założyła torebkę na ramię i poszła w kierunku gabinetu Makarova. Laxus wspominał wcześniej, że chciał by do niego przyszła, więc grzecznie zapukała do drzwi, a gdy usłyszała pozwolenie, weszła do środka.

— Chciałeś mnie widzieć? — spytała pogodnie, stając przed okazałym biurkiem.

— Ach, tak — odpowiedział, odrywając się od czasochłonnej pracy, a widać było, że miał jej sporo. Podkrążone oczy i wymalowane zmęczenie na twarzy świadczyły o znacznym przeforsowaniu. — Wiem, że chcesz już wracać do domu, ale mam coś dla ciebie. — Nie zwlekając, wychylił się i wyjął z szuflady duży album ze zdjęciami, oraz drobne pudełeczko. Gestem dłoni przywołał dziewczynę do siebie. — W końcu udało mi się je znaleźć. Mam tutaj mnóstwo zdjęć Layli z dzieciństwa, których jeszcze nie widziałaś, a które obiecałem ci przynieść. Wiem, że to spóźniony prezent na urodziny, ale mam nadzieję, że je również przyjmiesz. — Dreyar wziął do ręki małe pudełeczko i podał zaciekawionej Lucy.

— Co to jest? — zapytała odrywając wzrok od jego uśmiechniętej twarzy i jednocześnie delikatnie otwierając zamszowe puzderko. Jej oczom ukazały się złote kolczyki w kształcie malutkich gwiazdek. Były tak pieczołowicie wypolerowane, że aż odbiły się w jej błyszczących oczach. — Piękne, ale... są naprawdę dla mnie?

— To moja kochana prezent, który Layla miała dostać w dniu urodzin zanim odeszła. Zawsze interesowała się konstelacjami, a za dziecka wielokrotnie powtarzała mi, że chce gwiazdkę z nieba i koniec. — Zrobił krótką pauzę, by zaśmiać się na to cenne wspomnienie. — Oczywiście takiej jej dać nie mogłem, ale poprosiłem dobrego przyjaciela złotnika, żeby je dla mnie wykonał. Na zapięciach jest wygrawerowana data ich stworzenia — szepnął, sprawiając wrażenie pochłoniętego w chwilowej nostalgii. — Wstyd się przyznać, ale przeleżały u mnie w biurku już tyle lat, że szczerze mówiąc zapomniałem o ich istnieniu. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. — Speszony, podrapał się po siwym wąsie. — No wiesz, że dopiero teraz ci o nich mówię.

— Nie, ależ skąd! — zaprzeczyła niemal natychmiast, kiedy okrążając biurko, podbiegła do niego i mocno przytuliła. Starzec zaśmiał się wzniośle i opiekuńczo poklepał ją po plecach. Po paru chwilach odsunęła się, lecz nadal stała obok. — Są prześliczne... — wyszeptała, delikatnie gładząc po nich opuszkami. — Bardzo dziękuję. To drogocenny prezent jak i pamiątka.

— Cieszę się, że sprawiłem ci radość, aczkolwiek mogę mieć do ciebie prośbę? — zapytał spokojnie, a gdy potwierdziła skinięciem, wskazał na nie ruchem podbródka. — Nie chowaj ich w szafie i nie oszczędzaj, tylko po prostu noś. — Łapiąc z nią kontakt wzrokowy, posłał jej pełen życzliwości uśmiech i swobodnie splótł dłonie. — Do tego zostały stworzone i bolałoby mnie serce, gdyby marniały gdzieś w ukryciu.

— Będę, obiecuję — odpowiedziała wdzięcznie, a potem schowała ciężki album do torby. Już wiedziała jak spędzi dzisiejszą noc i czuła tym faktem ogromne podekscytowanie. Nigdy nie widziała zdjęć mamy jako dziecka, bo Layla takowych nie posiadała. Były setki kilometrów od Nowego Jorku.

— A tak w ogóle, to coś tam słyszałem o szykującej się imprezie we Willi. — Zmieniając temat wyraźnie zmarkotniał. — Uważajcie tam na siebie i nie daj się wciągnąć w żadne głupie zabawy Graya. Nawet Erza, pomimo stosunkowej powagi też potrafi dać pokaz głupoty. Wierzę, że wyjdziesz stamtąd bez szwanku...

— Dlaczego? — Dociekała zainteresowana jego zapobiegawczym tonem. — Przecież to chyba zwykłe spotkanie towarzyskie... Prawda? — Makarov zasiał w niej ziarno niepewności i już sama nie była tego taka pewna.

— Nie miej mi tego za złe — westchnął zażenowany, chowając twarz w dłoniach — ale na samo wspomnienie mam ciarki na plecach. Uwierz mi, bieganie nago wokół jeziora i skakanie do niego na przysłowiową ,,dechę'' to najmniej dziwna rzecz o jakiej słyszałem — żachnął niebezpiecznie mrużąc powieki, podczas gdy Lucy była coraz bardziej zaintrygowana. — W zeszłym roku zrobili maszt z damskich majtek i staników, a potem z dumą godnej owsika na tyłku jeździli z nim po całym mieście... Do dziś nikt nie przyznał, kto był tym błyskotliwym pomysłodawcą, ale mogę się domyślać.

— Poważnie? Ja chyba też się domyślam — skrzywiła się, jednocześnie próbując nie wybuchnąć śmiechem. Zapewne zarówno ona, jak i Makarov mieli na myśli tą samą osobę.

— Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile nerwów mnie kosztowało wyciszenie tego ,,przypadkowego incydentu'' — zaintonował, kreśląc w powietrzu cudzysłów. — Całe szczęście, że tym razem będziesz tam ty i Laxus. Mogę być spokojniejszy.

    Ale przecież on też potrafi odstawiać niezłe numery, pomyślała, kryjąc się za zrezygnowanym uśmiechu.

— No nic. Będziesz tam to sama się przekonasz, co się tam wyprawia. — Zaklaskał w dłonie i chwycił do ręki pióro wieczne z zamiarem powrotu do pracy. — Nie będę cię już dłużej zatrzymywał. W każdym razie uważaj na siebie, dobrze? Zarówno na imprezie, jak i w drodze do domu.

— Tak, dobrze — powiedziała, jednak, gdy była już przy drzwiach ustała w miejscu. Przypomniało jej się coś bardzo ważnego, więc ponownie odwróciła się w stronę piszącego coś Makarova. — A jeszcze jedno, dziękuję za to dofinansowanie dla szpitala. Nawet nie wiesz, jak dzieci się teraz cieszą z nowych zabawek, łóżek i kolorowych tapet.

    Podrywając głowę, Ojciec chwycił się za siwy wąs i spojrzał na nią nie do końca wiedząc o co chodzi.

— Jakie dofinansowanie? — spytał, na chwilę odpływając. Jednak starość nie radość, pomyślał, jednak po chwili doznał przebłysku. — Och, chodzi ci o oddział dziecięcy! Nie zdążyłem, bo ktoś dużo sprytniejszy mnie ubiegł. Uwierz kochana, mój refleks jest niczym w porównaniu z jego. — Ze stoickim spokojem puścił jej oczko, czym wprawił ją w zadumę.

    Trzymając jedną dłoń na klamce, zbita z pantałyku Lucy zmrużyła powieki, no bo skoro to nie był Makarov, to w takim razie kto? Przecież rozmawiała o tym tylko z nim, Mystoganem i... Teraz to ona dostała olśnienia.

Natsu — huczało jej wnętrze.

    Racja, przecież jakiś czas temu jemu również o tym wspominała, a kto oprócz Dreyara ma pieniędzy jak lodu? Gdy doszło do niej, kto był tym anonimowym darczyńcą, poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się po sercu. Myślała, że on wtedy kompletnie jej nie słuchał. Jego mimika nie wyrażała żadnego zainteresowania tym tematem. Nawet nie wiedziała w jakim była błędzie. Ten, który zarzekał się, że problemy innych go nie interesują, pomyślała skonsternowana, jednak bardzo pozytywnie. Znów ma mu za co dziękować i z wielką ochotą zrobi to przy najbliższej okazji, gdy tylko go spotka. Mimo wszystko chciała jakkolwiek to potwierdzić, więc zanim wyszła, ostatni raz spojrzała na siedzącego za biurkiem starca, ale jego oczywista mimika zdradzała wszystko. Nie potrzebowała żadnych słów. Już wszystko wiedziała. Nacisnęła na klamkę i wyszła z gabinetu Ojca.

— Ach, te zmiany... — zanucił sobie pod nosem, gdy został sam. Uśmiechnął się półgębkiem, bo dobrze wiedział o kim pomyślała i nie była w błędzie. Szczerze mówiąc on również był zdziwiony na ten niespodziewany i hojny gest, jednak cieszył się, że Dragneel ulegał zmianie. Stopniowej, aczkolwiek bardzo dobrej. 

    Choć z drugiej strony to wszystko układało się jakoś zbyt dobrze i gładko. Z własnego doświadczenia Makarov wiedział, że to nie zwiastowało niczego dobrego. Ich życie idzie ku dobremu, jednak, czy to nie było czegoś w rodzaju ciszy przed burzą? Sam nie wiedział dlaczego, ale gdzieś z tyłu głowy... Miał pewne obawy nad którymi od pewnego czasu tak wnikliwie pracuje.

,,On nadchodzi''.

    Przymykając zmęczone powieki, wstał z umiłowanego przez siebie krzesła i odpalając fajkę podszedł do okna. Odsuwając ciężkie i nieco zakurzone żaluzje, dostrzegł idącą chodnikiem Lucy. Była radosna, jak uroczy wiosenny skowronek. Spoglądał na nią do czasu, aż nie zniknęła za rogiem. Wtedy spoważniał i przerzucił tęgi wzrok na rozciągający się przed nim widok miasta, w którym od wielu lat niepodzielnie sprawował władzę. Czuł w kościach, że niebezpieczeństwo czai się za rogiem i tylko czyha na odpowiedni moment, by się ujawnić. Szczególnie po telefonie, jaki dziś dostał od pewnej osobliwej kobiety...

— ,,Patrzyć na południe'' — zamyślony, machinalnie zacytował na głos jej słowa z drobnym, aczkolwiek nostalgicznym akcentem — czy tak, Moja Droga?

Stojąc jeszcze przez chwilę, uśmiechnął się tajemniczo, po czym wrócił do pracy.

C.D.N 

Tutaj wrzucam FanArty, jaki zrobiła z myślą o mojej książce  _Mackenzi_ <3 Poprosiła mnie o ich udostępnienie dla was, więc łapcie i jedzcie z tego wszyscy... albo może nie jedzcie, ale obejrzyjcie xD ^.^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro