Tom II, Rozdział 24. Porcelanowa lalka.
Dziś ze specjalną dedykacją dla mojej kochanej Safira_StarDragon <3
Z okazji pandemicznych urodzin, łap rozdział w całości poświęcony dla ciebie xD
Jedna z moich pierwszych czytelniczek, która do dziś jest ze mną za co ci dziękuję ;* Obyś dalej zacierała te swoje rączki, robiła zdziwione oczy Hedwigii na czacie i rozpalała ogień jak Senku <3 Luv Ya!
_____________________
Listopad, Nowy Jork, posiadłość Juda Heartfilii
Odkąd wylądowali w Nowym Jorku i dojechali do jednej z najbogatszych posiadłości, Loki nie odezwał się do niej ani słowem. Nie potrafiła już zliczyć ilości słonych łez, jakie do tej pory wylała. Ojciec nawet nie raczył się pojawić, więc jeszcze się z nim nie widziała. Szczerze mówiąc to było jej to na rękę, bo nie chciała spotykać człowieka, który w tak brutalny sposób niszczy jej świat i odbiera wolność.
W zamian za to, w progu jej dawnego domu przywitał ją sztab wyćwiczonych i nieskazitelnych służących oraz lokai, którzy byli przygotowani na każde jej skinięcie palca, czy zachciankę. Dla niej nie miało to znaczenia, bowiem nigdy nie chciała z tego korzystać. Nie była kaleką; miała swoje ręce i nogi.
Już wszyscy wiedzieli, że ich Panienka niebawem zostanie wydana za mąż.
Lucy ucieszył widok tylko jednej osoby, a mianowicie Virgo. Dziewczyna zawsze była po jej stronie i w miarę możliwości, pomagała, a także pocieszała w trudnych chwilach. Była jedyną, której ufała w tym ogromnym i przeraźliwie zimnym domu. Porozmawiała z nią chwilę i zaprowadziła do starego pokoju, którego wystrój nie uległ żadnej zmianie...
***
Tej nocy praktycznie w ogóle nie spała. Leżała z szeroko otwartymi oczami i tępo wpatrywała się w wysoki sufit, lub ściany. Męczyła się, a w konsekwencji przekładała z boku na bok. Wiedziała co ją teraz czeka: wstawanie o wczesnym poranku, długa kąpiel, a potem czesanie, malowanie i ubieranie przez służące. To był stały i nieodzowny element takiego zakłamanego i wystawnego życia, które niegdyś musiała prowadzić.
Większość dziewcząt może tylko o tym pomarzyć, jednak Lucy kompletnie nie była tym zainteresowana.
Jedynie czego pragnęła, to być zwyczajną, radosną, borykającą się z przyziemnymi problemami i żyjącą wśród najbliższych przyjaciół dziewczyną. Jej marzeniem było odnaleźć miłość swojego życia, założyć dużą kochającą się rodzinę i trwać tak do końca swych ostatnich dni.
Piękne marzenie, które zostało jej odebrane i teraz zostaje jedynie snem.
Jutro ma poznać swojego przyszłego męża i czy tego chciała czy nie, miała odegrać swoją rolę z czystą perfekcją. Teraz jedyne co ją czeka, to zakłamane i pozbawione radości życie męczennicy, której co dzień ma towarzyszyć równie fałszywy uśmiech, oraz brak możliwości własnego wyboru.
Teraz to ona będzie ozdobą; niczym pusta i pozbawiona duszy, porcelanowa lalka...
***
Punktualnie o godzinie ósmej, do pokoju zapukała Rebecca; najbardziej zaufana służąca jej ojca. Była siwą, ciemnoskórą kobietą, ubraną w standardowy biało czarny strój pokojówki. Dla Lucy od zawsze wyjątkowo surowa i powściągliwa. To ona nauczyła ją manier i nie rzadko karciła drewnianą rózgą, kiedy robiła coś źle, lub nie po jej myśli. Obydwie nigdy nie darzyły się sympatią. Zapewne to Jude osobiście ją tutaj wysłał i kazał zająć wedle jego myśli.
Harmonogram zaczął się niemal tak jak to zapamiętała. Rebecca zaprowadziła ją do ogromnej łazienki i przypilnowała, by Lucy umyła każdy skrawek swojego ciała. Nie była dzieckiem, jednak w tej kwestii jak i wielu innych nie miała nic do powiedzenia.
Po długiej i wyczerpującej kąpieli wróciły do pokoju, bo teraz przyszedł czas na odpowiedni do wagi zadania strój. Służąca otworzyła ogromną garderobę na oścież, a wtedy oczom Lucy ukazały się najróżniejsze stroje: niezliczone ilości wypastowanych butów, kapeluszy, biżuterii i dodatków takich jak rękawiczki czy parasolki.
Pomimo tego wszystkiego, jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedziała, że nie może się postawić bo Loki dał jej bardzo jasno do zrozumienia, że każde nieposłuszeństwo odbije się na pozostawionych w Los Angeles przyjaciołach. Została skutecznie złamana i teraz robiła to, czego od niej na każdym kroku oczekiwano. Nawet sama nie mogła wybrać sobie stroju.
Wszystko było pod dyktando apodyktycznego ojca.
Teraz, Lucy opierała się o ramę dużego łóżka, a Rebecca starała się jak najmocniej zasznurować krojony na kształt litery ,,S'' gorset na jej coraz to węższej talii. Bolało ją bo jeszcze nie do końca wydobrzała po ostatnim zatruciu, jednak z jej gardła nie wydobył się nawet najmniejszy jęk, czy oznaka niezadowolenia. Dzielnie zaciskała oczy oraz zęby i starała się jakoś przejść przez tę szarpaninę. Gdy skończyła, Lucy w końcu mogła się wyprostować, jednak oddech przychodził jej z nieopisaną trudnością; nabierała płytkie wdechy i wydechy.
Już zapomniała jakie to okropne i krępujące uczucie.
Rebecca ubrała ją w jasną, pasiastą garsonkę; długa do ziemi, sztywna, biała spódnica i tego samego koloru marynarka zapinana na duże, dekoracyjne guziki i koszula z fioletowym krawatem. Komplet dopełniał obszerny, biały kapelusz z czarnym spodem i dekoracyjnym piórem, jednak teraz nie musiała go zakładać.
Usiadła przy toaletce na krześle i nieobecnym wzrokiem spoglądała na swoje jakby wyblakłe odbicie. Miała idealną, filigranową cerę, dlatego niepotrzebne jej było żadne pudrowanie, czy matowanie niedoskonałości. Miała jedynie pomalowane oczy, zarysowane brwi i delikatną szminkę na pełnych ustach.
Stojąca za nią kobieta wzięła się za rozczesywanie jej długich włosów, mówiąc że teraz największym trendem jest fryzura z wysoko wiązanym kokiem i taki też miała zamiar jej zrobić. Była narwana i niedelikatna.
Lucy nic nie odpowiedziała, a jedynie spuściła wzrok na mebel na którym porozstawiane były wszelkiego rodzaju kremy i markowe kosmetyki. W tym samym momencie do pokoju dobiegł dźwięk pukania, a potem otwieranych drzwi w progu których pojawiła się Virgo.
— Rebecco, zostałaś poproszona o pilne zejście do kuchni i dokładne rozplanowanie menu na dzisiejszy obiad — poinformowała sztywnym głosem na co zajęta kobieta zmierzyła ją nieprzychylnym wzrokiem, ale potem odłożyła szczotkę na blat i w końcu wyszła z pokoju.
Teraz Virgo podeszła do Lucy i przejęła jej rolę. Delikatnie biorąc do ręki, pierwsze złote pasmo, uśmiechnęła się smutno. Nie potrafiła być szczęśliwa z jej powrotu do Nowego Jorku, kiedy to wszystko działo się wbrew jej woli.
— Nadal masz piękne i lśniące włosy — zaczęła po chwili, choć dobrze wiedziała, że żadne słowa nie sprawią by na jej licu pojawił się uśmiech, za którym przez te wszystkie lata skrycie tęskniła. — Są w dotyku niczym najdelikatniejszy jedwab, Księżniczko.
Virgo od zawsze tak ją nazywała i choć nie wiadomo ile razy jej powtarzała by zwracała się do niej zwyczajnie po imieniu, dla niej zawsze była, jest i będzie Księżniczką. Kiedy Lucy była w jej towarzystwie, nie musiała grać. Będąc nadal wyprutą z emocji, poderwała zmęczony wzrok i spojrzała na jej odbicie w lustrzanej toaletce. Nic się nie zmieniła i nadal miała w zwyczaju mówić tym swoim charakterystycznym, sztywnym akcentem. Cóż, taki już był jej urok i styl bycia.
— Jaką życzysz sobie fryzurę? — zapytała, dobrze wiedząc że wysoki kok nie należał do jej ulubionych upięć.
Chwila ciszy.
— Wolne — odpowiedziała cicho, spoglądając w jakiś nieokreślony punkt w dużym lustrze. — Po prostu rozpuszczone...
***
Było krótko przed południem, gdy stała w dużej okiennicy i spoglądała na chodzących wokół posiadłości ochroniarzy.
Teraz, przygotowana w każdym, nawet najdrobniejszym detalu Lucy, spacerowała po ogromnej posiadłości. Przemierzała plątaniny ciągnących się korytarzy odzianych w wykwintne czerwone dywany i dokładnie obserwowała każdy kąt. Jak mogła się spodziewać, nic tutaj nie uległo zmianie; wnętrze nadal było sztywnie i surowo urządzone. Idealny porządek przyozdobiony ogromną ilością antycznych mebli i obrazów ze złoconymi ramami. Jednym słowem dominowały tu przepych i bogactwo.
Wszystko było na pokaz.
Już zapomniała jak to jest przebywać w tak duszącym i niezwykle przytłaczającym architektonicznym stylu. Przechodząc z dużego holu, nawet nie zauważyła, kiedy zupełnie nieświadome kroki zaprowadziły ją do jednego z dziennych salonów. Oprócz panującej wszędzie czystości, jej oczom ukazał się biały fortepian na którym niegdyś jej mama uczyła ją grać. Siadały razem i gdy Juda nie było w pobliżu, grała na nim do momentu, aż nie bolały ją palce.
Miała wtedy sześć lat...
***
Dopiero co skończyły bawić się w wypełnionym po brzegi, najróżniejszymi kwiatami w ogrodzie. Na dworze panowało lato w całej swojej okazałości, a one wymęczone za wszystkie czasy wbiegły do środka, by na choć odrobinę schować się w orzeźwiającym cieniu. Pana tych zapierających dech w piersi włości nie było w domu, bo jak zwykle wyjechał w ważnych interesach aż do Waszyngtonu, więc mogły teraz swobodnie spędzać ze sobą każdą wolną chwilę.
Layla siedziała przy swoim ukochanym, białym fortepianie i grała niczym nieskrępowana i wolna dusza. Odziana była w zwiewną, wykonaną z najlepszego gatunku jedwabiu sukienkę, której lekkość i długość, ciągnęły się za nią po wypastowanych na wysoki połysk parkietach. Jasna stróżka światła rzucała nieśmiałą smugę na jej skupioną, a jednocześnie łagodnie uśmiechniętą twarz. Jej dłonie były pewnie ułożone i za każdym kolejnym dotykiem, muśnięciem palca, wychodziły spod nich piękne i wyjątkowe nuty.
Co jakiś czas spoglądała na swoją jedyną córkę i śmiała się na głos. Mała dziewczynka spoglądała na nią nie mogąc wyzbyć się uczucia, że egzystuje niczym z prawdziwym aniołem. Słodziutka Lucy wpatrywała się w nią niczym obrazek. Z lekko otwartymi ustami, siedziała na dywanie obok i kiwała się w rytm kojącej duszę melodii. Była podekscytowana, zafascynowana; wprowadzona w stan żywej euforii.
— Mamusiu! — pisnęła uradowana, gdy po raz kolejny jej wzrok napotkał bursztyn ciepłych, matczynych tęczówek. Podpierając się dwoma rękoma, wstała na równe nogi i radośnie skacząc dwa susy, wtuliła się w nią. — Ja też chcę tak grać, nauczysz mnie? Proszę, proszę, proszę!
Layla zaśmiała się krótko, ale zaraz potem pochyliła się w jej kierunku i posadziła sobie na kolanach. Lucy poczuła zapach jej perfum, który tak bardzo kochała i który wywoływał u niej ciepło na sercu. Delikatna różana woń z nutką nostalgicznej wanilii.
— No dobrze, skoro tak bardzo chcesz to pokażę ci. — Chwyciła ją za obydwie dłonie i przyłożyła do instrumentu. — Najpierw naciśnij na klawisze; musisz spróbować różnego dotyku, wszystkimi palcami po kolei. Z początku będziesz miała tendencje, żeby robić to tylko tym wskazującym, ale staraj się tego unikać. Pamiętaj; obydwie dłonie i wszystkie palce, to nasza pierwsza i żelazna zasada, dobrze? — zapytała posyłając córce szeroki uśmiech. — A teraz sama spróbuj.
Lucy wykonała jej polecenie i każdym palcem, po kolei wcisnęła klawisze.
— Czy tak, mamusiu? — zapytała znad wyraz mocnym skupieniem.
— Cudownie! — pochwaliła ją, po czym nabrała powietrza do płuc i kontynuowała: — Teraz czas na drugą lekcję; układ dłoni i nadgarstka są bardzo ważnymi elementami każdego pianisty. Powinien być rozluźniony i elastyczny, a nadgarstek lekko opuszczony. Wiesz co ci powiem? Mimo że masz sześć lat to już teraz mogę śmiało powiedzieć, że jesteś do tego stworzona!
— A skąd ty wiesz takie rzeczy? — spojrzała na nią z błyskiem w oku.
— Bo masz długie i smukłe kości palców. — Tu wzięła jej dziecięce rączki i położyła na nich swoje, a następnie nimi kierowała.
— A te czarne klawisze to co to? — wskazała na nie ciekawsko.
— To są krzyżyki i bemole, ale to jeszcze zbyt trudne. Jeśli będziesz codziennie ćwiczyć i się uczyć to kiedyś ci to wytłumaczę.
— Tak, ale... — Tutaj Lucy wyraźnie spochmurniała, a wtedy zaalarmowana Layla przerwała i odwróciła ją w swoją stronę.
— Co się dzieje kochanie? — zapytała, składając czuły całus na małym czole i odsunęła parę złotych pasm za drobne ucho. Zmartwiła się tą nagłą zmianą nastawienia.
— Pewnie tata niedługo wróci... I znów nie będziesz mogła grać...
Usłyszawszy takie słowa z jej ust, poczuła bolesną gulę w gardle, ale nie mogła tego po sobie pokazać.
— Och, nie, to nie prawda. — Uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco i zamknęła w swoich troskliwych ramionach. — Tata nam pozwoli, postaram się by tak było.
— Obiecujesz?
— Obiecuję.
***
Nie potrafiła przejść obok tego ciepłego wspomnienia obojętnie. Pomimo ograniczającego swobodę gorsetu, usiadła na małym taborecie i opuszkami palców przejechała po gładkich klawiszach, które pod naporem tego dotyku wydobyły z siebie cichy, aczkolwiek przyjemnie nostalgiczny dźwięk.
Nim się spostrzegła, rozchmurzyła się nieco i zaczęła brzdąkać pojedyncze nuty. Mimo że nie była dzieckiem to sprawiało jej to nieokreśloną swobodę i frajdę. Umiała grać, ale od bardzo dawna tego nie robiła. Gdy już przyłożyła do tego drugą rękę, a noga instynktownie powędrowała na pedał, usłyszała chrząknięcie za sobą. Niczym spłoszona, gwałtownie odwróciła się za siebie, a wtedy wyrwana ze swojego skrawka świata, dostrzegła stojącego w progu ojca.
— No tak. Mogłem się spodziewać, że właśnie tutaj cie znajdę. Nawet nie zauważyłem, kiedy zapomniałem wyrzucić tego nieprzyjemnie jazgoczącego starocia. Zostawiłem go tylko po to, by stanowił drogocenną wystawę i stanowił dopełnienie tego perfekcyjnego tła.
Lucy nie wstała z miejsca, a jedynie spoglądała na niego w ciszy. On również w ogóle się nie zmienił; jego twarz nadal wyrażała surowość i brak empatii. Mocno ściągnięte brwi świadczyły o jego stosunku do niej; widział ją jedynie w kategorii swojego narzędzia. Nosił na sobie wyprasowany od deski do deski, beżowy garnitur z białą koszulą, zapiętą na każdy guzik oraz krawat. Włosy miał zaczesane do tyłu, a wśród nich dostrzegła parę siwych pasemek. Jak zwykle był powściągliwy i stał z rękoma splecionymi za plecami.
Chciała się odezwać. Chciała powiedzieć, do jakiego życia ją zmusza. Chciała wyrzucić swoje wszystkie żale, jakie nosiła w swoim wnętrzu, jednak on wyczuwając jej zamiary, szybko ją uprzedził.
— Nie mam czasu na twoje żale czy pretensje — powiedział, widząc, że Lucy otwiera usta. — Już pewnie to wiesz, ale przyszedłem ci oznajmić osobiście, że jeszcze dziś w trakcie wystawnego obiadu poznasz swojego przyszłego męża. Twoja rola jest prosta; masz zachowywać się jak na damę przystało i nie odzywać się niepytana. Masz lekko przytakiwać i ze wszystkim się zgadzać. Jak zapewne wiesz, wyrażanie swojego zdania czy poglądów, jest surowo niedopuszczalne. — Zrobił pauzę i spojrzał na swojego drogocennego Rolexa. — Punktualnie o godzinie czternastej masz się zjawić w jadalni i nie będę tolerował ani jednej sekundy spóźnienia. Zbyt wiele odziedziczyłaś po swojej plugawej matce, więc wiem do czego zdolna jesteś, dlatego od tej pory Loki będzie za tobą chodził krok za krokiem. Nie przyjmuję żadnego sprzeciwu, a jeśli na takowy ci się zbierze to wiedz, że twoi nowi przyjaciele zapłacą za to życiem, a ja nie będę się powstrzymywał. — Odwrócił się z zamiarem wyjścia, lecz zanim to zrobił, przystanął na moment i nawet na nią nie patrząc dodał: — I nie krzyw się tak. To nieestetyczne i niegodne podziwu damy, jaką niebawem się staniesz.
Jego srogie i władcze słowa uderzały w nią niczym bijące po uszach gromy. Były tak bardzo wyrachowane i dosadne, że nawet nie miała krzty sił, by się do nich odnieść. Z twarzą wyrażającą strach, spoglądała na jego znikającą za ścianą sylwetkę, a gdy znów została sama, w końcu mogła nabrać powietrza do płuc.
Z początku jej oddech był miarowy i opanowany, jednak z każdą kolejną sekundą emocje brały nad nią górę. To było ich pierwsze spotkanie po latach, a on miał jej do powiedzenia tylko tyle..?
Sztywną, wykutą regułkę i nic więcej.
Gdy w progu salonu pojawił się wspomniany Loki w swoim standardowym, czarnym garniturze i przylepionym drwiącym uśmiechem, pękła. Nie bacząc na jego krępującą obecność, schowała twarz w delikatnych dłoniach i po raz kolejny zaniosła się gorzkim płaczem.
***
Ukoronowana kobieca postać trzymająca w prawej dłoni pochodnię, a w lewej tablicę, na której umieszczona jest data uzyskania niepodległości przez Stany Zjednoczone: 4 lipca 1776 rok. Potężna Statua Wolności — posąg na wyspie Liberty Island u ujścia rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego. Symbol wolności, bogactwa, a także cudowny dar narodu francuskiego dla narodu amerykańskiego. Symbol upamiętniający przymierze obu narodów w czasie wojny o niepodległość tegoż kraju.
Nowy Jork — Frank Sinatra śpiewał o nim jako mieście, które nigdy nie śpi, a słynna Audrey Hupburn jadła śniadanie u Tifanny'ego. Wielkie drapacze chmur oraz ikoniczne miasto, które przyciągało swoją różnorodnością, niesamowitą atmosferą i zapachem sukcesu w powietrzu. Wszyscy marzyciele, chcący dorobić się sławy i prestiżu, wabieni byli tu niczym naiwne dzieci na kolorowe lizaki.
W końcu po sześciogodzinnym locie, wylądowali na prywatnym lotnisku. Dragneel nie potrafił zliczyć ile tabletek musiał zażyć podczas tej ,,morderczej'' podróży, ale to było nie ważne. Niemal natychmiast wsiedli do naszykowanych, czarnych samochodów, które za pomocą swoich pieniędzy i znajomości, zdalnie załatwił im Makarov Dreyar. Wszystkich razem, było ich około trzydzieści osób.
W trakcie analizowania, uzbrojeni mężczyźni niemal po same szyje, zapinali plan na ostatni guzik. McGarden naszykowała im dokładną mapę terenu i przybliżone rozmieszczenie pokoi. Rozdzielili się zadaniami między sobą i wszyscy zgodnie czekali na rozkazy Laxusa, który był głową w całej tej operacji.
W końcu dotarli na miejsce; najbogatsza dzielnica tego Stanu. Ogromne wille, gdzie zdecydowanie dominował przerost formy nad treścią. To właśnie tutaj, niespodziewanie zabrana z ich terytorium, znajdywała się ona.
Lucy z Fairy Tail, przez wielu z nich nazywana pieszczotliwie ,,Złotką''.
Wszyscy byli zdeterminowani, by odebrać swoją zgubę, przyjaciółkę, a nawet członkinie ich mafijnej rodziny. Była dla nich ważna, a oni nigdy nie zostawiają swoich bliskich im osób z którymi są zżyci.
Atmosfera robiła się poważniejsza z sekundy na sekundę. Tu nie było czasu na sentymenty, czy drobne zawahania. Ważna jest precyzja i skuteczność, ale na całe szczęście zgrania nigdy im nie brakowało.
— Wszyscy wiedzą co mają robić — oświadczył grobowym tonem Laxus, który dobrze wiedział, że teren posesji jest pilnie strzeżony. Rzucił niedopałek papierosa na zaśnieżony chodnik i wychylił się zza budynku za którym aktualnie się czaili. — Do roboty.
Skinęli zgodnie głowami i zaczęli rozbiegać się w ściśle określonych kierunkach. Tym razem przelew krwi był nieunikniony i każdy spodziewał się takiej ewentualności.
,,Zabijać każdego wrogiego gangstera i dążyć do celu po trupach'', to była ich dzisiejsza myśl przewodnia.
Teraz wraz z Dreyarem pozostał Gajeel, Fullbuster i Dragneel. Ustalili, że to Natsu wślizgnie się do środka i odszuka Lucy. To właśnie on z nich wszystkich posiadał najlepszy zmysł orientacji w terenie, a do tego był niesamowicie szybki i miał świetną kondycję. Tak po prawdzie nikt nawet nie odważył się w to ingerować i stawiać. Żaden z nich nigdy wcześniej nie widział u niego takiej furii przelewającej się z determinacją.
Wiedzieli, że pomimo jego surowości i braku skłonności do okazywania emocji, Lucy zbliżyła się do niego i stała cenną osobą. Jeszcze zanim tu dotarli oświadczył, że nie spocznie póki nie dorwie tego rudowłosego sukinkota, który odważył się położyć na niej swoje brudne łapy.
To on odważył się doprowadzić ją do płaczu, co nie wiedząc dlaczego, na Dragneela działało jak benzyna i rzucony zapalnik; równało się z otwartym wypowiedzeniem wojny.
Tak, Loki Regulus stał się teraz parszywą ofiarą na jego celowniku. Według słów Levy, będzie najbliżej Lucy, bo będzie miał niepodważalny rozkaz jej pilnowania. Prawa ręka jej ojca? Obiecał sobie, że jak tylko dorwie skurwiela w swoje ręce, to połamie mu kark, lub zastrzeli.
Rozdzielili się bo Laxus i reszta mieli zająć się intruzami na zewnątrz. Teraz Natsu został sam. Wsunął papierosa do ust i wstał na równe nogi.
— Idę po ciebie — wysyczał z jadem i chwycił do ręki pistolet. Wciąż mdliło go jak jasny gwint, ale teraz rzeczy tak proste i błahe, wręcz nad wyraz przyziemne, nie były istotne.
***
Z twarzą nie wyrażającą żadnej mimiki, siedziała przy długim stole w jadalni. Całość była pięknie nakryta, a kucharze co chwilę wnosili kolejne imponujące tace z wystawnym jedzeniem.
Na dłoniach miała białe, lecz cienkie rękawiczki, a na głowie wcześniej wspomniany kapelusz. Starała się wytrzymać, ale nosząc od rana tak mocno zasznurowany gorset, zaczynała odczuwać coraz to większy dyskomfort. Krępująca ruchy, sztywna kreacja coraz bardziej zaczynała działać jej na nerwy, jednak z jej ust nie padło ani jedno słowo niezadowolenia.
Co prawda w tych czasach powinno się całkowicie zrezygnować z noszenia gorsetów, jednak jej ojciec zawsze stawiał na klasykę i dawny styl ubioru. Chciał, by jego wyidealizowana porcelanowa lalka wyglądała jak najbardziej elegancko. Chciał by prezentowała się jak prawdziwa księżniczka, którą ona zupełnie nieświadomie jest.
W tym momencie, oczekiwali na gościa, który miał się zjawić za niespełna dziesięć minut.
Siedzący naprzeciwko Pan Heartfilia, wpatrywał się w nią srogo. Nie podobało mu się jej zachowanie oraz postawa. W jego mniemaniu nie prezentowała się wystarczająco godnie, a wyprana z emocji twarz nie przykuwała żadnej uwagi. Tuż za jej plecami niczym kat, stał Regulus i pilnował by wszystko poszło zgodnie z planem. Jude spojrzał na niego znacząco i skinął głową, a wtedy Loki podszedł bliżej dziewczyny i boleśnie wbił palec między jej spięte łopatki.
Przestraszona tym nagłym dotykiem, niczym ocucona, wyprostowała się jak struna i spojrzała z lękiem w oczy swojego ojca. Nie rozumiała tego nagłego gestu.
— Chyba powiedziałem, że masz siedzieć wyprostowana i przestać się garbić. To życie w podrzędnej biedzie tak bardzo cie rozpuściło, że zapomniałaś podstaw etykiety i zachowania przy stole? — prychnął i wziął do ręki dopiero co nalaną lampkę wina.
— Nie — odparła krótko i natychmiast poprawiła swoją posturę. Poczuła drapiącą suchość w gardle. Idąc w ślad za Judem, sięgnęła po prawdziwie pozłacaną filiżankę ciepłej herbaty, a wtedy usłyszała jego niezadowolone cmoknięcie.
— Jutro z samego rana rozkaże Rebecce, by od nowa wpoiła ci zasady dobrych manier. Zbyt topornie pochodzisz do porcelany. Czyżbyś przez te lata popijała plebejską herbatę z torebki? — zapytał ironicznie i uniósł z wyższością twarz.
Z każdą kolejną sekundą oczekiwania, jej ból rósł w siłę. Zerknęła na nieopodal stojącą jak na rozkaz Virgo, ale nawet ona była tutaj bezsilna. Mogła jedynie stać i patrzeć jak jej Księżniczka krok po kroku, zostaje pozbawiona cząstki siebie.
— Wybacz — wydusiła w końcu, mając wysoko uniesiony podbródek i wbijając sam wzrok w swoje wyprane odbicie.
— Jesteś nierozgarnięta i nazbyt roztrzepana — warknął odpalając cygaro, a stojący obok lokaj odebrał od niego srebrną zapalniczkę. Wypuścił dym z ust i rozsiadając się wygodniej, powiedział drwiąco: — Tak samo nieposłuszna jak twoja przeklęta i zepsuta do szpiku kości matka.
Mógł sobie darować, jednak tego nie zrobił.
Jego słowa przecięły całe pomieszczenie i echem odbijały się od czterech ścian. Jak dotąd wsłuchująca się w kojące tykanie zegara i przyjemnie trzaskające drewno w kominku, Lucy nieznacznie zacisnęła palce na porcelanowym uchwycie. To był temat na którym punkcie była niezwykle wyczulona, a Jude dobrze o tym wiedział. Nie przejmujący się niczym, kontynuował:
— Wiesz czego w tobie najbardziej nienawidzę? — zapytał i posłał Lokiemu krótkie spojrzenie. — Że jesteś do niej tak uderzająco podobna. Te same rysy twarzy, ta sama figura, te same włosy i podobna barwa głosu. Jednak jest w tobie coś, co diametralnie się różni...
Jak dotąd uparcie wpatrująca się w dno filiżanki, znienawidzona dziewczyna, poderwała swój wzrok na ojca, którym gardziła i którego uznawała za najzwyklejszego tyrana. Cierpiała, bo zawsze gdy obserwowała inne dzieci, radośnie bawiące się ze swoimi rodzicami, ona czuła bolesne ukłucie w sercu. To był swoistego rodzaju żal i najzwyklejsze uczucie... Zazdrości.
Zawsze uważała, że mama i tata stanowią fundamentalną i niepodważalną istotę prawdziwej rodziny. Gdy była małą dziewczynką, nie ważne ile razy Jude na nią krzyczał i przeganiał ze swojego gabinetu, ona zawsze starała się do niego dotrzeć, jednak na marne i bez echa.
A teraz co? Ten sam człowiek, który powołał ją na świat, cedzi przez zęby jak bardzo jej nienawidzi i jak bardzo przypomina mu jego zmarłą i więzioną żonę, która nigdy nic dla niego nie znaczyła.
Z każdym jego kolejnym słowem, Lucy czuła, że powoli budzi się z otumaniającego i ograniczającego ją snu. Znów zacisnęła palce, a jej mięśnie lekko się napięły co nie umknęło bacznej uwadze stojącego za nią Lokiego. Ciekawy jak dalej się to potoczy, nie zareagował, choć powinien.
— Twoje oczy — dokończył po chwili. — Wzrok, który nigdy mi się nie podobał. Layla była mi posłuszna i nawet, gdy z początku próbowała się stawiać, jej oczy były łagodne i uległe, za to twoje — tu urwał na moment, by znacznie zmrużyć swoje — zawsze były cholernie nieustępliwe, uparte i pełne nieograniczonej determinacji. Nie ważne jak bardzo starałbym się je zgasić i pozbawić tego iskrzącego płomienia, one nigdy nie chciały zgasnąć. Są fascynujące, inteligentne, przebiegłe i enigmatyczne; na swój sposób wprowadzają we mnie stan rosnącej frustracji. I wiesz co ci powiem? — spytał przekrzywiając głowę lekko w bok. — Nawet teraz, gdy zostałaś przeze mnie całkowicie zdeptana i stłamszona... Ugięta i ukorzona do maksymalnych granic, ty wciąż patrzysz na mnie tym wzrokiem, Lucy.
Powoli, wręcz nieświadomie przechylał szalę.
Nie widziała wyrazu swojej twarzy, jednak czuła bijącą od siebie falę, stopniowo rosnącej w niej siły. Powoli zaczynała odzyskiwać trzeźwość umysłu i tak bardzo sponiewieraną w ostatnich dwóch dniach świadomość.
Pan Heartfilia otwierał usta by dodać coś jeszcze, ale w tym samym momencie, gdzieś na zewnątrz za szybą dało się usłyszeć odgłos serii strzałów, a do pomieszczenia wpadł jeden z ludzi Juda. Gwałtownie wyrwany ze swojej psychologicznej gry, spojrzał na zziajanego i pobrudzonego juchą mężczyznę.
— Szefie! Zostaliśmy zaatakowani!
— Przez kogo?! — krzyknął unosząc się z miejsca.
— Przez mafijną rodzinę z Los Angeles, przedstawiają się jako Fairy Tail i żądają natychmiastowego wydania dziewczyny w ich ręce!
— Ją? — tu wskazał dłonią na zaszokowaną dziewczynę, która kompletnie nic z tego nie rozumiała. — Dlaczego mieliby ją chcieć?!
— Bo podobno należy do nich i nie spoczną, póki jej nie wydamy. Wypowiedzieli nam wojnę!
Jude poczuł wzbierający w nim gniew. Zmarszczył mocno brwi i posłał znaczące spojrzenie Regulusowi; miał dopilnować by w razie jakichkolwiek problemów nikt do nich nie dotarł i nie przeszkodził w realizacji planów. Ten jedynie skinął głową i wyjmując zza marynarki pistolet, minął oszołomioną Lucy i wraz z przybyłym mężczyzną, opuścili pomieszczenie. Następnie Jude zwrócił się do równie zdezorientowanej służby.
— Spakujcie walizki i każcie szoferowi przygotować się do wyjazdu! Natychmiast!
— Tak Panie. — Zgodnie skinęli głowami.
Wszyscy wybiegli z pomieszczenia w którym został jedynie on i jego córka. Musieli jak najszybciej uciekać ze Stanów, bo jeśli jego obietnica wydania córki spali na panewce, znajdą go JEGO ludzie i będzie skończony.
Zamordują go.
W europejskich bankach ma jeszcze odłożoną gotówkę, a gdy już tam będą, pomyśli co zrobią dalej. Ma jeszcze jedną kartę przetargową, a była nią nieświadoma Lucy, oraz bezpiecznie leżące w jego sejfie dokumenty potwierdzające jej prawdziwe pochodzenie. Jeszcze nie wszystko stracone, a on bez walki się nie podda.
***
— Jak to się stało?! — zapytał Loki, gdy wybiegli z jadalni. — Przecież cała posiadłość otoczona była sztabem naszych ludzi.
— Nie mam pojęcia, zaatakowali nas znienacka i...
Jego wypowiedź została gwałtownie urwana, bo w tym momencie, znajdująca się obok nich szyba, z głośnym hukiem rozprysła się na miliony kawałeczków, a przez jego czaszkę przeleciał nabój. Zalewając się krwią, mężczyzna padł na ziemię.
— Kurwa mać — zaklął Regulus, który kucając przy ścianie, spojrzał na czerwoną dziurę wylotową i ostatnie wzmagające trupem drgawki. — Mało brakowało, a bym oberwał...
Upewniając się że już po wszystkim, wstał na równe nogi i zerwał się do biegu. Jeżeli Makarov wysłał za nimi swoich ludzi aż do Nowego Jorku, z pewnością będą to najlepsi z najlepszych. Był przekonany, że wśród nich będzie jego wnuk Laxus, albo ten cały Playboy z którym zdążył już mieć konfrontację w Los Angeles. Koleś był groźny i Loki wyczuwał od niego zapach przesiąknięty krwią, oraz ponadprzeciętnie wyszlifowane umiejętności bojowe. Wiedział, że nie mógł go zignorować i to on stanowił będzie największy problem.
Teraz tylko musi jak najszybciej odnaleźć głowę tej całej skrzętnie zaplanowanej operacji i pozbyć się go. Szczerze liczył, że w jego łapy wpadnie o wiele grubsza ryba. Miał cichą nadzieję, że spotka na swojej drodze mężczyznę o sławnym pseudonimie; Salamander — bliżej znany w mafijnych kręgach jako Natsu Dragneel.
Regulus uśmiechnął się szerzej i oblizał nieco spierzchnięte usta, po czym z wyrazem maniaka, wysyczał:
— Idę po ciebie.
***
Dragneel bez problemu oczyścił sobie drogę z wszelkich intruzów i wszedł do środka. Nie miał czasu rozglądać się na boki, jednak teraz już wiedział w jakim otoczeniu przyszło jej dorastać. Szczerze powiedziawszy od samego progu poczuł się tutaj nieswojo, ale nie wyjdzie póki jej nie odnajdzie. Trzymając w ręce pistolet, rzucił się do biegu. Wystarczyła krótka chwila, by zapamiętał mapę jaką przygotowała im Levy, dlatego mniej więcej znał układ pokoi i korytarzy.
Nikogo po drodze nie spotkał i nie podobało mu się to. Przemierzając puste pomieszczenia, z każdym kolejnym krokiem wkurzał się jeszcze bardziej bo nie mógł jej znaleźć...
Podbiegł do kolejnych drzwi i zdecydowanym ruchem pociągnął za klamkę. Zrobił to z takim impetem, że nieświadomie uderzył osobę po drugiej stronie w twarz.
Niczego nie spodziewający się, oszołomiony Regulus odruchowo złapał się za nos, na którym zdążyła odbić się świeża farba z drzwi i upuścił broń, która potoczyła się po marmurowej posadzce, a następnie zatrzymała obok antycznego kredensu.
Obaj byli równie zaskoczeni.
Dostrzegający to Natsu, chciał podbiec i zabrać ją z ziemi, żeby pozbawić go broni, ale podejrzewający to Loki, szybko otrząsnął się z chwilowego zamroczenia i rzucił się na niego. Powalił na ziemię i przetaczając się parę razy, wybił mu Browninga z dłoni, a następnie wyrzucił gdzieś w głąb pomieszczenia.
— Właśnie liczyłem, że cie tutaj spotkam — wycharczał Dragneel, trzymając go za kołnierz koszuli.
— Więc wychodzi na to, że obydwoje marzyliśmy o tym samym — odwarknął Regulus, który teraz nad nim górował.
W tym samym czasie, spojrzeli na leżący nieopodal pistolet Lokiego; jedyna broń, która była w ich zasięgu. Spinając mięśnie, obaj zajadle zaczęli wyrywać się po niego po podłodze. Rudowłosy siedział na nim okrakiem i trzymał w żelaznym uścisku, jednak Natsu dość szybko się ogarnął i wkurwiony, odwrócił się tak, że sprzedał mu cios prosto w twarz.
Korzystając z nieuwagi, zrzucił z siebie intruza, a potem obydwoje żwawo wstali na równe nogi. Mierzyli się przez parę sekund na mordercze spojrzenia, by następnie skoczyć sobie prosto do gardeł. Krok w krok, wymieniali ze sobą serie ciosów i bloków w efekcie czego tak zażarcie się atakowali, że żaden z nich nie zdołał sięgnąć po broń.
Zarówno jeden jak drugi byli świetnie wyszkolonymi gangsterami. Można powiedzieć, że ich umiejętności i szanse były szalenie wyrównane.
Teraz pozostawała wytrzymałość i siła ich mięśni.
Bili się, aż nagle Natsu oberwał z lewego boku z pięści. Poczuł piekący ból nad łukiem brwiowym i ciepłą ciecz, mozolnie skapującą aż po linii jego mocno zarysowanej szczęki. Wkurwiony, że ten sukinkot zdołał go sięgnąć i rozciąć skórę, odpłacił mu się tym samym. Zrobił to tak mocno, że lekko zamroczony Loki, zatoczył się parę kroków do tyłu.
Nieprzerwanie krwawił z nosa. Nie tyle co od wcześniejszego spotkania z drzwiami, a od uderzenia jaki Dragneel mu przed chwilą sprzedał. Czując obolałe miejsce na twarzy, a jednocześnie trzymając gardę, odsunął się od niego i chwycił za żuchwę. Językiem zaczął sprawdzać wszystkie zęby, a gdy upewnił się że żadnego nie stracił, posłał swojemu przeciwnikowi pełne nienawiści spojrzenie.
— No, no — zaśmiał się kpiąco. — Muszę przyznać, że trochę zabolało — wycedził, zbierając nagromadzoną juchę ze śliną i splunął prosto na posadzkę. Nawet nie zauważył w którym momencie stracił swoje ulubione okulary.
Natsu stał oddalony od niego od parę metrów i korzystając z chwilowej okazji, łapał oddech. Starł wierzchem rękawa ściekającą krew i wbił ostre spojrzenie w rudowłosego mężczyznę.
— Gdzie ona jest?! — wysyczał, mając w dupie jego podchody.
Regulus uśmiechnął się szerzej, bo dobrze pamiętał co działało na niego prowokująco.
— Tego ci nie powiem, ale wiedz, że jej przepełniony bólem i tęsknotą płacz, był melodią dla moich uszu.
Te słowa przelały czarę goryczy i zdjęły wszelkie możliwe ograniczniki. Podniosło go. Z gotującą się krwią, Dragneel schylił się i niczym taran ruszył prosto w drwiącego Lokiego. Wpadł w niego i mocno chwycił za fraki. Polecieli kawałek do tyłu i upadli na nieopodal stojący stół, który pod wpływem ich wspólnego ciężaru i siły, złamał się niczym zapałka. Opadli z głośnym rumorem na podłogę.
— A wiesz co jest melodią dla moich uszu? — warknął mu przez zaciśnięte zęby w twarz. — Wrzask bólu moich ofiar, które zarzynam z zimną krwią. — Zamachnął się i przywalił mu płatem czołowym prosto w jego.
Loki nie spodziewał się, że sprawy przybiorą taki nagły obrót. Z jego gardła wydarł się stłumiony jęk, gdy odruchowo złapał się za pulsującą głowę i zmrużył powieki. Korzystający z tego Dragneel, pochwycił go obydwiema rękoma za szyję i brutalnie przyszpilił do zdemolowanego stołu.
— Trzeci raz już nie powtórzę, gdzie ona jest?! — wrzasnął, powoli tracąc nad sobą wszelką kontrolę.
— Niebawem zostanie wywieziona do Europy, a wtedy będzie poza zasięgiem tego całego, zafajdanego Fairy Tail. — Ledwie wybełkotał przez zaciśnięte zęby, chwytając górującego nad nim Dragneela za ręce. Próbował poluźnić jego żelazny chwyt, by móc zaczerpnąć choć odrobiny tlenu. Musiał coś zrobić... Powiedzieć, by zbić go z pantałyku. W tej chwili na myśl przyszło mu tylko jedno: — Heh, jaki ojciec taki syn.
— O czym ty pieprzysz? — zapytał, kompletnie nie wiedząc co Regulus miał na myśli. Nieświadomie poluźnił dłonie, którymi go trzymał.
Zakrwawiony mężczyzna spojrzał w jego śmiertelnie groźne, dziko piorunujące oczy, po czym uśmiechnął się cwanie.
— Historia zatoczy koło i nawet ty nie będziesz w stanie jej odnaleźć. Jedyne co zdołasz, to popełnić błąd Igneela i skończyć równie marnie co on.
Na wzmiankę o ojcu, Natsu zacisnął pięści i z całej siły wymierzył cios prosto w jego przeponę, a wtedy zamroczony zatykającym bólem Loki, na parę chwil utracił zdolność wzięcia oddechu. Skulił się do pozycji embrionalnej i zachłysnął wydzieliną z żołądka, którą następnie wypluł.
Korzystający z okazji, Dragneel zszedł z niego i poszedł po leżącego na ziemi Browninga. Stanął nad nim niczym kat i już miał oddać strzał prosto w jego serce, ale gdy jego czułe uszy wyłapały krzyk Lucy zmieszany z jakimś innym obcym, oraz odgłos tłuczonej zastawy.
Zatrzymał się.
Posłał mu pogardliwe spojrzenie i prychnął. Nie miał czasu na tego śmiecia.
— Leż tu — wycharczał pod nosem do znokautowanego i walczącego o każdy oddech rudowłosego. Wiedział, że na ten moment nie był nawet wstać. Odwrócił się plecami i rzucił przez ramię: — Wejdź mi w drogę raz jeszcze, a gorzko tego pożałujesz.
***
— Dlaczego nic nigdy nie może iść po mojej myśli, cholera!!! — ryknął wściekły, strącając ręką najbliżej stojące na stole rzeczy i zwalając je z głośnym rumorem na marmurową podłogę. Poderwał rozszalałe oczy i zerwał się w stronę Lucy. Złapał ją za nadgarstek i zaczął szarpać za sobą w stronę wyjścia z jadalni. — Wyjeżdżamy, już!
Zatrwożona gwałtownością ojca, nie powstrzymała się i jej krtani wydobył się mimowolny krzyk.
— To boli!
— Ruszaj się do cholery! Nie mamy czasu! — wrzasnął po raz kolejny i boleśnie pociągnął ją za sobą. Powoli tracił cierpliwość i nie mógł pozwolić by jego misterny plan poszedł na marne.
Lucy pobiegła za nim może parę kroków, w trakcie których cała sytuacja i informacja do niej dotarły. Więc Levy musiała dostrzec fotografię jaką zostawiła na komodzie, a Makarov wysłał za nią ludzi aż do Nowego Jorku. Wiąż nie mogła wyjść z szoku, że Fairy Tail przyleciało za nią aż tutaj...
Cztery i pół tysiąca kilometrów.
Wszystko działo się tak szybko. Słysząc odgłosy strzałów i walk zza olbrzymiego okna, dotarło do niej coś bardzo ważnego. Powoli budziła się z całej tej mrzonki i odzyskiwała własną świadomość. Nawet własny ojciec przyznał, że zawsze fascynowało go jej spojrzenie; pełne woli walki i nieustępliwości. To był idealny impuls. Zdała sobie z tego sprawę i teraz zrozumiała, że zastraszenie Regulusa straciło immunitet. Skoro oni po nią przyjechali, znaczy że wszyscy w Los Angeles muszą być bezpieczni i że udaremnili ich próbę zamachu.
— Nie... — wyszeptała marszcząc brwi i zbierając w sobie odwagę.
Lucy wyrwała rękę z jego mocnego uścisku i stanowczo się zatrzymała. Zdezorientowany Jude również przystanął i odwrócił się w jej kierunku. Ujrzał oczy, których tak bardzo się obawiał i które myślał, że ma w garści.
— Co ty wyprawiasz? — zapytał jeszcze w miarę opanowanym tonem, ale czuł że złość niebezpiecznie w nim wzbiera. — Już mówiłem, że nie mamy czasu...!
Lucy zacisnęła pięści i ponownie powtórzyła głośniej:
— Nie! — W końcu uniosła się i dumnie wyprostowała. — Nie zdołasz dalej mnie więzić, a ja nie zamierzam być kolejnym narzędziem w twoich rękach. Możesz próbować do woli, ale już nigdy mnie nie złamiesz. Ty i Loki sprytnym podstępem zmusiliście mnie do posłuszeństwa; wykorzystaliście moich przyjaciół by spełnić swoje niecne cele, ale teraz gdy oni pokazali swoją siłę i po mnie wrócili, nie zamierzam dłużej uciekać, ani tym bardziej ich okłamywać. Powtórzę więc raz jeszcze... — wzięła głębszy wdech i dokładnie zaakcentowała każde słowo — Nigdzie z tobą nie jadę, tato.
Pierwszy raz o wielu lat, to słowo opuściło jej krtań. Wydawać się mogło, że było wypowiedziane z tak ogromną goryczą i ironią, że przecięło ciągle narastającą atmosferę pomiędzy nimi.
Chwila ciszy.
— Nie jedziesz? — zapytał w niedowierzaniu, by następnie jego ramiona zaczęły drgać, a on stopniowo zanosił się śmiechem, aż w końcu wybuchł na całe gardło. — Hahaha!!!
Lucy w osłupieniu spoglądała na jego sylwetkę. Zawsze powściągliwy i opanowany Jude, teraz zakrył twarz jedną ręką i śmiał się w niebo głosy. Wyglądem przypominał niestabilnego emocjonalnie psychopatę, którego druga strona przejęła władzę nad jego ciałem.
— Rozumiem... A więc jednak coś tam masz z tej swojej plugawej matki. Ona również pewnego dnia odważyła mi się postawić i co jej z tego przyszło? — powiedział, gdy względnie zapanował nad salwami śmiechu. Spojrzał na swoją córkę spomiędzy palców i wysyczał z jadem: — Od wielu lat jej rozkładające się truchło stanowiło nawóz dla drzewa pod którym leży: gorzko tego pożałowała i zapłaciła adekwatną cenę.
Przez moment analizowała.
— Postawiła ci się, zapłaciła cenę...? — Nic nie rozumiała tego bełkotu, ale czuła coraz bardziej narastający niepokój w środku. — Nie, ona zawsze się ciebie bała i unikała jak tylko się dało. Byłeś tyranem, który nie raz odważył się podnieść na nią rękę... O jakiej adekwatności ty w ogóle mówisz?
Mężczyzna wyprostował się nieco i stanął w szerszym rozkroku.
— Heh, minęło tyle lat, ale ty dalej niczego nie wiesz... — Jude zaśmiał się po raz ostatni i wbił swój arogancki wzrok w zdezorientowane i do złudzenia podobne do jego żony, oczy Lucy. — O czym mówię? O prawdzie.
Świdrując sylwetkę swojej zbuntowanej córki, niespodziewanie jakieś omamy przysłoniły mu racjonalne widzenie. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że ujrzał w niej Laylę z dnia, w którym to wszystko się zaczęło. Jego umysłem i ciałem zawładnęła nieopisana słowami wściekłość. Zaciskając zęby, wyrwał w stronę Lucy, która na ten gwałtowny gest, zaczęła cofać się do tyłu.
— Dlaczego do cholery musisz mi ją tak bardzo przypominać! Dlaczego nie możesz milczeć i robić tego co ci każę! Dlaczego nie możesz być posłuszną marionetką za której sznurki mógłbym swobodnie ciągnąć?! Dlaczego los musiał mnie pokarać tak okropną żoną i równie okropną córką?!
Jude złapał ją za sztywny kołnierz, przyciągnął sobie niemal pod nos i zamachnął się drugą ręką, która po chwili wylądowała się na jej lewej stronie twarzy. Uderzenie było tak mocne, że zdobiący jej głowę kapelusz upadł na ziemię. Rozciął jej delikatną skórę warg z której po chwili zaczęła lecieć krew. Zamroczona dziewczyna nie zdołała utrzymać się na nogach i pod wpływem włożonej w to siły, przechyliła się do tyłu i przewróciła się plecami na stół. Zrzucając srebrne tace z jedzeniem, oszołomiona, drżącą ręką chwyciła się za pulsujące miejsce. To był pierwszy raz w życiu, kiedy uderzył ją własny ojciec. Nie mogąc uwierzyć, spojrzała na niego z przestrachem, lecz on ciężko dysząc stanął nad nią niczym kat. Ponownie chwycił za garsonkę, przyciągnął do siebie i z furią spojrzał w jej żywo przestraszone oczy.
— Myślisz, że porwanie twojej matki było czystym przypadkiem? Że od tak została uprowadzona z jednej najpilniej strzeżonych posiadłości w tym mieście? Wszystko to było zapiętym na ostatni guzik planem, który bez mrugnięcia powieką wprowadziłem... — Widząc coraz większy popłoch na jej twarzy, uznał że nie ma sensu dalej się w to wszystko bawić, więc kontynuował: — Jak już zapewne wiesz, Layla pochodziła z Los Angeles, gdzie wychowywała się i dorastała. Miała tam rzeszę przyjaciół w tym także sławnego Dreyara. W pewnym momencie Layla zaczęła myśleć nad ucieczką ode mnie; napisała i wysłała do Makarova list z informacją, że niebawem zjawi się w Kalifornii wraz z tobą. Chciała spróbować was ochronić i wyrwać się z tego przepełnionego dwulicowością życia, a tym samym stworzyć ci możliwość wyboru przyszłości. Chciała uczynić swoją ukochaną córkę wolną i uchronić przed moimi rękami, które prędzej czy później by i ją dosięgły. Nie wiedziała jednak, że moi ludzie mięli ją stale pod obserwacją i w odpowiednim momencie przechwycili ów list. O wszystkim się dowiedziałem i skutecznie zniweczyłem jej plany. Znała zbyt wiele sekretów i wiedziała o moich nielegalnych interesach, kontaktach z różnymi ludźmi, a także o tym że współpracowałem z przemytnikami i produkowałem narkotyki. Nie mogłem pozwolić, by wyrwała się z więzienia w jakim szczelnie ją zamknąłem. Zapłaciłem więc i zleciłem pewnej mafii za porwanie jej i zażądanie okupu. Miało to wyglądać jak prawdziwe uprowadzenie. Jestem szanowanym właścicielem prywatnej kliniki, więc musiałem mieć czyste ręce i grać rolę biednego męża, który stracił żonę w tragicznych okolicznościach. Layla nie była głupia i najprawdopodobniej domyślała się jak to się skończy, dlatego w dniu gdy zjawili się tutaj mafiozi, nawet nie była zaskoczona, ani nie stawiała większego oporu. Poszła z nimi grzecznie, godząc się ze swym losem, jaki de facto sama na siebie sprowadziła. Miała wybór; albo zostać tutaj i dalej zdobić ten piękny dom i być mi bezgranicznie posłuszną, albo próbować uciec i zabrać cie do jej ukochanego miasta. Wybrała to co chciała, a teraz jak już mówiłem, stanowi jedynie pożywkę dla robaków i trawy w moim ogrodzie. Oto czym jest prawda.
Przez cały ten długi monolog i wyznawanie, Jude spoglądał głęboko w bursztynowe oczy. Jej przerażone oblicze oraz ściekające strumieniami łzy były wystarczająco satysfakcjonującym powodem, który sprawiał, że czuł się jeszcze silniejszy. Zastygła w kompletnym bezruchu, a on uśmiechnął się jeszcze szerzej i dodał:
— Zanim ją jeszcze zabrali, Layla prosiła mnie... Nie, ona korzyła się z nosem w posadzce i błagała na kolanach, bym nigdy, przenigdy cie nie skrzywdził. Jednak teraz, kiedy cały mój świat zaczął legnąć w gruzach przez ciebie oraz to zasrane Fairy Tail, nie mam już nic do stracenia.
Spoglądała na niego z lekko rozchylonymi ustami. Przez zaciśnięte niczym supeł gardło nie potrafiła przełknąć śliny, ani wykonać jakiegokolwiek ruchu. Czuła, że narastający i wyniszczający ból w głowie oraz brzuchu spowodują, że zaraz się przewróci. Nawet nie mogła mrugnąć oczami z których teraz nieustannie wyciekały kryształowe łzy. Jej serce biło tak szybko, że mogłaby przysiąc, że słyszy jego łomot...
— Więc... — zaczęła, ale każda opuszczająca jej struny sylaba, powodowała ogromny ból — to ty byłeś tym, który pozbawił mnie mamy... — wyszeptała ledwie bezgłośnie, by następnie wykrzyczeć na cały swój głos: — To ty byłeś jej prawdziwym mordercą! Potworem, który nigdy nie powinien się urodzić!
Nie zdążyła zareagować, gdy wściekły Jude dopadł do niej i rzucił się z łapami do gardła. Lucy zrozumiała, że teraz musi z nim walczyć. Wciąż mocno szarpana i duszona, wydała z siebie cichy jęk, gdy po omacku zaczęła wodzić jedną ręką po porozwalanych rzeczach na stole. Złapała za srebrny świecznik, którym następnie cisnęła w prosto jego kość skroniową. Jude wydobył z siebie stłumiony skowyt i łapiąc się za obolałe miejsce, cofnął się o parę kroków w tył, uwalniając tym samym córkę z mocnego uścisku.
Łapczywie zaczęła nabierać powietrza i odruchowo przyłożyła rozdygotane dłonie na obolałą szyję. Wciąż opierając się dolnymi partiami pleców o stół, poderwała wzrok na swojego ojca. Tym uderzeniem spowodowała rozcięcie skóry z którego zaczęła sączyć się zataczająca aż po jego żuchwę krew.
Zrozumiała, że znalazła się w niebezpieczeństwie i że musi stąd jak najszybciej uciekać. Wciąż nieco zamroczona, już chciała odbić się od dębowej tafli, ale gdy ujrzała Juda wyjmującego zza marynarki pistolet i celującego w nią, zamarła w bezruchu.
— Nie martw się, Lucy. Już niebawem dołączysz do swojej zdzirowatej matki, a ja osobiście zakopie twoje zwłoki tuż obok mojej dawnej, zużytej kukiełki. I możesz być pewna, że tej prawdy nie dowie się już nikt.
Celując w nią bez żadnych skrupułów, położył palec na spust i posłał jej pełen pogardy uśmiech.
To był jej koniec. Nie miała jak się bronić.
Jedyne co mogła zrobić w tej sytuacji, to zamknąć kurczowo powieki i czekać na swój rychły koniec. Zaciskając zęby i przygotowując się na ten moment, usłyszała przeszywający uszy huk i głośny wystrzał.
C.D.N
PS - dobry Polsat nie jest zły, co nie? x'D...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro