Tom II, Rozdział 23. Znikające miasto.
Przez panujące korki w centrum miasta, musiał się wlec jak mucha w smole. Nie będąc w humorze już od samego poranka, stukał nerwowo palcami o kierownicę. Na dworze było już ciemno i w dodatku zaczął padać śnieg, więc włączył światła. Właśnie minął skrzyżowanie, na którym niegdyś ją potrącił. Na to odległe wspomnienie, nie wiedząc czemu, jeden kącik jego ust drgnął lekko ku górze. Jednak dobrze, że wtedy się spieszył, bo gdyby nie to... To ich spotkanie mogłoby się skończyć o wiele gorzej, niż tylko słowna przepychanka.
Teraz był na ostatniej prostej, gdzie znajdywała się kawiarnia, a wtedy coś cholernie alarmującego przykuło jego uwagę. Dostrzegł wychodzącą podejrzanie chwiejnym krokiem z kawiarni Lucy w towarzystwie jakiegoś obcego faceta. Groźnie przymrużył powieki, by móc lepiej się przypatrzyć. Nie widział jego twarzy, ale miał wrażenie, że skądś kojarzy gościa, a w szczególności jego kurtkę i posturę ciała. Zdawało mu się, że rozmawiali, jednak jej twarz jawnie wyrażała panikę z domieszką strachu? Mężczyzna wyraźnie wbrew jej woli, śmiał trzymać ją za przedramię i ciągnąć gdzieś w swoją stronę, mimo że ona jednoznacznie próbowała stawiać mu opór.
Dragneel natychmiast poczuł wrzącą krew w żyłach, oraz niewytłumaczalny słowami uścisk w gardle. Impulsywnie spiął mięśnie w całym ciele i nie zważając na ograniczenia prędkości, dodał gazu. Wjechał nieprzepisowo na chodnik i zaparkował z piskiem opon. Zatrzymał się tuż przed nimi i nie gasząc silnika, wysiadł z samochodu i głośno trzasnął drzwiami.
— Co tu się, kurwa, dzieje? Jakiś problem pajacu?— warknął ostro, podchodząc do nich coraz to bliżej, a wtedy dostrzegł jej niezdrowo bladą cerę i błądzące po jego twarzy, zlęknione oczy. Jego ton żądał bezzwłocznej odpowiedzi, więc przerzucił wzrok na intruza. Wystarczyło parę marnych sekund, żeby przyjrzał mu się dokładnie i by stwierdził, że już ma do niego awersje. Nie wiedząc czemu, jego gęba wywoływała w nim jakieś złe emocje. Nie potrafił tego sensownie wyjaśnić, ale od razu wyczuł od niego dziwne, lecz wrogie wibracje. — Puść ją i spadaj stąd.
Facet w niebieskich okularach trzymał ją kurczowo, a na jego widok i słowa, jeszcze bardziej docisnął ją do siebie, co nie umknęło jego bacznej uwadze. Ich zażarte spojrzenia się skrzyżowały, a on poczuł narastający w sobie, nienasycony gniew.
Czując tą napiętą i zgęstniałą atmosferę, Lucy wbiła w niego przygaszony wzrok. Cieszyła się, że go widzi, ale jednocześnie obawiała. Jego pojawienie się tylko skomplikowało tę sytuację, bo Loki i tak nie da jej teraz spokoju. Nie, kiedy w końcu ją odnalazł. Czuła się tak bardzo bezsilnie, że jedyne co była w stanie wypowiedzieć, to jego imię...
— Natsu... — ledwo wyszeptała łamiącym się głosem, ale tyle w zupełności wystarczyło. Mógłby przysiąc, że dziewczyna jest bliska płaczu. Zadziałało to na niego niczym czerwona płachta na byka: poczuł jak wzrasta w nim fala szału i nieokiełznanej wściekłości.
To nie było jej standardowe zachowanie, więc nawet nie czekał na jakąkolwiek dalszą odpowiedź. Intuicyjnie napiął mięśnie całego ciała, mocniej zagryzł zęby i dyskretnie zaciskając pięść, dosłownie w dwie sekundy, znalazł się tuż obok nich. Zamachnął się i już chciał wymierzyć cios w podejrzanego typka, ale wtedy stało się coś, czego chyba nawet on nie mógł się spodziewać.
Facet, któremu niemal od samego początku towarzyszył szeroki, lecz fałszywy uśmieszek, od razu wyczuł jego zamiary i gdy rozpędzona pięść Dragneela miała zderzyć się z jego szczęką, ten w ostatnim momencie wykonał zgrabny unik. Identyczny i do złudzenia przypominający ten, który niegdyś wykonała Lucy w magazynie. Dobrze ją wtedy obserwował i zapadło mu to w pamięci.
To były ułamki precyzyjnie wymierzonych sekund.
Zmarszczył brwi i ani myślał spuszczać go z oka. Czuł, że za szybko go ocenił i zlekceważył bo tylko ktoś dobrze wyszkolony był w stanie przewidzieć zamiar jego ataku. Garstka przechodniów zatrzymała się i zaczęła na nich spoglądać z rozgoryczeniem, ale ich zdawało się do nie dotyczyć, bowiem Regulus i Dragneel, toczyli teraz mentalnie zażarty bój między sobą.
— Hola, hola! — zawołał, w końcu puszczając Lucy, która bezwiednie oparła się plecami o ścianę stojącego przy chodniku budynku. Wyprostował się i podniósł obydwie dłonie w pokojowym geście. — Spokojnie kolego, nie tak gwałtownie. Dziewczyna po prostu źle się poczuła, więc chciałem ją wyprowadzić na zewnątrz i bezpiecznie odprowadzić do domu. Zluzuj nieco.
Jego kłamliwie uspakajające słowa, ani trochę go nie przekonały. Wciąż nabuzowany Natsu, niczym nastroszony lew, stanął w szerokim rozkroku, pomiędzy nim a Lucy, którą teraz osłaniał swoimi szerokimi plecami. Gromiąc spojrzeniem i posturą znajdującego się naprzeciwko faceta, ostatecznie zadarł podbródek z wyższością.
— Już jest w odpowiednich rękach, a ja nie mam w zwyczaju się powtarzać — wysyczał z taką ilością jadu, że aż sam się tego nie spodziewał, że tak potrafi. —Wypierdalaj stąd, jeśli nie chcesz bym skutecznie przeforsował ci twarz.
Za czarną, skórzaną kurtką miał schowanego Browninga i nie będzie się zastanawiał, jeśli zajdzie konieczność użycia go tu i teraz. Szczerze mówiąc miał ochotę przestrzelić na wylot ten pewny siebie ryj i zetrzeć w pył ten obłudny uśmieszek.
— Fiu, fiu — zagwizdał cwaniacko, cofając się o parę kroków w tył. — Nie szukam kłopotów, kolego. Wybacz, jeśli przez przypadek ci się naraziłem — odpowiedział, przybierając nad wyraz frywolny wyraz twarzy. Rozluźnił ciało, przymknął powieki i schował dłonie do kieszeni spodni. Odwrócił się na pięcie, jednak zanim ruszył, zwrócił się jeszcze przez ramię do Lucy: — Pamiętaj, by lepiej dbać o zdrowie. Trzy dni leżenia w łóżku i ciepła herbata z miodem z pewnością pomogą ci stanąć na nogi. — Specjalnie zaakcentował liczbę ,,trzy'', żeby dać jej do zrozumienia, że nie ma więcej czasu. Okrywając się tajemniczym uśmiechem, zatoczył się wesoło i poszedł w swoją stronę.
Dragneel z grozą odprowadzał go do momentu, aż ten nie zniknął za kolejnym budynkiem na rogu. Ciche szepty gapiów, hardo sprowadziły go na ziemię, więc prychając zmroził wszystkich swoim spojrzeniem, a oni pod jego naporem, prędziutko zaczęli rozchodzić się w swoim kierunku. Dopiero potem, odwrócił się w stronę ledwo stojącej i podpierającej się o ścianę, Lucy. Wyglądała naprawdę nieciekawie i sprawiała wrażenie, jak gdyby zaraz miała się przewrócić.
Nie wiedząc czemu, poczuł dziwny impuls i ucisk w klatce piersiowej.
— Kto to był i o co tu chodziło? — zapytał, diametralnie zmniejszając dzielącą ich odległość i chwycił za ramiona. Praktycznie stykając się głową z dziewczęcym czołem, pochylił się nad nią i dokładnie omiótł jej zmęczoną twarz. Zdawała być się jakaś nieobecna, co tylko potęgowało narastający w nim... Chaos? — Dlaczego tak słabo wyglądasz?
Nie potrafiła nic z siebie wykrztusić. Otwierała usta by coś powiedzieć, ale zerkający na nich z konsternacją ludzie, wprawiali ją w jeszcze większe poczucie zawstydzenia. Widzący to Natsu, chwycił ją za nadgarstek i bez słowa zaprowadził do samochodu. Po chwili odjechali z miejsca i ruszyli w stronę dzielnicy miasta, gdzie mieszkała.
W aucie panowała absolutna cisza. Mijając kolejne skrzyżowanie, Dragneel nie wytrzymał.
— To powiesz mi w końcu kto to był? — zapytał posyłając jej krótkie spojrzenie, jednak dziwnie milcząca Lucy, zacisnęła mocniej dłonie na pasie bezpieczeństwa.
— Nie mam pojęcia. Zrobiło mi się słabo, a on tylko mnie wyprowadził na zewnątrz — wyszeptała niemal bezgłośnie, wbijając spojrzenie w boczną szybę pasażera.
Natsu taka odpowiedź, ani trochę nie usatysfakcjonowała, a wręcz wprowadzała w dziwny stan irytacji. Kto jak kto, ale on bardzo dobrze znał się na ludziach i wiedział że skłamała, ale z jakiegoś zupełnie niejasnego powodu, nie chciała powiedzieć mu prawdy. Jeszcze gdy rozmawiali przez telefon, Lucy zdawała być się w dobrym humorze, a teraz co? Była dziwnie przyciszona, wystraszona, a może i nawet lekko zdenerwowana.
— Zawieź mnie proszę do domu — wychrypiała, nawet na niego nie patrząc. Kłamiąc, przynajmniej nie chciała patrzeć mu w twarz.
— Na pewno to nie nawrót zatrucia? — spytał poważnie i w tym momencie zatrzymali się na czerwonych światłach. Korzystając z okazji, wysunął się w jej kierunku czym spowodował, że leniwie odwróciła głowę w jego stronę. Nie pytając o zdanie, przytknął rękę do jej czoła i wbił w nią swoje srogie spojrzenie; próbował dopatrzeć się w tych jej hipnotyzująco bursztynowych oczach jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi. — Może powinienem zabrać cie do Mystogana?
Uważnie wertował każdy, najdrobniejszy jej gest, czy mimikę. Nie uszło jego uwadze nawet to, że w kącikach jej oczu dostrzegł czające się drobne łzy. Zabrał rękę i ponownie położył ją na drążku biegów. Momentalnie poczuł, jak kolejna fala nieuzasadnionej złości, zawładnęła jego umysłem. W tej chwili zapragnął zawrócić, znaleźć tamtego faceta i porządnie złoić mu skórę. Następnie zastrzelić i zakopać gdzieś w lesie jak miewał to w zwyczaju. Szczerze; ledwie był na granicy powstrzymania się.
— Nie, to nie to. Po prostu... — Sama nie wiedziała co powiedzieć, więc zrobiła chwilową pauzę, po której nabrała więcej powietrza do płuc. Była skutecznie zastraszona przez Lokiego i przecież nie mogła wyznać mu prawdy. Nie chciała sprowadzać na nikogo żadnych kłopotów, dlatego musiała względnie wziąć się w garść. — Nie sądziłam, że ten spacer do kawiarni tak bardzo mnie zmęczy. Miałeś rację, nie powinnam była jeszcze wychodzić z domu. Jednak jest ze mnie wariatka... — mówiąc to, zebrała wszelkie pozostałe siły i posłała mu lekki uśmiech. Był on fałszywy, nikły i jakby przez ścianę bólu, co on wyczytał z niej niemal jak z otwartej księgi, jednak tym razem dał za wygraną i odpuścił.
— Dobrze — odpowiedział w końcu, gdy sygnalizacja oświetliła ich twarze kolorem zielonym. I tak wiedział, że nie ma sensu pytać ją o prawdę, bo ona najwyraźniej unika jej za wszelką cenę. Nie rozumiał tylko, dlaczego?
Reszta ich podróży minęła w ciszy. Wedle jej prośby, odwiózł ją tam, gdzie chciała. Zaparkował pod jej blokiem i zatrzymał się przy krawężniku. Ledwie zdążył zaciągnąć ręczny, a ona już złapała za klamkę i niczym spłoszona ptaszyna, chciała wysiąść.
— A witaminy? — zapytał sięgając do tyłu po reklamówkę z jakimiś plastikowymi pudełkami. Była kompletnie rozkojarzona i uparcie unikała kontaktu wzrokowego, co tylko dodatkowo wzbudzało narastającą w nim frustrację.
— Ah, racja. Dzięki. — Niczym ocucona, sięgnęła po ową rzecz i nieco drżącymi rękoma schowała do torebki. Zupełnie nieświadoma, odwróciła głowę i chciała wysiąść z auta, ale jego głos po raz kolejny ją zatrzymał.
— Czekaj — Bił się w myślach, jednak zmarszczył brwi i w końcu to powiedział: — Na pewno wszystko w porządku? Przecież dobrze wiesz, że mojego wzroku nie oszukasz.
Tak. Dobrze to wiedziała... Miał cholerną rację. Lucy zastygła w chwilowym bezruchu. Zagryzając lekko wargę, powoli odwróciła głowę w jego kierunku, a wtedy napotkała jego dzikie, wręcz świdrujące na wskroś spojrzenie z inteligentnym błyskiem. Te silne oczy tak bardzo ją fascynowały, że mimowolnie zaczęła toczyć z nimi bój, gdzieś w głębi siebie. Spowodowały one, że przez sekundę poczuła stan zawahania. A może jednak... powinna mu powiedzieć?
— Jeśli dzieje się coś, co cie niepokoi, lub wprowadza w stan zagrożenia, powiedz o tym. Nigdy mnie nie okłamuj, Lucy — wypowiedział to z taką powagą i akcentem, że aż na ten jeden moment zwątpiła, ale przypominając sobie dzisiejsze słowa Lokiego, to uczucie szybko przeminęło.
— Już mówiłam, że nic mi nie jest. — Okłamała go, zrywając tym samym kontakt wzrokowy. Te słowa ledwo uszły z jej zaciśniętego niczym supeł gardła. Uśmiechnęła się do niego po raz ostatni i tym razem pewnie chwyciła za klamkę. Wychodząc z samochodu rzuciła jeszcze na odchodne: — Dziękuję ci za wszystko, Natsu. Śpij dobrze.
Delikatnie zamknęła drzwi.
Został sam, a ona pozostawiła po sobie uczucie dziwnej, przenikliwej pustki. Dlaczego w tym momencie uznał, że brzmiało to bardziej jak pożegnanie? Ale nie takie na parę dni, lecz na zawsze.
Nie mogąc odpędzić się od tej namolnej myśli, cały czas bacznie ją obserwował i ani myślał spuszczać na choć odrobinę z oczu. Mimo, że po paru krokach zniknęła mu z pola widzenia, to zaprzestał dopiero w momencie, gdy dojrzał lekkie światło dobiegające zza jej okna. Był więcej niż pewny, że jej dziwne zachowanie nie było spowodowane zatruciem.
Ona wyraźnie drżała na dotyk tamtego obcego faceta.
Nim sam się zorientował, jego twarz wyrażała czysty szał, a ciało rozrywała chęć usilnego wyżycia się. Ogarnął się dopiero w momencie, gdy zadarł podbródek i dostrzegł swoje mrożące krew w żyłach odbicie w przednim lusterku. Ostatnio coś złego się z nim działo i złapał się na tym, że o wiele trudniej mu nad sobą zapanować.
Wyciągnął z kieszeni papierosa i zapalił. Spasował nieco i rozdrażniony wplótł dłoń we włosy. Posiedział tak jeszcze parę chwil, spalił, a potem ruszył w drogę. Lucy życzyła mu dobrej nocy, ale on już wiedział jak ją spędzi. Będzie szukał tamtego jebanego gnoja, który ośmielił się doprowadzić ją do takiego stanu, a co najważniejsze do tego, że spowodował u niej chęć do płaczu. Czy ona naprawdę sądziła, że jej uwierzył? Głupia...
Skoro ona milczy, to Dragneel z chęcią wysłucha drugiej strony. O ile uda mu się go dorwać. Uśmiechnął się ponuro i rzucił na głos:
— Zdecydowanie nie umiesz kłamać, Lucy.
***
Trzy dni później
Od czasu spotkania z Lokim, minęły trzy dni. Trzy, cholernie ciągnące się dni, podczas których praktycznie nie funkcjonowała. Nie ważne jak bardzo by się starała o tym nie myśleć, na nic się to zdało, bo wszystkie jej myśli krążyły wokół jego osoby i słów. Lucy wiedziała, że prędzej czy później ON po nią wróci. To trwanie w zawieszeniu i oczekiwanie sprawiało, że wewnątrz siebie przeżywała potworne katusze. Snuła się po mieszkaniu, niczym wątły cień. W ogóle nie przypominała tej radosnej i ochoczo nastawionej do życia dziewczyny, jaką zawsze była.
W tym momencie wracała z drobnych zakupów. Od tych paru dni, w ogóle nie miała apetytu, ale przecież nie może się głodzić. Nawet zwykłe wyjście do sklepu wiązało się z nieustannym oglądaniem się za siebie. Była przewrażliwiona i wciąż nie mogła wyzbyć się nawracającego uczucia, że jest obserwowana. Czuła, jak ktoś nieustannie depcze jej po piętach i szczerze mówiąc mogła tylko czekać, aż Regulus w końcu ujawni się z cienia...
Wchodząc na ostatni schodek, sięgnęła do torby po klucz, a gdy go znalazła, wsunęła w metalowy zamek i przekręciła. Zmarszczyła brwi, bo drzwi okazały być się otwarte. Była pewna, że gdy wychodziła to je zamykała. Zawsze sprawdza to minimum cztery razy, więc nie było mowy by i tym razem tego nie zrobiła. Będąc prawdziwie zdezorientowaną, lekko je pchnęła: pod wpływem tego nacisku, wydobyły z siebie nieprzyjemny zgrzyt.
Poczuła ciarki na plecach, oraz przechodzącą po karku gęsią skórkę. Coś było nie tak, bo przecież Plue zawsze na nią czekał i skakał od samego progu, natomiast teraz słyszała jego stłumione skomlenie dochodzące zza łazienkowych drzwi. Weszła głębiej do środka, a jej oczom ukazał się widok, jakiego chyba się nie spodziewała.
— No w końcu, ile można na ciebie czekać? — zapytał, siedząc na kanapie w salonie. W jednej ręce trzymał pistolet, a w drugiej pilot od telewizora, który w tym momencie wyłączył. Zwrócił w jej kierunku swoje przenikliwie błękitne oczy i bezczelnie się uśmiechnął. — Już zaczynałem się nudzić, a twój pies skutecznie działa mi na nerwy. Masz całkiem dobre wyczucie czasu Lucy, bo gdyby program, który aktualnie oglądałem dobiegłby końca, zastrzeliłbym tego białego kundla.
Poczuła jak wiotczeją jej mięśnie nóg. Była w pułapce, a jej racjonalne myślenie całkowicie się wyłączyło.
— Włamałeś mi się do mieszkania?! — zawołała, upuszczając siatkę z zakupami na podłogę. Nie zwracając uwagi na niego, podbiegła do kuchennego blatu i niczym w amoku, sięgnęła po słuchawkę telefonu. — Jeśli zaraz stąd nie wyjdziesz i nie zostawisz mnie w spokoju to pożałujesz.
Obserwujący jej poczynania Loki, parsknął krótkim śmiechem. W geście rozbawienia, uderzył się otwartą dłonią w udo i wstał na równe nogi. Lucy wzdrygnęła się, gdy z pewną siebie miną i pistoletem w ręce, zaczął powoli kroczyć w jej kierunku; zatrzymał się jakieś cztery metry przed nią. Była niższa, więc musiał spojrzeć w dół.
— Przestań — żachnął i ruszył z miejsca, tym samym zmuszając ją do upuszczenia słuchawki i wolnego wycofania się. — Nie bądź śmieszna, Lu.
Słysząc skrót, jakim niegdyś się do niej zwracał, teraz poczuła bolesny ucisk w żołądku.
— Nie nazywaj mnie tak — odwarknęła, automatycznie odchylając spanikowanie ciało do tyłu, do momentu, aż nie poczuła jak twardy blat wbija się w jej plecy.
— Jeśli nie chcesz by komukolwiek z twoich nowych, cennych przyjaciół, stała się krzywda, lepiej weź się w garść i pakuj się. — Na dowód swoich słów, wskazał na leżącą na kanapie torbę.
— Nie rozumiesz, że nie chce mieć z wami nic wspólnego?! — W końcu wybuchła i krzyknęła: — Nie po to opuściłam Nowy Jork, żebyś teraz nagle zjawiał się po paru latach i oświadczał mi, że zostałam sprzedana w czyichś interesach! Dlaczego wy tak bardzo chcecie zrujnować mi życie? Widziałam do czego zmuszana była moja matka, widziałam jak była traktowana. Widziałam jej codzienny ból i powolny upadek...Teraz, gdy w końcu się od tego uwolniłam i zaczęłam życie na własną rękę, on chce ze mną zrobić dokładnie to samo?!
Czuła, że głos zaczynał jej się łamać, ale usilnie walczyła, by kompletnie się przed nim nie ukorzyć.
— Nie w czyichś, a twojego ojca. Wyrażaj się — zdegustowany, szybko ją poprawił. Jej rozpaczliwe słowa, nie wywołały w nim ani krzty ludzkich emocji. — To nie zależy ode mnie i to nie w moich rękach jest twoje życie, tylko w jego, choć tak szczerze mówiąc... Ja na jego miejscu zgotowałbym ci coś o wiele gorszego.
Lucy wiedziała, że Loki pałał do niej jedynie nienawiścią. Kiedyś bliscy przyjaciele, teraz zażarci wrogowie, a to wszystko z powodu, że kiedyś odepchnęła go od siebie i nie widziała w roli swojego mężczyzny. Nie wiedziała, że dobre relacje są w stanie tak szybko się zepsuć.
— Moje słowa są ostateczne, nigdzie z tobą nie jadę — odparła zbierając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej stabilnie.
Regulusowi się to nie spodobało, bo jego cyniczny uśmiech znikł tak szybko jak się pojawił. Wyraźnie zarejestrowała moment, w którym rysy jego twarzy się zaostrzyły, a on w niecałe dwa susy, diametralnie zmniejszył odległość pomiędzy nimi. Nie zdążyła nawet zareagować, kiedy złapał ją za szyję i przybił do stojącej za nią lodówki, z której wyciekł odgłos przewracających się rzeczy. Gdy jej plecy zderzyły się z twardą powierzchnią, wydała z siebie urwany stęk. Już wiedziała, że żarty się skończyły, a jego względne opanowanie, trafił szlak.
— Zamknij się i dobrze mnie teraz posłuchaj. Mam wyjebane na twoje zdanie, bo jestem tutaj z rozkazu Juda. To nie była z mojej strony uprzejma prośba, byś się spakowała, a rozkaz — wysyczał jej niemal do ucha i swoim oddechem zaczął drażnić delikatną skórę szyi. Napawał się tą bliskością oraz nostalgicznym zapachem, który wciąż wyryty miał w głębi swojej nienasyconej podświadomości. Chciał pastwić się nad nią, chciał zawstydzać, chciał zastraszyć i być powodem jej najgorszych koszmarów. Chciał być jej fatum i sprawcą gorzkiego płaczu. — Dałem ci trzy dni, w ciągu których miałaś się na to przygotować. Nie myśl sobie, że nie ubezpieczyłem się w razie twojej odmowy. Wiem doskonale gdzie mieszka Levy, a także gdzie pracuje. Wiem, że zbratałaś się z organizacją Makarova Dreyara, który tak naprawdę jest Bossem największej mafii tego Stanu. Wiem także o tym, że pobierasz praktyki w szpitalu i bardzo często zajmujesz się tamtejszymi dziećmi. Znam adresy najważniejszych członków tego całego zafajdanego Fairy Tail.
— Nie... — wyszeptała bezgłośnie, próbując odwrócić twarz w drugą stronę, ale jego chłodna dłoń skutecznie jej to uniemożliwiła. Zmusił ją by spoglądała prosto w jego błękitne oczy. Chciała zaprzeczyć, chciała stąd uciec, ale strach skutecznie paraliżował jej odrętwiałe mięśnie.
Widząc malujące się z każdym kolejnym słowem przerażenie, jej oprawca rósł w jeszcze większą siłę i kontynuował:
— Myślisz, że przyjechałem tutaj sam? Przygotowałem się i na taką ewentualność, że będę musiał pobrudzić sobie dłonie cudzą krwią. Wiedz, że odpowiedni ludzie w odpowiednich miejscach tylko czekają na mój sygnał. Jak było na imię temu dzieciakowi, którym ostatnio się opiekowałaś? — zapytał udając chwilowe zamyślenie w czasie którego końcówką nosa drażnił jej wciąż zziębnięty policzek. Czuł jak drżała, co tylko umacniało stan jego chorej satysfakcji. — Chyba Milo, prawda? Jeśli nie chcesz, żebym wyjebał w powietrze połowę szpitala wraz z twoją ukochaną przyjaciółeczką i dzieciakami, oraz nie przestrzelił na wylot czaszki młodemu smarkowi i nie zakopał żywcem tej kelnereczki z podrzędnej kawiarni, weźmiesz teraz grzecznie torbę i spakujesz się w trzy minuty — cedząc, odsunął się nieco od niej i spojrzał w jej wielkie, przestraszone i zaszklone oczy. Szarpnął nią po raz ostatni i gwałtownie odsunął, a wtedy bezsilna Lucy, opadła kolanami na kuchenne płytki. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, na dobitkę usłyszała jego szydzący głos: — Czy wszystko jest dla ciebie zrozumiałe, czy może nie wyraziłem się dostatecznie jasno?
Potrzebowała chwili, by do siebie dojść. W pokoju było cicho jak makiem zasiał, a jedynie co jakiś czas dochodził do niej przenikliwy skowyt psa. Lucy zawsze starała się być silna i nie okazywać słabości, jednak teraz po tym wszystkim co usłyszała... Ugięła się. Dopiął swego i skutecznie ją złamał. Wiedział w co uderzyć. Nie chciała by komukolwiek stała się krzywda, a już na pewno nie jej najbliższym sercu ludziom. Nie mogąc zapanować nad własnymi emocjami, drżącym ciałem i brodą, w końcu zaniosła się i wypuściła z oczu kaskady słonych łez, które teraz niczym grochy rozbijały się na jasnym dywanie w który uparcie się wpatrywała.
Widzący to Loki jedynie prychnął z pogardą i odszedł parę kroków, by sięgnąć po leżącą na kanapie torbę i rzucić jej pod nos. Ponownie opadł na mebel i odszukał w kieszeni paczkę papierosów; zapalił jednego.
— Przestań się mazać, nie mamy na to czasu. Twój ojciec już na nas czeka — warknął ponaglająco, spoglądając na swojego cennego, naręcznego Zenitha.
Nawet nie uniosła wzroku, nie chciała patrzeć na jego wstrętną gębę. Kiedyś byli najlepszymi przyjaciółmi, a w tym momencie nikim więcej jak wrogami stojącymi po przeciwnych stronach barykady, ale znajdujących się w tym samym pomieszczeniu. W dalekiej przeszłości, Regulus, Heartfilia i McGarden bardzo dobrze się znali i kiedyś, gdy jeszcze wszyscy mieszkali w Nowym Jorku, byli praktycznie nierozłączni. Po porwaniu jej mamy, a w konsekwencji śmierci, Loki był tym, który przygarnął ją pod swoje skrzydła. Pokazał i nauczył ją strzelać z pistoletu oraz paru chwytów, by sama w razie czego mogła być się w stanie obronić.
Wiedziała, że z jego strony zawsze było coś więcej, jednak ona nie widziała go w innej roli jak tylko swojego przyjaciela. Rozgoryczony i odrzucony mężczyzna, z dnia na dzień zaczął traktować ją coraz gorzej i ozięblej, aż w końcu niemal całkowicie ją zostawił, zmienił front i dołączył do Juda. Był psem na jego każde zawołanie i wykonywał brudną robotę zza kurtyny, by jej ojciec mógł mieć czyste dłonie.
Była teraz między młotem, a kowadłem: może próbować mu się postawić i skazać swoich przyjaciół na cierpienie, ale może też posłusznie wykonać jego rozkaz i zniknąć z Los Angeles na zawsze. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ona już od początku podjęła decyzję. Podciągnęła nosem i przetarła wierzchem rękawa załzawioną twarz. Rozdygotaną ręką, bez żadnego słowa sięgnęła po leżącą przed jej nosem torbę i wstała. Była gotowa by poświęcić się dla swoich przyjaciół.
Ofiara.
— No widzisz? Jak chcesz to jednak potrafisz podjąć właściwą decyzję. A teraz streszczaj się bo samolot już na nas czeka.
Na ton jego głosu przeszedł ją okropny dreszcz oraz nuta bezsilności. Zacisnęła zęby i chwiejnym krokiem udała się w stronę sypialni, gdzie spakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Zatrzymała się na moment przy komodzie na której stało zdjęcie jej uśmiechniętej mamy na tle złocistych słoneczników. Uśmiechnęła się ponuro i sięgnęła po nie. Chwilę się przyglądała, a potem odstawiła na swoje miejsce i klapnęła szybą do dołu. Wyszła z pokoju, a wtedy ujrzała stojącego przy drzwiach Lokiego, który tupiąc nogą, dawał jej do zrozumienia, że jest mocno zniecierpliwiony.
— A co z psem? — wyszeptała, zaciskając powieki. — Nie zostawię go tutaj tak bez słowa.
— Myślisz, że Jude pozwoli ci przytargać go ze sobą? Nie ma mowy, zresztą to już nie nasz problem.
— Pozwól mi chociaż zadzwonić do Levy. Ma klucze od mojego domu, więc będzie mogła go zabrać do siebie... — Widząc jak rozzłoszczony Loki spogląda na nią z grozą, szybko dodała: — Nie powiem nic złego, a jedynie by się nim zaopiekowała. Proszę cię, pozwól mi chociaż na tyle — wyszeptała błagalnym, niemal bliskim ponownego płaczu głosem. Wbiła w niego swoje duże oczy, a wtedy mężczyzna zerknął na nią z rezerwą. Pod naporem tego pokornego tonu, w końcu prychnął i krótkim ruchem podbródka dał znak, że może to zrobić. Oczywiście w razie czego poszedł w ślad za nią.
Lucy wykręciła tak dobrze znany sobie numer i przystawiła słuchawkę do ucha. Odebrała po paru sygnałach.
— Co jest do ciężkiej cholery, o tej godzinie to ja już śpię...
Usłyszała jej zaspany, lekko zachrypnięty głos.
— Levy, z tej strony Lucy — Próbowała brzmieć jak najbardziej naturalnie, ale wewnątrz była spanikowana i roztrzęsiona. — Posłuchaj, przyjdź jutro z samego rana do mojego mieszkania i zabierz do siebie Plue.
— Co? Czy ciebie do reszty pogrzało? Przecież dobrze wiesz, że nie lubię psów...
— Levy, proszę cię, nie mów już nic więcej — przerwała jej i weszła w zdanie. — Po prostu przyjdź jutro i zabierz go do siebie.
Jej przyjaciółka już nabierała powierza w usta by coś powiedzieć, ale w tym samym momencie Loki bezczelnie złapał za słuchawkę i odłożył, przerywając tym samym połączenie. Lucy spojrzała na niego, a wtedy on posłał jej ten pełen wyższości i cynizmu uśmiech.
Dalsze instrukcje były jasne. Pospiesznie się ubrała, wzięła torbę i jeszcze zanim wyszła, wypuściła Plue z łazienki. Nawet nie zdążyła się z nim dobrze pożegnać, bo siłą została wyciągnięta za rękę z mieszkania. Zamknęła drzwi na klucz i teraz obydwoje wsiedli do jego samochodu.
Udali się wprost na lotnisko, gdzie czekał na nich prywatny samolot. Szeroko uśmiechnięta stewardessa ukłoniła się w stronę Lucy i nazywając ją per Panienką, zaproponowała coś ciepłego do jedzenia, jednak ona jedynie pokiwała niemrawo głową. Siedząc już w wygodnym fotelu samolotu, oparła się na łokciu i spoglądała na nocną panoramę jej miasta z którym szczerze mówiąc, bardzo mocno zdążyła się zżyć. Całe życie, które chciała sobie tutaj ułożyć, właśnie w tym momencie wraz z oddalającym się krajobrazem, zaczęło przemijać. Wzbijając się wysoko ponad ziemię, czuła jak fragmenty jej duszy rozpadają się na miliony kawałeczków, a szarpiący ból zaczyna rozrywać jej serce.
— Oj Lu, nie dramatyzuj — powiedział z udawanym przejęciem i przysiadł się tuż naprzeciwko niej. — Nie wiesz, że życie nie nosi tylko czarnych i białych barw? Nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, jak by się tego chciało.
Lucy nie zamierzała mu odpowiadać. Nawet nie chciała tego słyszeć z jego obłudnie wykrzywionych ust. Nieobecnym wzrokiem spoglądała na coraz to bardziej znikające i oddalające się miasto.
Gdy białe końce samolotowych skrzydeł zaczynały babrać się w chmurnej i gęstej mgle, przerzuciła wzrok na siedzącego przed nią mężczyznę. Ujrzała tam całą gammę emocji, którymi był przesiąknięty: tą bijącą pewność siebie, przeplatająca się z nutą arogancji. Wygrał z nią, więc teraz jedyne czego pragnęła, to żeby zostawił ją w spokoju.
— Nie martw się, nawet ten cały Dragneel nie będzie w stanie cie z tego wyciągnąć.
Wiedział nawet i o nim...
Nie mogąc już dłużej tłumić w sobie narastających emocji, nieznacznie pochyliła ciało do przodu i w końcu spuściła głowę do dołu. Zakrywając przerażająco bladą twarz w swoich drżących dłoniach, pozwoliła aby z pomiędzy jej szczupłych palców wylewały się przepełnione bólem i bezsilnością łzy.
Przypomniały jej się te wszystkie chwile jakie tu przeżyła. Spotkania i śmiechy do rozpuku z jej kochaną Levy, przyjemną bijącą znad oceanu bryzę oraz spacery wzdłuż brzegu. Jej pierwszą pracę w kawiarni i skrzyżowanie przez które poznała pewnego włoskiego buntownika... Nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że to spotkanie, odmieni jej życie. Nie wiedziała dlaczego, ale właśnie teraz, pomimo głębokiego żalu i płaczu, ujrzała jego twarz oraz ten zawadiacki uśmiech...
Uśmiech, przed którym tak bardzo się broniła, a który może ją zauroczył?
Jednego była pewna; już nigdy nie zobaczy się ze swoimi przyjaciółmi, bo teraz zostanie wydana w zaaranżowane przez jej własnego ojca małżeństwo. Przyszłość przed którą tak bardzo chciała się uchronić, właśnie w tym najmniej oczekiwanym momencie ją dopadła. Teraz to ona będzie ozdobą przy boku mężczyzny, którego zapewne nigdy nie pokocha.
Zawsze myślała, że jeśli ucieknie z domu i zaszyje się na drugim końcu kraju, będzie mogła wieść spokojne życie. To był pierwszy raz gdy ona, Lucy Heartfilia, ugięła się pod władaniem bezlitosnego i pozbawionego wszelkich skrupułów ojca. Nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że okrutny los sprezentuje jej równie okrutną przyszłość...
***
Następnego dnia
Levy już od bladego świtu nie mogła zmrużyć oka. Martwiła się. Nerwowo przekładając się z boku na bok, wciąż huczały jej w głosie słowa przyjaciółki. Przecież nie była głupia i słyszała w jej głosie, że coś definitywnie jest nie tak. Nie potrafiła tego wyjaśnić, jednak czuła, że mogło stać się coś złego. Lucy nigdy w tak gwałtowny sposób nie przerywała połączenia, kiedy z nią rozmawiała. Ledwo wybiła godzina szósta, gdy wzięła klucze i pędem ruszyła do jej mieszkania. Wchodząc do środka, pierwsze co się stało to od progu przywitał ją Plue, jednak wewnątrz panowała głucha cisza. Wszystko było idealnie poukładane i nic nie zwiastowało, by mogło stać się coś niepokojącego.
— Dokąd ona mogła pojechać? I to tak nagle... — szepnęła, a wtedy usłyszała pisk psa dochodzący z jej sypialni.
Strapiona, cmoknęła pod nosem, bo nic z tego wszystkiego nie zrozumiała. Poszła tam i rozejrzała się, a wtedy jej uwagę przykuł jeden, aczkolwiek bardzo ważny szczegół. A mianowicie fotografia Layli, która była położona szybą na komodzie. Zwykle trzymająca nerwy na wodzy Levy, teraz zamarła bo dobrze wiedziała czego to było oznaką. Spojrzała na nią z niedowierzaniem i pędem wyrwała w stronę szafy. Z przestrachem otworzyła ją na oścież: była w połowie opróżniona.
— O kurwa mać, nie wierzę... Niemożliwe...
Tylko to jedno, w połowie urwane zdanie była w stanie wypowiedzieć. Zrywając się niczym oparzona, jak na złamanie karku wyleciała z jej mieszkania. Ignorując fakt, że nie miała kompletnie kondycji, biegła tak szybko, że ledwie panowała nad plączącymi się ze strachu nogami. Teraz przed oczami miała tylko jeden cel. Siedzibę główną.
***
Tej nocy wyjątkowo źle spał. Był rozgoryczony, bo choć szukał tamtego gościa przez te dni, nie dorwał go. Rozdrażniony wstał wczesnym rankiem i by się wyładować, postanowił że pójdzie pobiegać. Już miał wychodzić z domu, gdy krótko przed godziną siódmą, dostał nagły telefon od samego Makarova. Nie powiedział mu co się stało, a jedynie to, że ma w trybie pilnym przyjechać do siedziby głównej. Dragneel wyczuł w jego głosie coś niepokojącego, więc nie zwlekając, wsiadł w samochód i znalazł się tam w niecałe piętnaście minut.
Wchodząc do środka zobaczył, że było tu o wiele więcej osób niż zwykle. Trwał ogólny zamęt, który szczerze mówiąc wywołał u niego dziwny rodzaj pobudzenia. Zmarszczył brwi bo nie pamiętał, kiedy ostatnio panował tutaj taki stan nadzwyczajny. Wbiegł po schodach i nawet nie pukając, wszedł do gabinetu Ojca. Jego oczom ukazała się cała śmietanka ich organizacji, oraz siedząca obok na fotelu, cicho łkająca Levy, przy boku której stali wyraźnie zdenerwowani Gray i Gajeel. Cała uwaga i skupienie padły na Natsu, ale on zdawał się tego nie widzieć. Momentalnie poczuł w kościach, ogarniającą go falę niepokoju.
— Dobrze, że już jesteś, Natsu — zaczął nad wyraz poważnie Makarov, który siedział za swoim biurkiem i zdawał się gorączkowo myśleć.
Dopiero jego słowa, twardo sprowadziły go na ziemię. Po raz pierwszy skupił się na wszystkich zgromadzonych, a jego ostry wzrok padł na Gildartsa przed którym na kolanach, klęczał jakiś pobity i skrępowany mężczyzna.
— Kto to jest i o co tutaj chodzi? — Wypowiedzianego przez Dragneela słowa, niemal przecięły w pół, zgęstniałą atmosferę.
— Jakiś szmaciarz, który od paru dni węszył mi pod chatą — ryknął gromiąc intruza samym spojrzeniem i trzaskając kośćmi w dłoniach. — Był tak uprzejmy, a ja przekonujący, że wszystko nam wyśpiewał.
— Trafiła nam się drobna robótka na drugim końcu kraju — dodał gromkim głosem Laxus, od którego aż biło wścieklizną.
Zgromadzeni mężczyźni już wiedzieli co się stało, teraz Ojciec powtórzył wszystko Dragneelowi. Poinformował go o tym, czego dowiedział się od roztrzęsionej Levy i od złapanego mężczyzny, który okazał być się człowiekiem niejakiego Juda Heartfilii. Omówili szczegółowy plan działania i poprosili McGarden o adres i jak najwięcej informacji związanych z ojcem Lucy. Powiedziała im, że muszą szczególnie uważać na Lokiego Regulusa. Opisała go jako wysokiego mężczyznę z rudymi włosami i noszącym charakterystyczne, niebieskie szkła od okularów.
Zdębiały, zacisnął dłonie w pięści i zazgrzytał zębami. Na te słowa, Natsu poczuł jakby został uderzony tępym narzędziem w tył głowy. Przecież miał go niemal w garści. To tłumaczy przewidzenie jego ruchów i uchronienie się od ciosu: był wyszkolonym człowiekiem. Teraz już wiedział, dlaczego Lucy tak dziwnie i niezrozumiale się zachowywała. Najprawdopodobniej musiała zostać przez niego zastraszona, a on choć był tak blisko, i to wyczuł, nie zrobił nic... Nie mógł zrozumieć, dlaczego nic mu nie powiedziała. Przecież był na tyle silny, by uporać się z tym całym Lokim. Był wściekły, a okropna gorycz, tylko przelewała czarę w jego głowie.
Od pobitego i schwytanego człowieka Juda, dowiedzieli się, że Lucy była mu potrzebna do czegoś bardzo ważnego; miała zostać wydana za mąż. Gildarts próbował wydusić z niego więcej informacji, ale jako płotka nie został w to wtajemniczony.
— Jutro z samego rana, wszyscy lecicie do Nowego Jorku — oświadczył grobowym głosem starszy Dreyar i przejechał bacznym wzrokiem po każdej sylwetce. Począwszy od kipiącego Laxusa, a skończywszy na Natsu. — Spakujcie się i naszykujcie na każde ewentualności. Zróbcie wszystko co w waszej mocy, by sprowadzić ją bezpiecznie do domu.
Zrozumieli i nie trzeba im było niczego powtarzać. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym wszyscy zaczęli opuszczać gabinet. Musieli się spakować i dobrze przygotować. Dragneel wraz z Fullbusterem ledwie zdążyli wyjść przed siedzibę, kiedy usłyszeli za sobą stukot coraz to głośniejszych kroków. Obejrzeli się za siebie, a wtedy dostrzegli zziajaną McGarden.
— Ja też lecę z wami — wtrąciła hardo, wpatrując się w nich jeszcze mokrymi i zaczerwionymi oczami.
— To zbyt niebezpieczne, lepiej zostań tutaj — odpowiedział Gray, który próbował ją nieco uspokoić.
— W dupie to mam! — ryknęła czując, że coraz to bardziej zaczyna ogarniać ją panika. — Lu to moja najdroższa przyjaciółka, jest dla mnie niemal jak siostra. Powinnam lecieć z wami, bo kto jak nie ja... Znam ten teren jak własną rękę...!
— Ty i tak dużo już zrobiłaś; w porę nas zaalarmowałaś — powiedział, przyglądając się jej zza czarnej grzywki. — Resztę zostaw nam.
— Chcesz się przydać? — odezwał się po raz pierwszy Dragneel, który zawiesił wzrok na jadącym po ulicy samochodzie. — To siedź na dupie i przypilnuj psa. Taki krasnal będzie jedynie nam przeszkadzał.
W tym momencie Gray i Levy spojrzeli na jego plecy.
— Natsu! — upomniał go przyjaciel, przywdziewając srogi wyraz twarzy, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia.
Rozdygotana, stojąca obok Fullbustera dziewczyna, kurczowo zacisnęła swoje drobne pięści. Jej twarz była cała poczerwieniała z frustracji i oganiającej jej niemocy. Zanim Gray zdążył otworzyć usta, ona zacięcie mu przerwała:
— Ja wiem, że jesteś kawałem niezłego gnoja, ale nawet teraz, stojąc w obliczu jej zniknięcia i wydania w zaaranżowane małżeństwo, nie potrafisz wykazać się ani krztą empatii — wyznała z goryczą, nie ukrywając, że pała do niego jedynie nienawiścią.
Natsu milczał. Atmosfera pomiędzy nimi robiła się tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Minęła chwila ciszy, którą to ona przerwała.
— Powiedz mi, Dragneel... — Dość mocno zaakcentowała jego nazwisko i poderwała na niego wściekły, a jednocześnie zawiedziony wzrok. — Czy ona w ogóle cokolwiek dla ciebie znaczyła? A może była jedynie zabawką, której mogłeś dokuczać, a której za cholerę nie mogłeś się pozbyć?
Obserwujący ich Fullbuster, spojrzał teraz na przyjaciela, który na to pytanie, zdawał się lekko drgnąć. Mozolnie zaczął odwracać się w ich kierunku, a wtedy obydwoje zamarli w osłupiającym bezruchu.
Levy mogłaby przysiąc, że jeszcze nigdy nie widziała u nikogo tak żywo buchającej i wymalowanej furii. To cięte i groźne spojrzenie, mogłoby zwalić z nóg nie jednego śmiałka, który odważyłby się mu teraz przeciwstawić. Swoją gromiącą postawą spowodował, że dziewczyna zassała policzki i nie mogła poruszyć się o ani jeden, pieprzony centymetr.
Gray też zdawał się zaniemówić, bo choć nie ważne jak daleko sięgał by pamięcią... widział go takiego tylko jeden, jedyny raz w życiu. Zatrwożony zmarszczył brwi, bo sam poczuł psychiczny i fizyczny dyskomfort.
— Zostaw to mi — wypowiedział to takim tonem, że obleciało ich przeszywające poczucie strachu.
Instynkt i zdrowy rozsądek podpowiadał im, by odsunąć się od niego jak najdalej, a najlepiej uciekać. Zwracając się do nich całkowicie przodem, dokładnie otaksował ich sylwetki, lecz zatrzymał się na McGarden, która teraz zdawała być się jeszcze niższa niż dotychczas. Rozluźnił nieco mięśnie szczęki i wycharczał:
— Jest cenną członkinią naszej mafijnej rodziny, którą osobiście tutaj sprowadzę. Wróci do nas cała i zdrowa, a ja z pewnością tego dopilnuję.
C.D.N
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro