Tom V, Rozdział 3. Znienawidzona królowa.
Dziękuję wszystkim, którzy jeszcze zostali na tym pokładzie i cierpliwie czekali na rozdział, ale przede wszystkim pragnę podziękować YashaAizawa, bez której ten rozdział byłby pisany przez kolejne pół roku. Ty jak nikt inny potrafisz kopnąć mnie w ten leniwy tyłek, także... UwU po stokroć i grobową deskę. Amen xD!
꧁꧂
Kolejne drzwi...
Kolejny hotel...
Kolejny zawód...
Kolejny ledwo złapany oddech...
Erza biegła tak szybko, na ile pozwalała jej siła w nogach. Nie zwracała uwagi na to, że zaciekawieni ludzie patrzyli na nią jak na wariatkę. To nie miało dla niej żadnego znaczenia. Nie, kiedy on postanowił wrócić do Los Angeles. W dłoni wciąż zaciskała zakrwawiony medalion, który odnalazła w ustach zamordowanej Cany.
Scarlet nie była głupia i od razu rozpoznała w tym jego robotę. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dokładnie wiedziała, czego chciał.
Nagle gdzieś w oddali na chodniku usłyszała śmiech beztroskich, bawiących się ze sobą dzieci. Zignorowała je i choć nie przestawała biec, za ich sprawą w jej głowie zamajaczył obraz trzech rozmazanych sylwetek.
Była tak zmęczona, że na moment przystanęła i schowała się w zaułku. Musiała złapać oddech i uspokoić szaleńczo bijące serce. Dla najbliższych była znana z niesamowitej odwagi i opanowania, lecz mało kto wiedział, że Erza Scarlet skrywała pewną mroczną tajemnicę. Na samo wspomnienie jego drwiącego uśmiechu zacisnęła mocno powieki, po czym bezsilnie upadła na jedno kolano. Ciężko dysząc, próbowała wyrzucić go z umysłu, ale on jak na złość wracał do niej niczym bumerang.
To wydarzyło się dawno temu. W odległej o wiele lat przeszłości. Byli wtedy najlepszymi przyjaciółmi, każde dnie spędzali razem. Erza myślała, że to były najszczęśliwsze chwile w jej jeszcze krótkim życiu. Gdyby tylko wiedziała, jak bardzo przyjdzie jej tego żałować...
Wszystko zaczęło się od dnia, w którym się spotkali. Pewnego razu, gdy Erza spieszyła się do szkoły, potknęła się o nierówny chodnik, po czym runęła na ziemię niczym długa. Rana bolała ją niemiłosiernie, lecz mimo tego nie pozwoliła sobie na płacz. Była uparta i za nic w świecie nie chciała okazywać słabości. Nawet wtedy, gdy z jej zbitego kolana leciała krew. Sycząc, uparcie dusiła łzy, a wtedy nie wiadomo skąd pojawił się on.
Mystogan Fernandez był szarmanckim chłopakiem, który od niedawna mieszkał w sąsiedztwie. Wyróżniał się od swoich rówieśników tym, że jak na tak młody wiek, bił od niego spokój i opanowanie. Jego usta zawsze zdobił łagodny uśmiech, a w ciemnych zielonych oczach można było dostrzec troskę. Nie przeszedł obok niej obojętnie i bez wahania udzielił pomocy. Do dziś pamiętała bijące od jego dłoni ciepło, gdy klęknął przed nią i delikatnie bandażował stłuczone kolano. Jego gesty, jego szczerze zmartwiona mimika... Były czymś, czego tak naprawdę nigdy nie zaznała.
Erza nie znała swoich biologicznych rodziców. Odkąd pamiętała była pod opieką Makarova, który jak się później okazało, miał pewne szemrane powiązania z rodziną Fernandez.
Od tamtej pory ona i Mystogan spędzali ze sobą niemal każdy dzień. Mieli te same zainteresowania, te same tematy, na które mogli rozmawiać aż do bladego świtu — jednym słowem stali się nierozłączni. Chłopak na swój sposób się nią opiekował, a ona nie wiedząc kiedy, zaczęła upatrywać w nim swoją bratnią duszę. Zaczęła żywić do niego silne uczucie, jakim była miłość.
Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy przedstawił jej swojego brata bliźniaka, Jellala Fernandeza. Dwie identyczne osoby, o identycznych twarzach, ale zupełnie innych charakterach. To właśnie Jellal był prowokatorem wszystkich bójek w dzielnicy. Znęcał się nie tylko nad słabszymi zwierzętami, ale i ludźmi. Traktował ich w okrutny sposób. Nie miał żadnych skrupułów, jeśli postawił sobie kogoś za cel.
Szybko wyszło na jaw, że Erza była kolejna...
Pewnego zimowego poranka w wyniku szarpaniny Scarlet wstawiła się za Jellalem, tym samym osłaniając go własnym ciałem. Nikt nie spodziewał się, że owa konfrontacja skończy się dla niej utratą oka. Jej poświęcenie oraz szlachetność sprawiły, że chłopak zakochał się w niej bez opamiętania. Wpadł w pewnego rodzaju obsesję, która nierzadko przejmowała nad nim kontrolę.
Lata mijały, a on był w stanie posunąć się do zrobienia sobie identycznego tatuażu jak Mystogan. Wiedział, jakim darzyła uczuciem jego brata, a mimo to chciał się jej za wszelką cenę przypodobać. Pragnął, by to jego pokochała, by to na niego spoglądała. Ku jego rozczarowaniu, dziewczyna za każdym razem go odrzucała.
W końcu czara wypełniła się po same brzegi. Rozgoryczony swoją porażką Jellal postanowił odejść od Fairy Tail, jednak zanim to zrobił, spotkał się z nią w cztery oczy i postawił ultimatum. Miała opowiedzieć się, po czyjej stronie zostanie. Czy odejdzie z nim i dołączy do wówczas zyskującego potężne wpływy Zerefa, czy może woli pozostać z Mystoganem w rydzach Makarova? Jej odpowiedź była oczywista:
„— Jesteś szalony! Nigdy nie porzucę swojej najcenniejszej rodziny ani przyjaciół! "
„— To się jeszcze okażę..." — To odpowiedziawszy, uśmiechnął się zajadle, po czym rzucił ku niej kluczyk. — „ Gdy nadejdzie odpowiedni czas, będziesz wiedziała, gdzie mnie szukać."
Obiecał, że pewnego dnia powróci, a ten mały kawałek metalu wskaże jej miejsce, w którym miała go szukać. Po ostatnich wydarzeniach była pewna, że ten moment właśnie nadszedł. Jego celem była zemsta na Fairy Tail i to ona była tego głównym powodem.
Wedle ich umowy Jellal miał nikogo nie ruszać, jednak po latach wyszło na jaw, że nie zamierzał się z niej wywiązać. Była głupia, sądząc, że ktoś taki jak on odpuści. Powinna od razu powiedzieć o tym starszemu Dreyarowi, żeby go ostrzec.
Dlaczego więc tego nie zrobiła?
Kobieta nagle uniosła wzrok i popatrzyła na pustoszejącą ulicę. Nie tracąc czasu, poderwała się do kolejnego wręcz morderczego biegu. Machinalnie sięgnęła do kieszeni płaszcza po pozostawioną przez Jelalla pamiątkę. Musiała znaleźć pasujące do kluczyka drzwi, a wiedziała tylko tyle, że należały one do jednego z wielu hoteli w Los Angeles.
— Przepraszam Panią! — wpadła do kolejnej recepcji z takim impetem, że omal nie osunęła się na ziemię. — Szukam... — dysząc, musiała złapać oddech — ...szukam mężczyzny o imieniu Jellal Fernandez. Ma charakterystyczny czerwony tatuaż na policzku! — gestykulowała. — Zatrzymał się tutaj może?
Zdziwiona kobieta zassała policzki i sprawnie prześledziła hotelową listę gości.
— Przykro mi, ale podana osoba u nas nie przebywa — odpowiedziała, zerkając na nią z uniesioną brwią. — Czy coś się stało? Może mogę pani jakoś pom... — oniemiała kobieta nie dokończyła zdania, ponieważ Erza obróciła się na pięcie i zniknęła jej sprzed nosa.
— Cholera... — zaklęła Scarlet, gdy stanęła na zewnątrz przy zatłoczonym wyjściu. — W Los Angeles jest mnóstwo hoteli... Gdzie mam cię znaleźć? — szeptała do siebie bez większej nadziei.
Nie zdawała sobie jednak sprawy, że kapryśny los postanowił się do niej uśmiechnąć.
Orzeźwiająca kalifornijska bryza smagnęła ją po policzku i jednocześnie przyniosła ze sobą nutę czegoś znajomego. W jednej sekundzie poczuła, jak wszystkie jej wnętrzności skręcają się w supeł. Zwiedziona ciekawością, obróciła głowę lekko w bok.
I wtedy zamarła.
Stał tam na uboczu. Niespełna sześć metrów od niej. Uśmiechnięty szarmancko, opierał się plecami o gmach wysokiego budynku. Z założonymi rękoma, dawał jej jasno do zrozumienia, że na nią czekał. Wyglądał nieco inaczej, niż go zapamiętała. Jego sylwetka stała się bardziej umięśniona, a rysy przystojnej twarzy nabrały ostrości. Jedynie jego spojrzenie pozostało bez zmian. Było nieludzko zimne i pozbawione blasku. Całkowita przeciwność jego brata bliźniaka.
Erza nie poruszyła się ani minimetr. Wprawdzie przecież właśnie o to jej chodziło, by go odnaleźć, jednak nie spodziewała się aż tak szybkiej konfrontacji. Chciała jakoś sensownie zareagować, lecz sparaliżowane nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Wyczuwający jej obawy mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. Nie zwlekając, odbił się nogą od bordowych cegieł, po czym zbliżył się do niej na odległość niespełna dziesięciu centymetrów. Wysunął ku niej szeroko rozwarte ramiona.
— J-Jellal... — ledwie wykrztusiła jego imie, kiedy ten niespodziewanie zrobił duży krok i zamknął ją w szczelnym uścisku.
Wstrzymała oddech i nawet licznie mijający ich ludzie zdawali się przezroczystymi smugami.
— Kopę lat Erzo — odrzekł ciepło, jednocześnie tuląc ją do siebie niczym najlepszą przyjaciółkę. Wykorzystał jej szok w perfekcyjny sposób. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo się za tobą stęskniłem... — szepnął i oparł czoło w zagłębiu jej szyi.
Piękne słowa... wypowiedziane z taką finezją i lekkością w rzeczywistości były kłamstwem.
— Nie... nie dotykaj mnie — warknęła obrzydzona, starając się odzyskać nad sobą kontrolę. Nie mogła mu pozwolić na przewagę. Nawet jeśli to on w tej chwili rozdawał karty. Desperacko chciała go od siebie odepchnąć, ale nie miała z nim szans. — Gadaj, czego chcesz — zdenerwowana uniosła lekko głos, a przechodzące obok osoby obejrzały się za nimi.
— Na twoim miejscu zachowałbym spokój — odparł nieporuszony jej tonem i pochylił się nad nią gwałtowniej.
Zdezorientowana kobieta ledwie zdołała unieść wzrok, gdy pod płaszczem poczuła twardą lufę pistoletu, którą Jellal brutalnie przyciskał jej do brzucha. Sytuacja robiła się bardzo napięta. Szczególnie z jej perspektywy.
— Jeśli będziesz coś kombinowała, wysadzę cały ten hotel w powietrze — zagroził ze swoim standardowym uśmiechem. — Twoim obowiązkiem jest ochrona cywili. Chyba nie chciałabyś mieć ich wszystkich na sumieniu, prawda? Zwłaszcza że w okolicy jest sporo dzieci... — dodał, napawając się rosnącym na jej twarzy przerażeniem.
— Ty draniu... — Erza wysyczała przez zaciśnięte zęby. Czuła, jak ogarnia ją wściekłość oraz bezsilność. Łypnęła na zatłoczoną okolicę, po czym na moment przymknęła powieki. Nie mogła nic zrobić, a Jellal nie rzucał słów na wiatr. Odtąd wszyscy tutaj zostali jego zakładnikami. — Jeszcze ci mało przelanej krwi? Jak śmiesz mówić coś takiego po tym, jak zamordowałeś Canę... Domyślam się, że zamach w dniu chrztu również był twoją sprawką.
— Fiu, fiu. Jesteś piekielnie spostrzegawcza, a to tylko ułatwia sprawę. — Niewzruszony wyprostował się i spojrzał na nią z góry. — Co powiesz na małą przejażdżkę? — spytał, zerkając na nią spod długich rzęs. — Nocą to miasto ma w sobie niezwykły urok. Może zechcesz mi go pokazać osobiście? — ruchem podbródka sugestywnie wskazał na zaparkowany obok samochód.
Scarlet popatrzyła na niego z nieodgadnioną miną, a jej głowie kotłowało się jedno pytanie. Czy jeśli do niego wsiądzie, to czy kiedykolwiek z niego wyjdzie? Zawahała się, ale trwało to tylko chwilę, wszak zimna lufa wbijająca się w jej skórę tylko ją uświadamiała o niebezpieczeństwie, jakie przez swój sprzeciw mogłaby sprowadzić na tych niewinnych ludzi.
Klamka zapadła. Nie miała wyjścia.
Wzięła jeden głęboki wdech i wsiadła do samochodu.
Przez całą drogę towarzyszyła im martwa cisza. Erza co jakiś czas zerkała na niego niepewnie, lecz jego wzrok uparcie utkwiony był na ciągnącej się przed nimi drodze. Mogłaby rzec, że momentami Jellal wydawał jej się kompletnie nieobecny. Ściągał ostro brwi, zupełnie jak gdyby coś sobie przypominał lub usilnie z czymś walczył. Nie miała zamiaru go o nic pytać. Czekała na jego ruch, a on okazał się zupełnie niespodziewany.
Fernandez zabrał ją w miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Zaparkowali pod jego dawnym domem.
Niegdyś piękna bogato wyglądająca willa ustępowała bezlitosnemu działaniu czasu. Pierwotnie śnieżno biały budynek teraz gdzieniegdzie pokryty był brudem i bujnym bluszczem. W niczym nie przypominał swojej dawnej świetności.
Mężczyzna podrzucił w dłoni pęk brzęczących kluczy i bez słowa ruszył do ogrodu, a ona niczym pchnięta niewidzialną siłą podążyła za nim. W zasadzie nie umiała wyjaśnić, dlaczego to zrobiła. Może to wspomnienia oraz zakorzeniona w sercu nostalgia? Drepcząc zaniedbanym chodnikiem, raptem jej oczom ukazała się stara ogrodowa altana. Pamiętała, gdy jako dzieci bawili się tutaj. Mimowolnie uśmiechnęła się pod nosem.
— Nie warto wracać do przeszłości... — westchnął Jellal po dłuższej chwili, jakby odgadując jej zbłąkane myśli.
Nie było go tutaj od lat i jak widać, jego brat również postanowił porzucić to miejsce. Z twarzą niewyrażającą żadnych emocji po raz ostatni przejechał po starej desce, z której schodziła biała farba.
— W tym miejscu trzyma się zbyt wiele wspomnień. Jedźmy dalej — powiedział nagle, wymijając milczącą Erzę.
Kobieta udała się z nim bez żadnego sprzeciwu.
Po prawie dziesięciu minutach dojechali do ostatecznego celu ich podróży. Dopiero tam Scarlet dowiedziała się, że był nim cmentarz. Uczucie niepokoju rozeszło się po jej kościach niemal tak szybko, jak otaczająca to miejsce mgła. Kroczyli wąskimi alejkami dopóki nie znaleźli się na samym końcu terenu.
— Dlaczego akurat tutaj...? — zapytała niepewnie, choć podświadomie znała odpowiedź.
Fernandez stanął nieopodal między wielkimi dębami i odwrócił się do niej. Wyjął dłonie z kieszeni, po czym niespiesznie wysunął jedną w jej stronę. Mimo to Erza cierpliwie czekała i tylko go obserwowała.
— Ponieważ od twojej odpowiedzi zależy, czy pozostaniesz tu na zawsze — odparł z lekkością.
Scarlet przełknęła ślinę, jednakże kąciki jej ust drgnęły nieco do góry.
— Więc w końcu przyszła kolej na mnie — stwierdziła gorzko, spoglądając na jego śmiertelnie poważne oblicze.
— Dotychczas byłem cierpliwy — zaczął spokojnie. — Dałem ci wystarczająco dużo czasu i teraz musisz dokonać wyboru. Dołączysz do mnie i Zerefa, czy może wolisz tułać się niczym zagubiony pies bez swojego pana?
— Heh... A więc jednak miałam rację — wyszeptała z nutą triumfu w głosie. — Wiedziałam, że to była twoja, nie... Wasza sprawka — poprawiła. — Od samego początku byłeś z nim w zmowie.
— Słuszne spostrzeżenie — przytaknął. — Zeref zawsze był człowiekiem, którego podziwiałem i w którym widziałem idealnego sojusznika — wyznał szczerze. — W przeciwieństwie do niego, Makarov był jedynie starym i słabym głupcem, którym kierowały jakieś bzdurne wartości. Byłaś i jesteś wierna jego ideałom tylko dlatego, że przygarnął cię pod swój dach. Tresował cię, zupełnie niczym karmione przez swojego pana zwierzę... Aż mi się chce rzygać — dodał z odrazą.
— Nie masz prawa tak o nim mówić! — uniosła głos, przez co parę spłoszonych wron uniosło się z gęstych koron drzew. — Zabiłeś mnóstwo niewinnych ludzi. Śmiałeś podnieść dłoń na człowieka, który tak naprawdę nas wychowywał! Twoje dłonie są zbrukane zarówno jego krwią, jak i całej naszej rodziny!
— Nikt nigdy nie mówił, że życie jest proste — zaśmiał się z pogardą. — Nierzadko musimy dokonywać trudnych wyborów, które mają wpływ na naszą przyszłość. Ja już wybrałem, a teraz... — urwał w połowie, by stanąć tuż przed jej nosem — teraz twoja kolej, Erzo Scarlet.
Kobieta odruchowo zrobiła krok w tył, zacisnęła mocno szczękę i wbiła wzrok w podłogę.
Widząc, jak walczy ze sobą, Jellal położył dłoń na jej drobnym ramieniu. Poczuł, jak się wzdrygnęła a mimo to dalej stała nieruchomo.
— Czy te wszystkie lata niczego nie dały ci do myślenia? Straciłaś je i zaprzepaściłaś w imię czego? Niespełnionej miłości? — szepnął pogardliwie, pochylając się nad jej uchem. Uśmiechnął się zajadle, bo wiedział dokładnie, w jaki punkt powinien uderzyć. — Mój brat nigdy nie był zdolny do okazywania uczuć. Byłaś dla niego jedynie odskocznią od szarej codzienności. Przyjaciółką z dzieciństwa, do której zwracał się tylko wtedy, gdy tego potrzebował.
— Przestań... — wydusiła, próbując skryć swoją żałosną twarz pod kotarą gęstej grzywki. — Nic o nas nie wiesz...
— Was? Erzo, przecież nigdy nie było ''was'' — pochwycił ironicznie. — Zawsze zastanawiałem się, dlaczego, mimo iż wyglądamy identycznie, ty wybierałaś jego. W przeciwieństwie do tego głupca ja dałbym ci wszystko, czego byś zapragnęła — zapewnił, czując, że szala powoli przechyla się na jego stronę. Jeszcze tylko troszeczkę. — Dam ci szczęście, o jakim zawsze marzyłaś, lecz w zamian proszę cię tylko o jedno. Przyznaj się do błędu i dołącz do Zerefa. Dołącz do mnie — dodał, po czym delikatnie złapał za jej żuchwę, tym samym zmuszając ją, by popatrzyła mu prosto w oczy. — Zostań ze mną już na zawsze — poprosił, raz po raz muskając opuszkami jej skórę.
Scarlet spoglądała na niego z bliżej nieodgadniętą miną. Dlaczego pozwoliła, by Jellal w ogóle ją dotykał? Osoba o zdrowych zmysłach powinna natychmiast od niego odskoczyć i nie dopuścić, by ten psychopata zbliżył się na chociażby minimetr. Błądziła nieco odległym wzrokiem po jego bladym pozbawionym koloru obliczu, by na końcu zatrzymać się na jego wyrazistym czerwonym tatuażu. Nie dając niczego po sobie poznać i jakby w akcie kapitulacji, westchnęła pod nosem. Miała jedną szansę w życiu i nie zamierzała jej zaprzepaścić.
Nie, gdy w grę wchodziło tak zwane być albo nie być.
— Może masz rację... — szepnęła spokojnym tonem, łagodnie się przy tym uśmiechając. Tak, by niczego się nie spodziewał. — Może powinnam była już dawno się na to zdecydować...Jedną dłonią pochwyciła go za ostro zarysowany nadgarstek, który teraz znajdywał się na wysokości jej szyi. Nie bacząc na nic, zrobiła krok w jego stronę, przez co przylgnęła do niego swoim ciałem. Wiedziała, że jej nie skrzywdzi. Wszak nie dała mu ostatecznej odpowiedzi. — Może moja ciągła walka i chęć oporu nigdy nie miały większego sensu? — wyznała, ostrożnie sięgając wolną ręką za siebie.
W tej chwili było coś intymnego, a zarazem tajemniczego i z początku zaskoczonemu mężczyźnie podobał się taki obrót sprawy. Już zamierzał pochylić się nad nią, żeby móc wreszcie dotknąć swoimi spragnionymi ustami jej słodkich warg. I wszystko byłoby po jego myśli, gdyby w porę nie zauważył błyszczącego noża, który Erza chyłkiem wyjmowała zza długiego płaszcza.
Cała akcja potoczyła się bardzo szybko i Jellal w ostatnim momencie zdołał skontrować perfekcyjnie wymierzony w jego tętnicę atak. Pochwycił w locie pędzące ku niemu ostrze, boleśnie rozcinając przy tym skórę między palcami, jednak dla niego ten ból zdawał się być niczym.
— Jesteś naprawdę żałosny — wychrypiała z niekrytą odrazą, po czym splunęła mu w twarz. — Sądziłeś, że ulegnę i dołączę do zbieraniny fanatyków, która morduje moich bliskich? Twoje niedoczekanie, Jellal!
Ciepła krew trysnęła mu na policzek, mieszając się z jej śliną. W jednej sekundzie jego idylliczne nastawienie pękło niczym mydlana bańka, ponieważ jedyna kobieta, na której punkcie ocierał się o granicę obsesyjnej miłości, miała zamiar go zabić. Dlaczego nawet teraz, gdy zapędził ją w kozi róg, po kolei odbierał wszystkich przyjaciół, ona dalej stała po stronie jego znienawidzonego brata bliźniaka? Ta gorzka myśl sprawiała, że ogarnął go szał oraz wściekłość, a wszystkie łańcuchy, które dotychczas go trzymały, zaczęły pękać niczym nitki.
— A więc chciałaś mnie oszukać. Podstępem wykorzystać moją dobroć — powiedział przesiąkniętym bólem i jednocześnie dziwnie zawiedzionym głosem. — Chciałem tego uniknąć, jednakże...
Był od niej o wiele silniejszy, więc bez problemu zacisnął długie palce na jej drobnej dłoni, po czym przekierował ostrze przeciwko niej samej. Nawet fakt, że była wyszkoloną w samoobronie policjantką, nic tutaj nie wskórał.
— Skoro tak bardzo kochasz Mystogana, to teraz zginiesz z ręki człowieka o tej samej twarzy.
Pozornie ciche otoczenie przeszył urwany kobiecy jęk, a wtedy okoliczne ptactwo ukrywające się w koronach drzew, wzbiło się wysoko w powietrze. Trzepot ich skrzydeł zaczął powoli znikać. Tak samo, jak życie młodej kobiety, która w tym momencie osunęła się na ziemię.
— Dlaczego...? — Jedyne co Jellal zdołał dojrzeć, nim z impetem wbił ostrze prosto w jej brzuch, były jej buchające gniewem tęczówki oraz szeroki triumfujący uśmiech. — Dlaczego? — powtórzył cicho, szukając odpowiedzi w swoich drżących dłoniach.
W głowie huczało mu od bezustannie kłębiących się emocji. Dlaczego Erza się śmiała? Musiała wiedzieć, że nie miała z nim szans w walce wręcz. Że jeśli ten jedyny i ostatni raz mu odmówi — zginie. A mimo to nawet teraz, gdy leżała wśród stopniowo rosnącej kałuży krwi ten szczery uśmiech wcale nie znikał...
— Dlaczego?! — krzyknął po raz trzeci, odzyskując panowanie nad sobą.
Erza milczała i spoglądała w niebo, a jedynym, co do niego docierało, był jej urwany i ciężki oddech.
Uświadamiając sobie, co się stało, Fernandez poruszył się o dwa kroki, po czym padł przy niej na kolana. Jego pełne dzikiego amoku i niedowierzania oczy spoglądały na pojedyncze zabryzgane krwią źdźbła trawy, kołyszące się w rytm delikatnego wiatru. Pochylił się nad nią i choć po jego policzkach ciekły łzy, usta wykrzywione były w szaleńczym uśmiechu. Sam nie wiedział, co się działo.
— Ty krwawisz... — sapnął szczerze zdumiony.
— Zawsze byłam twoją zabawką, a tym na czym tak naprawdę ci zależało, było zadawanie mi bólu — wyznała na jednym wydechu. Brzydziła się go, jednak zbierając w sobie resztkę siły i odwagi, popatrzyła na swojego oprawcę.
Dlaczego nawet na końcu musi widzieć tę twarz? Dlaczego nie mogła umrzeć w spokoju?
Czy jak zabijał jej najbliższą przyjaciółkę Canę, też miał taki sprzeczny wyraz twarzy?
Co musiała czuć i jak bardzo się bała, gdy to robił?
Czy nad nią również płakał i śmiał się jednocześnie?
Czy dwubiegunowość, na którą cierpiał od lat mogła tak doszczętnie zniszczyć życie tego człowieka?
Znała odpowiedź na to pytanie. Wszak nierzadko doświadczała tego na własnej skórze.
— Erza... Erza...— skomlał żałośnie, trochę nerwowo.
Odgrywał to idealnie. Nie posiadał czegoś takiego jak empatia, ten termin był mu zupełnie obcy.
Tak. Wiedziała o stale niszczącej go chorobie, a mimo to nigdy nie potrafiła mu pomóc. Była wobec niej całkowicie bezradna, a to równało się z jej cichym przyzwoleniem, by latami się nad nią pastwił.
— Nie umieraj. Nie zostawiaj mnie...
W tej chwili parę kropel jego łez opadło na jej czoło i policzki. Ułożył dłoń na jej przemokniętych od krwi ubraniach. W okolicy brzucha.
— Aghr... — wyrwało się z jej krtani. Mimowolnie przymknęła powieki, bo nie miała już siły. Słabła, a krwawiąca rana bolała ją niemiłosiernie. Właściwie miała wrażenie, jakby była rozdzierana żywcem, jakby grzebano jej w trzewiach.
I właśnie tak było.
Niespodziewanie Fernandez uniósł głos i zaczął się śmiać.
Ten jednoznaczny gest sprawił, że znów uchyliła wpół przytomnie powieki. Obraz dwoił się i troił, jednakże była jeszcze w stanie zarejestrować, jak mężczyzna w jednej dłoni trzymał pasmo jej włosów, które z uporem maniaka przyciskał sobie do ust, zaś drugą beztrosko grzebał w rozżarzonej ranie, bezczelnie patrząc i wyczekując jej reakcji. Można by rzec, że chciał sprawić jej tym jeszcze większy ból a tym samym zaspokoić swoje chore żądze, jednak tak się nie stało.
Niczego już nie czuła.
Stawała się skorupą.
Pojemnikiem, z którego uchodziło to, co ludzie nazywali duszą.
— Och, tylko spójrz Erzo — żachnął się ukontentowany, wręcz podniecony. Z dozą chorej dumy gwałtownie szarpnął ubrudzoną aż po same łokcie ręką, którą zaraz przysunął sobie do warg. — Jaki piękny szkarłatny kolor. Zupełnie jak twoje włosy. — Cieszył się jak dziecko, lubieżnie oblizując swoje ubrudzone krwią palce. — Zawsze wiedziałem, że najlepszy kąsek warto zostawiać na koniec.
꧁꧂
Kolejna taka bezsenna noc. Kolejny dyżur, nagłe wezwanie do operacji, walka o ludzkie życie, papierkowa robota... I tak w kółko.
Obmywając dokładnie dłonie z krwi, Mystogan spoglądał na swoje zmęczone oblicze w lustrze. Zasinienia pod oczami mówiły same za siebie, jak bardzo miał dość tej cholernej nocy. Był tak skupiony na myciu, że gdy skończył, nawet nie pożegnał się z resztą zespołu, a obrócił się na pięcie i po prostu ruszył w kierunku swojego gabinetu.
— Ah, jestem kompletnie wykończony — mruknął spragniony, uparcie myśląc o filiżance herbaty.
Jednym ruchem zaczesał przydługą grzywkę do tyłu. Parę niesfornych kosmyków opadło z powrotem na jego niezdrowo bladą skórę, lecz tym razem nie zamierzał z nimi walczyć. Nie miał na to zwyczajnie siły ani ochoty. Nienawidził rutyny, a jednak nie zrobił w swoim życiu niczego, by cokolwiek zmienić.
Ciche westchnięcie opuściło jego krtań. Jedyne czego w obecnej chwili potrzebował, to spokój i odrobina wytchnienia. Na szczęście o tej godzinie wszyscy pacjenci już spali i nikt nie będzie go niepokoił.
Z dłońmi wbitymi w głębokie kieszenie lekarskiego kitla, niczym cień szedł samotnie wzdłuż dobrze znanego mu korytarza. Mógłby zamknąć oczy, a i tak nie miałby problemu, by trafić do swojego gabinetu. Kroczył tą samą ścieżką od wielu lat co najmniej sto razy dziennie.
Teraz w lewo, potem w prawo, na końcu cały czas prosto...
Niespodziewanie zza ostatniego zakrętu wyłoniła się drobna sylwetka pielęgniarki. Sądząc po jej przyspieszonym oddechu, musiała pilnie gnać na jakiś oddział. Miała spuszczoną głowę, więc ciężko było mu się jej przyjrzeć. W momencie, gdy go mijała, zderzyła się lekko z jego ramieniem.
— Przepraszam — szepnęła, nawet się nie zatrzymując.
— W porządku — odparł nieco rozdrażniony i zmieszany jej roztargnieniem.
Nie miał pojęcia, skąd ta kobieta szła, jednakże czy na końcu tego korytarza nie znajdywał się jego gabinet? Nie, to i tak niemożliwe, by do niego weszła. Klucz od drzwi spoczywał w jego kieszeni przez cały czas trwania zabiegu i nikt nie miał do niego dostępu. Przymrużył gwałtownie powieki, a przez jego głowę przeszedł nieprzyjemny wręcz tępy ból. Najwyraźniej stara przyjaciółka w postaci migreny nie zamierzała mu odpuścić. Musiał wziąć leki.
Tak jak się spodziewał, drzwi były zamknięte. Wstawił wodę w czajniku, po czym sięgnął po swoją ulubioną filiżankę, którą podarowała mu...
— Erza... — westchnął pod nosem. Jego głos brzmiał tak... smutnie i tęskno. — Gdybym tylko mógł ci wszystko powiedzieć...
Zacisnął zęby, bo szybko zdał sobie sprawę, że nie powinien o tym myśleć. Usiadł wygodnie w fotelu i niespiesznie zaczął delektować się smakiem świeżo zaparzonej herbaty. Obrócił parokrotnie ciepłym naczyniem w palcach i ze zdziwieniem dostrzegł cienką rysę, która ciągnęła się od połowy aż po jego nasadę. Z jakiego powodu powstała? Czyżby od wrzątku?
Nagle poczuł, że w gabinecie zaczęło robić się duszno. Na jego czole osadziło się parę zdradliwych kropel potu, a oddech zdawał się sprawiać problem. Lekko spocony, zaczął luzować kołnierz od koszuli. Z dziwnie zmieszanym grymasem popatrzył na zalegającą w filiżance herbatę. Miała głęboko ciemną barwę i gdy tak teraz o tym pomyślał, kompletnie nie przypominała napoju, jaki zawsze pił.
Zaczął szybko analizować.
— Tamta pielęgniarka... — szepnął nieco zachrypniętym głosem.
Na korytarzu panował półmrok, lecz dzięki wielkiej szpitalnej okiennicy gdzieś podświadomie utrwalił się jej połowiczny wizerunek. Proste ciemne włosy z fioletowymi refleksami i te brązowe jakby pełne gniewu oczy. Czy to możliwe, żeby to była...
— Ultear...?
Jak mógł być tak zaślepiony swoimi przyziemnymi sprawami oraz ''pracą'' ? Dlaczego nie połączył tych faktów wcześniej i pozwolił sobie na spuszczenie gardy?! Zamach w dniu chrztu, stopniowa inwigilacja oraz znikanie w tajemniczych okolicznościach członków Fairy Tail, porwanie Lucy, a na końcu morderstwo samej głowy — Makarova Dreyara.
Raptem wszystko zaczęło się składać w jedną spójną całość.
Jeżeli Ultear tu była, Zeref również musiał, a to oznaczało, że jego brat bliźniak Jellal powrócił do Los Angeles i dostał przyzwolenie na swój ruch. Przybył tutaj w konkretnym celu. A tym celem była właśnie...
— Erza!
Mystogan poderwał się z fotela, jednak stopniowe osłabienie ciała nie dawało o sobie zapomnieć. Zawroty głowy stały się tak silne, że obraz zaczął mu się dwoić i troić. Ultear była mistrzynią, jeśli chodziło o wszelkiego rodzaju trucizny. Domyślał się, że nie zostało mu zbyt wiele czasu, ale to nie miało znaczenia. Musiał natychmiast ostrzec Erzę.
Musiał.
Próbując wykonać jakikolwiek ruch, nieudolnie zahaczył bokiem o biurko, przez co strącił filiżankę prosto na podłogę. Nie zwrócił uwagi na ostre odłamki ani na to, że przebiły się przez podeszwy cienkich butów, raniąc go w stopy.
Oparł się jedną dłonią na blacie, a drugą chwycił kurczowo za koszulę — dokładnie w miejscu, gdzie znajdywało się jego coraz wolniej bijące serce. Z ogromnym trudem popatrzył na słuchawkę telefonu i zrobił ku niej jeden krok. Zdołał za nią złapać, jednak w tym samym momencie w gabinecie rozległ się rumor.
Ciężko dysząc, bezpowrotnie stracił władzę w nogach i upadł na podłogę, jednocześnie uderzając głową o twarde kafelki. Żałosne. Może gdyby miał jeszcze siłę, zaśmiałby się z samego siebie. Przez wiele lat uśmiercał ludzi różnymi rodzajami trucizn, a teraz sam zginie w taki sam sposób?
Życie jest jednak cholernie przewrotne, bo nigdy nie wiesz, jaki będzie jego koniec — pomyślał, czując, jak powieki zmuszają go, aby je zamknął już na zawsze.
Z jego siniejących ust zaczęła toczyć się piana, a w uszach zabrzmiał irytujący pikający sygnał telefonu. Był on ostatnim dźwiękiem, jakim dane mu było usłyszeć.
A ostatnim o kim pomyślał, była ona, Erza.
Kobieta o niespotykanie czerwonych włosach i życzliwym uśmiechu.
Kobieta, której zdjęcie zawsze stało na jego biurku.
I jedyna, która zajmowała specjalne miejsce w tym jego smutnym, szarym sercu...
꧁꧂
Dwa dni później, Nieznana Willa, gdzieś na obrzeżach Los Angeles, noc
Grupa pięciu klęczących na ziemi mężczyzn z panicznym strachem spoglądała na kroczącego w kółko Zerefa. Ich twarze były tak dotkliwie obite, że niektórych nawet ciężko było rozpoznać — zadbano o to, by trwale ich oszpecić. Gdyby którykolwiek wykonał niepożądany ruch, oznaczałoby to natychmiastową śmierć. Tuż za nimi stali najbardziej zaufani ludzie starszego Dragneela, którzy ich pilnowali.
— Mieliście wykonać proste zadanie — zaczął lodowatym głosem, wciąż jednak chodząc przed nimi od lewej do prawej. — Jedno pieprzone zadanie — powtórzył donośniej. — Pozbyć się tej węszącej gnidy Fullbustera.
— Szefie — jęknął odpowiedzialny za grupę. Ten najbardziej poobijany z obciętymi trzema palcami, które teraz leżały tuż pod stopami Zerefa.
— Była noc... i my...
— I to upoważniało was do strzelania w ciemno?! — rozwścieczony wszedł mu w zdanie, po czym przystanął tuż przed jego struchlałym obliczem. Chyłkiem popatrzył na błagających go na klęczkach ludzi i prychnął pogardliwie. Nie byli nawet warci jego uwagi, a smród ich krwi drażnił jego pedantyczną naturę. — Jesteście jedynie bandą żałosnych karaluchów. Brzydzę się wami.
— Masz całkowitą rację, ale proszę, wybacz nam... — szepnął inny, korząc się ze złamanym nosem przy ziemi. — Nie chcieliśmy się tego dopuścić, litości!
— Zważaj na ton! — skomlący oprych został brutalnie kopnięty w potylicę przez ochroniarza. Tak mocno, że z jego nosa ponownie zaczęła sączyć się jucha. To jednak nie robiło na nikim wrażenia, bowiem jego wspólnicy byli równie przerażeni i nie odważyli się sprzeciwiać. — Nie rozmawiasz z kimś na swoim poziomie, gnido — dodał twardo, przerzucając wzrok na Zerefa.
Ten, niewzruszony jedynie zaczesał grzywkę do tyłu.
— Tsh... Litości? — sarknął, nabierając jeszcze groźniejszego grymasu. Schował dłonie do kieszeni spodni. — Mój brat został postrzelony. Wylądował na jakiejś przeklętej plaży, stracił wiele krwi i omal tam nie zginął. — Podszedł bliżej, pochylił się nieco i przycisnął podeszwę wypastowanego na wysoki połysk buta do jego pokiereszowanej klatki piersiowej. — I ty po tym wszystkim pragniesz teraz mojej litości? Chyba wraz z palcami straciłeś też resztki rozumu.
— Nie spodziewaliśmy się, że twój brat osłoni go własnym ciałem... — powiedział, próbując nie oszaleć, spoglądając w te czarne jak smoła oczy. — Zrobił to w ostatniej sekundzie!
Zeref uważał jakiekolwiek tłumaczenie się w tej kwestii za zbędne i nie miał zamiaru dalej tego słuchać. Nie był cierpliwym człowiekiem, a jak to mówią oko za oko, ząb za ząb. Bez słowa wyciągnął dłoń do swojego pomagiera, który od razu rozumiejąc, skinął głową i bez słowa podał mu pistolet.
— B-błagam, nie! — wybrzmiał spanikowany jęk. — To nie była moja wina! To tamten oddał strzał! — wskazał drżącym palcem na kolegę.
— Ja mam rodzinę! M-mam małą córkę, mam do kogo wró... — krzyczący mężczyzna nie dokończył, a w pomieszczeniu dało się usłyszeć cztery strzały.
Taśmowo. Jeden po drugim.
Wszystkie perfekcyjnie wymierzone w jeden punkt — głowę. Gdy martwe ciała opadły na podłogę i zaczęły nasiąkać własną krwią, Dragneel przekazał pistolet pierwotnemu właścicielowi, po czym już wolnymi dłońmi poprawił sobie nieco zagnieciony kołnierzyk od koszuli. Nienawidził jakichkolwiek skaz oraz niedoskonałości — tych drugich bezzwłocznie trzeba było się pozbywać.
I tak właśnie zrobił. Miał za nic życie ludzkie. Uważał je za nic innego, jak ustawione pionki na szachownicy, co nie jednego przerażało, ale też wielu imponowało. W końcu, gdyby nie jego twarda ręka, jaką rządził nie byłby tym, kim jest dzisiaj. A od dawna wiadomo, że ludźmi najlepiej sterować poprzez przemoc oraz strach.
— Na wasze szczęście Natsu przeżył, jednak nie oznacza to, że wy również na to zasługiwaliście — mówiąc to, podszedł do ostatniego jeszcze żywego gangstera, którego postanowił zostawić sobie na inną okazję. — Ty jesteś mi jeszcze potrzebny — oznajmił.
— O-oczywiście... Jakie rozkazy, szefie? — zapytał gorliwie, nawet nie śmiejąc spojrzeć mu w oczy.
— Skontaktuj się z Jelallem. Będzie wiedział, co teraz robić — wydał polecenie i dodał z niesmakiem: — A teraz zejdź mi z oczu.
— Tak jest. Nie zmarnuję drugiej szansy — odparł ochryple, a następnie został zabrany w stronę wyjścia z willi.
Zeref objął wzrokiem nieco przyciemniony owiany nutą grozy pokój oraz licznie ubrudzone krwią ściany. Rozpaczliwe rozbryzgi ciągnęły się od podłogi aż po sam sufit, przypominając o masakrze, jaka miała miejsce tej nocy. Pomimo iż bałagan powodował u niego uczucie dyskomfortu, zignorował je i podszedł do ciemnego fortepianu. Zajął miejsce na niewielkim taborecie, po czym zaczął sunąć kościstymi palcami po gładkich jak tafla klawiszach. Nie musiał otwierać oczu, by wiedzieć, gdzie go zaprowadzą. Był w tej dziedzinie swojego rodzaju geniuszem.
To był kontrast.
Podczas gdy on zwinnie wybrzmiewał kolejne nuty, jego poplecznicy w ciszy sprzątali pomieszczenie. Żaden nie odważył się ingerować w to, co robił Dragneel. Byli przyzwyczajeni do ekscentrycznego zachowania swojego szefa. I jak również do tego, że często oddawał się swoim osobliwym pasjom. Jedną jak na ironię była gra na fortepianie, a drugą gra w szachy, nad którymi potrafił spędzać pół dnia.
Rozsiadał się wtedy wygodnie w swoim fotelu i głęboko się nad czymś zastanawiał. Wprawdzie nikt go nie rozumiał i nawet nie próbował. Jedyne czego chcieli to czerpać z życia pełnymi garściami, a dzięki byciu lojalnymi ludźmi dla Zerefa, uzyskiwali z przestępczości ogromne profity oraz władzę. Niczego więcej nie oczekiwali.
Gdy w końcu został sam, uchylił lekko powieki, ukazując swoje jakże niespotykane czarne tęczówki. W świetle zdradliwego księżyca przypominały bestię czyhającą na swoją kolejną ofiarę. Raptem jego przeszywający wzrok padł na mały przedmiot, który stał na fortepianie w miejscu przeznaczonym na nuty. Był to pionek w kolorze kości słoniowej. Hetman, potocznie zwany królową lub jak kto wolał — damą.
Najsilniejsza figura w szachach stojąca tuż obok króla.
Wtem na jego ustach po raz pierwszy od wielu tygodni pojawił się łagodny uśmiech, lecz nie był on przejawem czegoś dobrego, o nie. Zeref doskonale wiedział, kim w tej partii był król a tym bardziej znienawidzona przez niego królowa.
I tym razem to właśnie ona miała stracić głowę.
Bo w końcu on był tutaj głównym rozgrywającym.
꧁꧂
Oxnard, Kalifornia, Szpital
Lucy całkowicie straciła rachubę czasu, a trzecia doba spędzona w szpitalu wydawała jej się niekończącym koszmarem. Białe zimne ściany, charakterystyczny nieprzyjemny zapach, a co najgorsze wciąż nieprzytomny Dragneel, przy którym czuwała zarówno w dzień, jak i w nocy.
Trzymając go za dłoń, dziewczyna uparcie odmawiała opuszczenia jego pokoju. Robiła to jedynie po to, aby skorzystać z łazienki lub wziąć szybki prysznic. Nie miała apetytu, a jakiekolwiek jedzenie z trudem przechodziło jej przez gardło. Jedynym co utrzymywało ją przy życiu i czego potrzebowała była nadzieja. Nadzieja, że Natsu w końcu się obudzi.
Wtedy gdy byli na plaży... Okazało się, że światło, które ich oślepiło, wcale nie należało do wrogów. Ku ich zdziwieniu i jednocześnie uldze, był to starszy pan mieszkający w okolicy. Usłyszał hałas, więc zaalarmowany wziął latarkę i poszedł sprawdzić jego źródło. Znalazł zerwane barierki oraz porozwalane części samochodu; zrozumiał, że doszło tutaj do wypadku. Idąc śladami połamanych krzaków, zszedł aż na samą plażę, gdzie odnalazł trójkę poszkodowanych. Widząc, w jakim byli stanie bezzwłocznie zawiózł ich do pobliskiego szpitala.
W tamtej chwili liczyła się każda minuta bowiem gdyby nie natychmiastowa pomoc tego dobrego człowieka Dragneel wykrwawiłby się na śmierć. Brakowało dwóch minimetrów, żeby kula przeszyła jego serce. Według Lucy po części był to dar od Boga, którego przez całą drogę do szpitala gorliwie błagała, by go jej nie zabierał...
Zmartwiona popatrzyła na niego z troską. Pomimo snu oraz silnych dawek leków przeciwbólowych na jego twarzy w dalszym ciągu malował się grymas cierpienia. Operacja była skomplikowana i trwała parę godzin, a lekarze nie mogli niczego obiecać.
Przez cały czas jej trwania obydwoje z Grayem wspierali się wzajemnie i czekali pod salą. Wierzyli, że wszystko będzie dobrze. Nie dopuszczali do siebie innej ewentualności. Wiedzieli, że Natsu był wyjątkowo silny oraz że nie zginie tak łatwo, jednakże obrażenia, jakie odniósł były na tyle poważne, że tym razem mógł z tego nie wyjść.
Na szczęście operacja zakończyła się pomyślnie i teraz jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Pielęgniarka powiedziała, że minie jeszcze trochę czasu, zanim wróci do pełnej sprawności, ale rokowania były dobre. Najpierw jednak musiał się obudzić. Niestety nikt w tej kwestii nie mógł przewidzieć, kiedy to nastąpi.
— Proszę cię, obudź się... — Lucy pochyliła się nad nim ostrożnie i przyłożyła dłoń do jego policzka.
Był dość chłodny i szorstki. Zrezygnowana westchnęła pod nosem. Był to proces, którego niestety nie mogła przyspieszyć.
Popatrzyła na pobliski zegar, było już dawno po północy.
— Gray, gdzie ty się teraz podziewasz... — szepnęła zmartwiona.
Fullbuster wyszedł parę godzin temu. Miał zaraz wrócić, a tymczasem nie było go już od paru godzin. Jego nieobecność sprawiała, że Lucy nie mogła się uspokoić. Bała się, bo nie powinni się teraz rozdzielać.
Ludzie, którzy ją otaczali i wokół których czuła się bezpiecznie, umierali, a jej życie zaczęło przypominać jeden wielki chaos. W pewnym momencie każdy człowiek osiągał punkt krytyczny, jakiś limit, a ona miała wrażenie, że właśnie dobija do samego dna, od którego nie mogła się odbić.
Powoli była już tym wszystkim zmęczona.
Czasem miała ochotę zamknąć powieki, wziąć głęboki wdech i obudzić się w innej rzeczywistości. Pragnęła tylko spokojnego życia u boku mężczyzny, którego kochała całym swoim sercem.
Czy taki scenariusz naprawdę był dla niej nieosiągalny? Czy po tylu traumatycznych przeżyciach los nie mógł się do niej uśmiechnąć i pozwolić jej być szczęśliwą? Lucy mogła zadawać wiele skomplikowanych pytań, ale czy to by coś zmieniło? Nie, nie było sensu się nad tym zastanawiać. Teraz najważniejsze było to, żeby Natsu się obudził i wyzdrowiał. To było absolutnym priorytetem.
Raptem zauważyła niesforne pasemko opadające na czoło Dragneela. Złapała je między palce i chciała odsunąć na bok, kiedy spostrzegła, że jego powieki zaczęły lekko drgać.
— O mój Boże... Natsu! — Była w takim szoku, że wstała i zawołała z ulgą: — Poczekaj, zaraz wrócę, biegnę po pielęgniarkę!
Chciała obrócić się do wyjścia, ale poczuła jak Dragneel łapie ją za rękę.
— Nie idź... Zostań ze mną... — zaczął niewyraźnie szeptać, by następnie jego spierzchnięte wargi ułożyły się w jeden cichy wyraz; wody.
Lucy natychmiast przystawiła szklankę do jego ust. Była przy tym tak szczęśliwa, że ledwie opanowywała uśmiech.
— Spokojnie, pij powoli — powiedziała, pilnując, by się nie zachłysnął. — Jeszcze nie powinieneś wstawać — dodała, widząc, jak za wszelką cenę próbował się podnieść. — Rana jest świeża i może się otworzyć.
Uparty mężczyzna nie posłuchał. Zbierając w sobie siłę, z pomocą Lucy podniósł się do pozycji siedząco leżącej. Oprócz tego, że bolało go całe ciało, to słyszał uciążliwe szumy w uszach. Czuł się jeszcze trochę otępiały, aczkolwiek doskonale wiedział, co się stało i gdzie aktualnie się znajdują. Popatrzył najpierw na swoje miejscami pokaleczone dłonie, a potem na dziewczynę, która przez cały czas się nim opiekowała. Widział po niej, że była wyczerpana, a mimo to jej uśmiech był dla niego niczym zbawienie.
Nawet gdy był nieprzytomny, miał takie przebłyski, kiedy słyszał jej kojący głos. Prosiła, by się obudził i dodając mu otuchy, łagodnie ściskała go za dłoń. Sam jej dotyk, obecność przy nim były tym, czego naprawdę potrzebował. Był świadomy tego, że mógł umrzeć, że mógł jej już nigdy nie zobaczyć i... Za wszelką cenę nie chciał do tego dopuścić.
— Jesteś bezpieczna... — szepnął ze słabym uśmiechem. Zawierał nutę tęsknoty. — Całe szczęście, że nic ci się nie stało.
Kiedy po raz pierwszy ukazał jej swoje przygaszone oliwkowe tęczówki, Hearfilia nie wytrzymała. Uważając na jego nagą, lecz starannie obandażowaną klatkę piersiową od razu go przytuliła. Pragnęła jego bliskości tu i teraz.
— Jesteś niemożliwy... Martwić się o mnie, kiedy ty... Ach, tak się bałam, że cię stracę! — ledwie wydusiła przez spływające po policzkach łzy. Otuliła swoje ręce wokół jego karku i zanosząc się ciężkim szlochem, ukryła czubek nosa w zagłębiu jego szyi. — Nigdy więcej mi tego nie rób... Nigdy! Obiecaj mi to, proszę.
W odpowiedzi Dragneel ułożył dłoń na jej talii i przycisnął ją do siebie. Zmartwiony stwierdził, że dziewczyna zrobiła się drobniejsza niż ostatnio. Wyobrażał sobie, jak wiele stresu musiało ją to wszystko kosztować i jak bardzo się bała, a przecież nie chciał dla niej takiego życia.
— ... Obiecuję — odparł z gulą w gardle, czując, jak całe jej ciało drży.
Mijały sekundy, potem minuty. A oni czuli, że mogliby trwać w swoich objęciach w nieskończoność. Po dłuższej chwili Lucy zaczęła się uspokajać, natomiast Natsu wziął głębszy wdech, jakby chciał wyznać jej coś bardzo ważnego. Już otwierał usta, gdy niespodziewanie drzwi od sali otworzyły się z impetem. W ich framudze stał głośno dyszący Fullbuster.
Dragneel zmarszczył brwi, bo sama jego mina sugerowała, że stało się coś złego.
— Udało mi się skontaktować z Mirajane — zaczął wyraźnie zdenerwowany — Erza i Mystogan... Oni nie żyją... Siedziba główna... już nie istnieje, ktoś wysadził w powietrze cały budynek. Wszystko... — przerwał, zaciskając mocno szczękę, by na końcu bezsilnie opaść na kolana — wszystko przepadło...
Dragneel zrozumiał. Skończył im się czas. Natychmiast zwrócił się do pobladłej Heartfilii.
— Lucy... — delikatnie ścisnął jej wątły nadgarstek, który nieustannie trzymał od dłuższego czasu. Skupiając na sobie uwagę jej przerażonych oczu, oznajmił z powagą: — Jeszcze dziś pakujemy się i opuszczamy Los Angeles.
C.D.N
꧁꧂
W ramach rekompensaty rozdział był dłuższy niż zazwyczaj. Jeszcze tylko kolejny i w końcu epilog, a potem freedom xDD Ciekawa jestem... Ktoś ma przypuszczenia jakie będzie zakończenie? Dobre czy złe :> ?
PS - pewnie nikt się nie spodziewał, że Zenek też będzie umiał grać na fortepianie/ pianinie. Coś go jednak łączy z tą naszą Lucy :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro