Tom IV, Rozdział 9. Ostatnia droga.
Wybaczcie, że rozdział z takim opóźnieniem, ale miałam wyłączony z życia palec i choćbym stanęła na rzęsach, nie mogłam zbytnio pisać x'D
꧁꧂
11 kwietnia, 1963 rok
Tego dnia niebo nad Los Angeles przysłaniały gęste kłęby stalowych chmur. Cmentarne kruki przysiadały na gałęziach drzew i swoimi dzikimi oczami wpatrywały się w liczne zgromadzenie odziane w czerń. Raptem zawiał mocniejszy wiatr, a głośno kraczące ptaki wzbiły się w powietrze. Podczas gdy duchowny wygłaszał ostatnią modlitwę, stojący po drugiej stronie żałobnicy pogrążeni byli w całkowitej zadumie. Z wykrzywionymi twarzami w bólu, zaciskali pięści, kręcili głowami na boki. Jedni wciąż jakby nie dowierzając, inni ciężko wzdychając. Każdy tu z obecnych toczył ze sobą wewnętrzny bój. W myślach przywoływał lepsze lub gorsze wspomnienia, próbował zrozumieć, co się właściwie stało i jak do tego doszło. Z gardeł owdowiałych kobiet raz po raz wydzierał się słabo tłamszony szloch, choć na tle owitego mrokiem tłumu bardziej przypominał on przeraźliwe krzyki rozpaczy, a nawet i agonię. W takim miejscu sceny te były czymś normalnym i nikt nie zamierzał hamować tego, co w głębi siebie czuł. Wszyscy tutaj cierpieli; pochłonięci w rozpaczy, przeżywali stratę kogoś bliskiego. Ich światy legły w gruzach, rozsypały się jak drobinki stłuczonego szkła. Coś, co nie powinno, przedwcześnie się kończyło i to bezpowrotnie, o czym uświadamiały ich ustawione w równym rzędzie trumny. By oszczędzić im szoku oraz traumy, wszystkie bez wyjątku były pozamykane. Zgromadzeni mogli jedynie dotykać zimnego kawałka drewna i spoglądać na wyryte w tablicach napisy.
I gdy tak świat wielu istnień ulegał zniszczeniu, gdzieś pośród tego wszystkiego stała pewna blond włosa kobieta. Jej wyblakłe bursztynowe tęczówki tempo wpatrywały się w jasną trumnę swojej przyjaciółki, w której pochowany był także jej chrześniak Louis. Nawet po śmierci nie chciano ich ze sobą rozdzielać. Malec miał zaledwie nieco ponad dwa miesiące i mimo tego krótkiego czasu, jaki spędził ze swoją mamą, chciano, żeby już zawsze przy niej był. Parę metrów dalej stał ojciec Levy, który przyleciał na pogrzeb z odległego Nowego Jorku, lecz Lucy nawet nie zamieniła z nim słowa — nie była w stanie mówić. Wszystko inne dookoła nie miało dla niej znaczenia. Była tutaj obecna ciałem, lecz jej umysł znajdywał się za mleczną szybą, przez którą wszystko docierało do niej jak w zwolnionym tempie. Stała na nierówno utwardzonej ścieżce. Trzymana pod ramieniem troskliwie, lecz silnie obejmującego ją Graya. Sama ledwo zdołała utrzymać się na nogach, dlatego po jej drugiej stronie czuwała Juvia, która w momentach zachwiania również stanowiła dla niej podporę.
Mest wciąż był w delegacji i niestety nie mógł tak szybko przylecieć, dlatego też od paru dni Mystogan regularnie przychodził do niej do domu. Była w rozsypce nie tyle, co mentalnej, a fizycznej. Robił jej zastrzyki uspokajające, żeby w ogóle była w stanie jako tako funkcjonować. W przeciwnym razie nie potrafiła podnieść się z łóżka, czy chociażby kiwnąć palcem. Tylko dzięki temu mogła dzisiaj tutaj być; taka dziwnie wyciszona i nieludzko spokojna.
Usłyszała szept Graya przy uchu.
— Lu, chcesz podejść ostatni raz, zanim...? — Dziewczyna nieprzytomnie popatrzyła przed siebie. Dotychczas niemo poruszające się usta księdza nagle zaczynały mieć dla niej jakikolwiek wydźwięk. Zrozumiała, że teraz był ostatni moment na pożegnanie, bo potem dzielić je będzie gruba warstwa ziemi. — Jeśli nie chcesz i nie czujesz się na siłach, to nie musimy tego robić...
— W porządku Gray. Jakoś dam radę — odpowiedziała mocno zachrypnięta. Naprawdę musiała się wysilić, żeby jej krtań wydała z siebie jakikolwiek głos, choć teraz przypominał on bardziej nieprzyjemny wizg. — Pójdziesz tam ze mną...?
Zmartwiony Fullbuster otaksował jej bladą, wręcz niezdrowo wyglądającą twarz i delikatnie skinął głową. Pomógł jej dojść te parę kroków, cały czas pilnując, żeby się nie przewróciła. Teraz w dotyku przypominała porcelanową lalkę, która byle uderzeniem rozbiłaby się na drobne kawałeczki. Jej sylwetka zrobiła się wątła — schudła przez tę parę dni, a cienie pod oczami mówiły o ilości przepłakanych dni i nocy. Jako jej bliski przyjaciel czuł okropną bezradność, bo nikt nie był w stanie jej teraz pomóc.
Heartfilia w ciszy pogładziła opuszkami palców zimną trumnę, za którą skryta była Levy wraz z Louisem. Nawet nie mogła ostatni raz ich zobaczyć, nie pozwolono jej na to. Oparła na niej dłoń, a potem powoli przylgnęła czołem do powierzchni i przymknęła powieki. Nie wiedziała ile czasu tak trwała. Straciła rachubę, podczas której przed oczami majaczyły jej wyrywkowe wspomnienia, jakie razem przeżyły. Jak jako małe dzieci stawiały babki w piaskownicy, jak bawiły się w chowanego na terenie jej posiadłości, jak spotykały się razem po szkole. Jak wspólnie przeżywały wszelkie wzloty i upadki... Były po prostu nierozłączne. I choć nie łączyły ich więzy krwi, były dla siebie siostrami. Zacisnęła zęby, bo jej serce zaczynało niebezpiecznie mocno kołatać, a każdy oddech — palić.
Kiedy już sądziła, że dostanie kolejnego napadu paniki, nagle gdzieś w tle usłyszała lament oraz płacz jakiegoś dziecka żegnającego się najprawdopodobniej z własnym ojcem. Chłopiec zajadle płakał i dławił się własną śliną. Jego mama próbowała go uspokoić, ale sama też ledwie radziła sobie z tą sytuacją. Obraz cierpiącej rodziny był dla niej jak kubeł lodowatej wody. Wtedy też Lucy rozejrzała się na boki i jakby dopiero teraz to wszystko w nią uderzyło. Zobaczyła to, czego tak bardzo nie chciała do siebie dopuścić. Poczuła obrzydliwy ucisk na wszystkich organach wewnętrznych. Zrobiło jej się niedobrze, bo zrozumiała, że właśnie znalazła się w samym środku piekła.
Gdy ksiądz skinął do grabarzy, a ci powoli zaczęli opuszczać trumny do przygotowanych wcześniej dołów, Lucy zacisnęła drżące palce na przegubie ręki Graya. Nie mogła już dłużej na to patrzeć. Nie miała siły, a każda kolejna sekunda stawała się dla niej katorgą, której jeszcze moment, a nie będzie w stanie znieść. To było dla niej zwyczajnie za dużo.
— Lu... Co się dzieje? — usłyszała przy uchu.
— Zabierz mnie stąd, proszę — wychrypiała z ledwością. — Ja już dłużej nie mogę tu być...
Nie zwlekając, Gray zaczął kierować ich w stronę wyjścia. Po drodze spojrzał prosząco na Juvię, która skinęła porozumiewawczo głową i od razu do nich dołączyła. Gdy tylko przekroczyli cmentarną bramę, Lucy miała wrażenie, że wszystkie kajdany, które ją krępowały, opadły z hukiem na ziemię. Jej oczy powoli zasłaniały się mgłą, po czym z bezradności poddała się temu dziwnemu uczuciu. Zaczęła słaniać się na nogach.
— Ej, Lu!
Wystraszony Gray natychmiast ją przetrzymał, jednak dziewczyna przelewała mu się w ramionach, dlatego wziął ją na ręce. Ostatnim co zarejestrowała, była jego rozgorączkowana twarz i nerwowe wołanie do Juvii.
— Szybko biegnij po Mystogana!
A potem cały widok przysłoniła jej ciemność i nastała tak bardzo pożądana przez nią cisza.
꧁꧂
Siedziba główna, gabinet Makarova Dreyara
W pomieszczeniu panowała ciężka, dusząca atmosfera. Jedyne światło, jakie miało prawo bytu, wyłaniało się ze stojącej na dużym biurku lampki. Pociemniałe oczy Makarova uważnie przyglądały się zrobionej na chrzcie fotografii. Wszyscy na niej byli szeroko uśmiechnięci i po prostu szczęśliwi. Tamten dzień miał być początkiem czegoś obiecującego, czegoś pięknego, lecz szybko okazało się, że przerodził się w tragedię, z którą niełatwo przyjdzie im się pogodzić. Strudzony starzec przymknął powieki, bo w myślach jak mantrę powtarzał sobie jedną liczbę...
Siedemnaście — dokładnie tyle cennych żyć zostało zabranych. Tylu członków jego mafijnej rodziny zostało bestialsko zamordowanych. Zrobił dużego łyka alkoholu; skrzywił się nieco, a potem ponownie w ciszy popatrzył na zdjęcie. Nie wiadomo, ile czasu Dreyar tak trwał i rozmyślał. Dziesięć minut? Dwadzieścia? Wobec sytuacji, jaka ich spotkała, to nie miało dla nikogo żadnego znaczenia.
Wszystkie fotele w jego gabinecie były zajęte.
Erza patrzyła w jakiś martwy punkt na podłodze, Laxus zaciskał pięści i ledwo nad sobą panował. Gray wraz z Juvią trzymali się za ręce i z uwagą spoglądali na Makarova, a Natsu opierał się o ścianę i palił papierosa. Atmosferę przecinało tykanie zegara, które echem odbijało się od wyłożonych drewnem ścian. Zawsze grający gramofon teraz był wyłączony. W końcu starszy Dreyar uniósł głowę i przemknął zmęczonym wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Odstawił fotografię na bok i splótł dłonie na biurku. Jego mina wyrażała śmiertelną powagę, choć w licznie okalanych zmarszczkami oczach tlił się ból. Ponadto miał mocno przekrwione spojówki. Głęboko westchnął, po czym nabrał powietrza w płuca.
— Straciłem siedemnaścioro dzieci... — powiedział oschłym, aczkolwiek oficjalnym tonem, jakim w gronie najbliższych rzadko kiedy się posługiwał. — Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co musieli czuć w chwili śmierci.
— Co teraz zamierzasz? — zapytał zdeterminowany Laxus. Wystarczyło jedno przyzwolenie dziadka, a tu i teraz gotów był wyruszyć w miasto, by tylko dopaść sprawców i odpłacić im się tym samym. — Chyba nie pozostaniemy dłużej bierni? Ci, którzy byli za to odpowiedzialni, muszą ponieść taki sam los. Oko za oko, ząb za ząb!
— Uspokój się — upomniała go Erza, tym samym skupiając na sobie uwagę reszty. — Taka akcja nie mogła być zaplanowana przez jedną osobę. Pamiętaj, że Gajeel i Levy zostali zastrzeleni w drodze do willi, a dopiero chwilę potem nastąpił wybuch.
Laxus zmierzył ją pełnym jadu wzrokiem, po czym prychnął.
— To nie czas na teoretyzowanie, musimy zacząć działać do cholery! — Na dowód złości uderzył zamkniętą pięścią w oparcie fotela. — Nie ma przyzwolenia na zabijanie naszych ludzi i bycie bezkarnym. To my panujemy w tym mieście i nikt nie może o tym zapominać!
— Ale nie możemy tego robić w sposób nieprzemyślany — dorzuciła strapiona Lockser. — Ta tragedia dotknęła każdego z nas. Rozumiem, że jest ci ciężko... Nam wszystkim jest, ale działanie pod wpływem gniewu niczego nie rozwiąże.
— Zgadzam się z Juvią. — Fullbuster ścisnął opiekuńczo jej dłoń i popatrzył na nią ciepło. — Skoro mamy do czynienia z najprawdopodobniej większą grupą, będziemy potrzebowali przemyślanych decyzji. Najlepiej będzie podzielić się na mniejsze grupy i zacząć od podstaw.
Grzmiący Laxus już otwierał usta, ale ktoś odważył się mu przerwać.
— To nie będzie koniecznie — odezwał się jak dotąd milczący Dragneel. Odbił się ramieniem od ściany i teatralnie przygasił peta na popielnicy. — Przez ostatnie dni powęszyłem co nieco i dowiedziałem się całkiem ciekawych rzeczy. Znam nazwisko osoby, od której to wszystko się zaczęło, a co najlepsze jest ona nam dobrze znana... — urwał i posłał młodszemu Dreyarowi ponure spojrzenie. Blondyn wyraźnie napiął mięśnie. Jego twarz wyrażała dezorientację, ale też zaciekawienie. — Dlatego zawsze mówię, że darowanie życia płotce jest złym nawykiem, ale ty jak zwykle mnie nie słuchasz.
Mężczyzna zmarszczył brwi, bo nie miał pojęcia, kogo czarnowłosy miał na myśli.
— O czym ty pieprzysz? — wycedził, podrywając się z fotela.
Wnuk Makarova mierzył prawie dwa metry i wyglądał jak gotowy do ataku, lecz mimika Natsu pozostawała niewzruszona.
— Spokój — wtrącił starzec, czując, że ta emocjonująca wymiana zdań doprowadzi do niepotrzebnej kłótni. — To nie jest odpowiedni czas na podziały i wewnętrzne spory — zwrócił się karcąco do wnuka, a potem popatrzył łagodniej na Dragneela. — Rozumiem, że odpowiednio się tym zajmiesz?
— Właśnie taki miałem plan — odparł, a na jego ustach błądził szalony uśmiech, od którego nie jeden włos stawał dęba. — Odwiedzę go, wyciągnę istotne informacje i tym razem dokończę robotę raz na zawsze.
— Zaczekaj — szepnęła zamyślona Erza. — Nie masz pewności, że będzie chciał sypać.
— Huh? — Szczerze zdumiony uniósł wysoko brwi. — Czyżbyś wątpiła w moją świetną dedukcję? Potrafię być przekonujący, jeśli mi na czymś zależy.
— Myślisz, że jesteś taki cwany i przebiegły? — wysyczał zgryźliwie Laxus, co spotkało się z ostrzałem gniewnych zielonych tęczówek.
— Poczekajcie moment. — Fullbuster chwycił się za podbródek, a jego czoło ozdobiła podłużna pręga. — To, że pozbędziemy się jednej osoby nie oznacza, że problem zostanie zażegnany. Wciąż zastanawia mnie jedno... O planowanym w willi chrzcie wiedziały tylko najbardziej zaufane osoby z wewnętrznych struktur, prawda?
— Coś sugerujesz? — podchwyciła zainteresowana Erza w oczach której pojawił się błysk.
Wszyscy skupili się na osobie Fullubstera. Nawet Natsu, który z pozoru spokojnie nalewał sobie alkoholu, spoglądał na niego wyczekująco.
— Nie chcę pochopnie rzucać oskarżeniami, ale jak to możliwe, że nasza płotka się o tym dowiedziała? Skoro nie była wtajemniczona, a wiedzę o dokładnej dacie i miejscu chrztu miało tak wąskie grono, to skąd...? — Nawet nie musiał dokańczać zdania, żeby każdy zrozumiał, o co chodziło.
Zapatrzony przed siebie Makarov, jakby wyrwany z letargu, pokiwał głową twierdząco. Wprawdzie już wcześniej rozważał taką ewentualność, ale nie chciał tego do siebie dopuścić. A przynajmniej do momentu, aż nie uświadomił sobie, w jakim znaleźli się położeniu. Westchnąwszy głęboko, wyszedł przed swoje wielkie biurko. Nikt nie śmiał się odezwać. Ojciec spojrzał na swoją szklankę alkoholu, którą cały czas dzierżył, a potem upił z niej spory łyk.
— Wiecie co to oznacza moi drodzy? — zapytał spokojnie.
W gabinecie panowała cisza, jak makiem zasiał, a atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę. W myślach każdego przebijały się dwa stwierdzenia. Jednym z nich była oczywista deklaracja wojny, lecz drugim...
— Że wśród nas jest zdrajca — odpowiedział Dragneel, czując wrzącą krew w jego ciele. Zacisnął dłoń w pięść i uderzył się nią prosto w swoją naprężoną pierś. — I przysięgam na swoje życie, że to ja będę tym, który go dopadnie.
꧁꧂
Lucy leżała w łóżku i bezwiednie patrzyła w biały sufit. Przypominała cień dawnej siebie; cierpiała na bezsenność. Bała się zamykać oczu, bo kiedy tylko to robiła, widziała obraz zakrwawionej dłoni oraz bransoletki Levy. Poczuła, jak znów zbiera jej się na płacz, choć spod jej powiek nie uleciała ani jedna łza. Miała suche i spękane usta — najprawdopodobniej przez odwodnienie. Chciała sięgnąć po stojącą na szafce nocnej szklankę z sokiem, lecz nie miała wystarczająco siły. Rozdzierała ją przytłaczająca niemoc, która każdego kolejnego dnia przyczyniała się do jej niknięcia. Na powrót do normalnego życia oraz funkcjonowania była jeszcze daleka droga i mimo że naprawdę się starała, nie potrafiła wziąć się w garść.
Wiedziała, że wprawiała wszystkich w zmartwienie. Nie chciała być dla nich ciężarem, aczkolwiek nikt nie miał do niej pretensji, czy wyrzutów. Nie musiała się też martwić o pracę, ponieważ Makarov dał jej tyle czasu, ile potrzebowała. Byli w stałym kontakcie telefonicznym. Rozmowy z nim dawały jej odrobiny ukojenia, lecz tylko na chwilę, bo kiedy odkładała słuchawkę, wspomnienia wracały do niej niczym bumerang, a ona sama z siebie wybuchała gorzkim płaczem. Niekiedy odwiedzał ją Gray z Juvią lub Cana z małym Milo. I choć nie umiała tego w pełni okazać, była im wszystkim za to wdzięczna. To skarb mieć tak troskliwych przyjaciół i świadomość tego sprawiała, że w jej sercu tliła się jeszcze cząstka ciepła oraz nadziei.
Nagle usłyszała odgłos stłumionych kroków w korytarzu i cieszącego się Plue. Przez szczelinę pod drzwiami dostrzegła zapalane światło, co oznaczało, że Mest wrócił z zakupów. Lucy automatycznie odwróciła się na drugi bok, nasunęła koc pod sam nos i zamknęła oczy. Zaczęła głęboko i spokojnie oddychać, udając, że śpi. Jak się spodziewała, chwilę potem drzwi do sypialni się uchyliły, a w ich progu stanął Gryder. Do jej uszu dobiegł jego charakterystyczny sposób chodzenia po domu; zawsze leniwie szurał stopami po podłodze. Podszedł do łóżka i pochylił się nad nią dość blisko; Lucy poczuła bijące od niego ciepło oraz nutę piżmowych perfum. Niespodziewanie odgarnął grzywkę opadającą jej na twarz, lecz ona nawet nie drgnęła. Złożył krótki pocałunek na jej czole, a potem wyszedł z pokoju. Uchyliła powieki i spojrzała na jego oddalający się cień.
Mest wrócił trzy dni temu z delegacji. Pierwszym, co zrobił po ujrzeniu jej w progu, było zrzucenie torby z ramienia i mocne przytulenie jej do siebie, lecz nawet będąc w kompletnej rozsypce, Lucy zauważyła, że coś w jego zachowaniu uległo zmianie. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że kiedy otworzyła mu drzwi, przez twarz mężczyzny przebiegło zmieszanie, a może i nawet zdziwienie. Trwało to ułamek sekundy, ale wystarczyło, by z jakiegoś powodu to zapamiętała. Po paru chwilach usłyszała, jak Mest rozmawia z kimś przez telefon. Wczoraj było dokładnie tak samo. Wchodził do jej pokoju, gładził ją po policzku, a gdy upewniał się, że dziewczyna twardo śpi, wychodził i dzwonił do kogoś. Było to dziwne, zważywszy na dość późną porę.
Zebrała się w sobie i po cichu podeszła pod drzwi. Sama nie wiedziała, dlaczego go podsłuchiwała. Może była po prostu ciekawa? Jego słowa brzmiały dość niewyraźne, a ona była tak wykończona, że nie potrafiła wyłapać kontekstu zdania. Znów zaczęło jej się kręcić w głowie, a brzuch spowiły mdłości — w końcu brak sił ją pokonał. Westchnęła pod nosem i wróciła do łóżka. Zanim jednak się położyła, chwyciła za szklankę i dała ukojenia nieprzyjemnej suszy w ustach.
꧁꧂
Dragneel zaparkował auto niedaleko cmentarnej bramy i wyjął z bagażnika kwiaty. Na dworze już od dawna panował zmrok, jednak jak na kwiecień przystało, powietrze było przyjemnie ciepłe. W jego nozdrza uderzyły charakterystyczne posępne nuty; mchu i mokrej ziemi. Od czasu pogrzebu nie był tutaj ani razu. Nie lubił takich okolic, dlatego rzadko tu przychodził. Nie zmienia to jednak faktu, że był lojalny wobec swoich przyjaciół i nigdy o nich nie zapominał. Nie był przesądnym człowiekiem ani też nie przykładał uwagi do wiary. Sądził, że ktoś taki jak Bóg, czy istota wszechmogąca nie istnieje, a biblia to nic innego jak zbiór mitów stworzonych na potrzeby słabych ludzi. Uważał, że truchła skryte za grobowymi płytami są jedynie pustymi skorupami — pozostałościami po człowieku, a ich ''dusze'' zniknęły z tego świata w momencie śmierci.
Nie potrafił przetworzyć faktu, że jeszcze do niedawna grał w karty z Gajeelem, spotykali się w siedzibie głównej i opijali narodziny Louisa. To wszystko działo się tak szybko, kiedy dziwnym trafem był obecny przy porodzie i dawał Levy miażdżyć swoją dłoń, a potem proszony został na ojca chrzestnego ich dziecka. A teraz? Teraz cała trójka zginęła w wyniku zamachu. Na samą myśl adrenalina buzowała w jego żyłach, a umysł przyćmiewało silne poczucie gniewu i wymierzenia sprawiedliwości. Uznał, że zanim pojedzie rozliczyć się z osobą odpowiedzialną za śmierć wszystkich jego siedemnastu pobratymców, odwiedzi ich w miejscu spoczynku.
Gdy zbliżał się do prywatnej części cmentarza należącej do Fairy Tail, poderwał wzrok. W oddali dostrzegł zarys drobnej przygarbionej postaci. Siedziała na ławce, zwrócona tyłem do niego. Nie widział jej twarzy. Z oddali wydawała się taka drobna, choć tak dobrze znana. Po paru krokach ujrzał burzę blond włosów tańczących w rytm lekkiego wiatru. Heartfilia była ostatnią osobą, którą spodziewał się tutaj ujrzeć o tak późnej porze. W dodatku była sama. Podszedł bliżej i bez żadnego słowa stanął metr obok. Kawałek dalej zauważył kwiat białej róży w wazonie jej matki. Musiało być jej bardzo ciężko, zważywszy, że teraz mogła odwiedzać najbliższe osoby jedynie na cmentarzu. Lucy składała dłonie jak do modlitwy, a na jej twarzy malowało się skupienie. Oczy miała zamknięte, lecz z pewnością wiedziała, że nie jest już sama.
Dragneel postawił kwiaty na pomniku, po czym korzystając z niespodziewanego spotkania, lepiej jej się przyjrzał. Co prawda widział ją przelotnie w dniu pogrzebu, lecz jeszcze wtedy nie wyglądała na tak zmarnowaną, jak teraz. Zazwyczaj delikatna porcelanowa cera była teraz szara i matowa. Jej włosy też zdawały się utracić dawny blask.
— Jak myślisz Natsu... Czy istnieje cień szansy, że Levy jest gdzieś tutaj obecna i patrzy na mnie?
Zdumiony mężczyzna ulokował spojrzenie na jej profilu twarzy. Głos Lucy był znacznie zachrypnięty i gdyby nie miał tak dobrego słuchu, zwyczajnie by jej nie zrozumiał. Musiał pomyśleć nad odpowiedzią, bo choć dla niego była ona oczywista, nie chciał sprawić jej jeszcze większej przykrości.
— Dopóki nosisz ją we wspomnieniach to tak — odpowiedział zamyślony i spojrzał przelotnie na nocne niebo. Niestety przez kłębiące się burzowe chmury nie było na nim widocznych gwiazd. — Myślę, że jest gdzieś tutaj. A być może nawet bliżej, niż ci się wydaje.
— Dlaczego utrata ukochanej osoby tak bardzo boli?
Z jej ust padło kolejne trudne pytanie, a Dragneel skupił się na wyrytych imionach na nagrobku.
— Bo ludzie przywiązują się do siebie. To szczególna więź, z którą wiążą się silne emocje i uczucia, dlatego utrata najbliższych tak bardzo boli.
— Więc jak sobie z tym poradzić...? Jest jakiś sposób, który w jakimkolwiek stopniu zniweluje to uczucie pustki? — Heartfilia schowała twarz w dłoniach, przez co jej łamiący się głos był stłumiony. — Czy ten ból, który każdego kolejnego dnia odbiera mi oddech, kiedyś minie? Czy ten nagromadzony żal, gniew, poczucie winy i lęk... Czy te wszystkie negatywne emocje, które się we mnie kłębią... Przeminą?
Zielone tęczówki powiodły na udręczone oblicze Lucy, która spoglądała na niego półprzytomnie. Natsu doskonale wiedział, co przeżywała, bo po stracie rodziców czuł się identycznie. Wtedy jego umysłem również władał gniew i poczucie winy. To był naprawdę trudny okres w jego życiu, dlatego nie chciał do tego wracać.
— W śmierci najgorsze jest to, że nigdy nie jesteśmy na nią przygotowani. Nigdy nie będziemy w stanie przewidzieć, co będzie za miesiąc, ani nawet tego, co przyniesie jutro. Jedyne lekarstwo to przyjąć ten fakt do wiadomości i mimo bólu próbować żyć dalej. Po prostu trzeba zaczekać, aż czas zabliźni tę ranę. Zresztą Levy z pewnością nie chciałaby, żebyś zatracała się w rozpaczy.
Słuchając go, Lucy wyglądała na zamyśloną. Poruszyła ustami, lecz nie wydała żadnego dźwięku. Raptem nocne niebo wydało z siebie nieprzyjemny pomruk, a chmury w oddali rozbłysły się przez sekundę. Dragneel zadarł podbródek, a wtedy coś mokrego opadło na jego policzek. Spojrzał na zegarek, który wskazywał, że za dziesięć minut będzie północ.
— Jesteś samochodem, czy pieszo? — Przed zadaniem kolejnego pytania jakoś ciężej mu było przełknąć ślinę. Przez cały czas czuł odrazę do wymawiania tego cholernego imienia. — Mest po ciebie przyjedzie?
Dziewczyna pokiwała głową przecząco.
— Przyszłam tu na nogach — szepnęła cicho, poprawiając narzutę na ramionach. — On nie wie, że tutaj jestem, bo na razie mieszkam u siebie. Nie chciałam go martwić swoim zachowaniem... I po prostu chciałam pobyć trochę sama.
Z nieba coraz częściej spadały krople deszczu. Lucy dopiero teraz uniosła głowę. Wystawiła dłoń, jak gdyby chciała sprawdzić, czy ten deszcz nie jest kolejnym złudzeniem. Nie był. Wzdrygnęła się, co nie umknęło uwadze Dragneela.
— Zbiera się na silną burzę — mruknął, przeklinając, że nie wziął parasolki z bagażnika. Przynajmniej teraz by nie mokła. — Odwiozę cię do domu.
Lucy zacisnęła palce na pasku od torebki i zrobiła kwaśną minę.
— Wrócę na nogach — odparła uparcie. — Chciałam jeszcze trochę pobyć na świeżym powietrzu. Zresztą deszcz mi nie przeszkadza. Nie jestem z cukru.
— Nie ma mowy. Nie puszczę cię samej o tej godzinie — syknął, obracając się przodem do niej. Zrobił to nazbyt gwałtownie, a żwir pod jego butami wydał z siebie nieprzyjemny chrzęst. — Mało masz teraz problemów, żeby cię ktoś na ulicy zaczepił, wciągnął w jakiś zaułek i jeszcze... — w porę przerwał. Ugryzł się w język, po czym ze świstem wciągnął powietrze nosem — ...zrobił krzywdę?
Osowiała Heartfilia z utęsknieniem dotknęła dłonią grobowej płyty i parokrotnie po niej przejechała. Choć oczy szczypały ją niemiłosiernie, czuła, że znów zbiera się jej na płacz. Zacisnęła mocno powieki, po czym bez słowa wstała z ławki. Sama już nie wiedziała, czego chce i co powinna zrobić. Wiedziała natomiast, że powrót do domu samej o tej godzinie faktycznie jest nierozważnym posunięciem.
Deszcz przybierał na sile. Ich włosy były na tyle mokre, że przylepiały się do policzków, to jednak zdawało się im nie przeszkadzać. Lucy bez słowa wyminęła Dragneela i zaczęła iść w stronę wyjścia z cmentarza. Nie miała siły zastanawiać się nad stanem ich zrujnowanych relacji ani nad tym, że nie powinna się do niego w ogóle odzywać. Teraz było jej to obojętne. Wsiadła do dobrze znanego jej samochodu i zapięła pasy.
Po chwili byli już w drodze. Natsu zaklął pod nosem, ponieważ deszcz był na tyle intensywny, że miał problem z widocznością. Pochylił się w przód, lecz nie dało to żadnego efektu. Kątem oka zerknął na Heartfilię. Wpatrywała się w pracujące na pełnych obrotach wycieraczki. Nienawidziła burzy, więc gdy tylko piorun rozjaśniał niebo, zamykała oczy i zaciskała usta. Jej dom znajdywał się dość daleko, a bliżej było do jego celu. Nie sądził, że akurat dzisiaj dziewczyna stanie na jego drodze, jednakże chciał mieć to jak najszybciej za sobą, dlatego na skrzyżowaniu zjechał w inną uliczkę. Zmarszczyła nos i spojrzała na niego pytająco.
— Pomyliłeś drogi?
— Muszę... Załatwić coś ważnego, dlatego zaczekasz tu na mnie — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zaparkował pod dużą kamienicą na obrzeżach miasta. Dotknął swojej przemoczonej marynarki, jakby sprawdzał, czy wszystko w niej ma, po czym pociągnął za klamkę. — Wrócę za dziesięć minut, a ty pod żadnym pozorem nie wychodź z samochodu.
Trzasnął drzwiami, a Lucy została sama. Wsłuchiwała się w odgłosy deszczu i coraz gwałtowniejszej burzy. Nigdy nie była w tej okolicy, a niestety nie mogła się rozejrzeć, bo ściekająca po szybach woda skutecznie jej to uniemożliwiała. Padł kolejny grzmot i błysk. Wcisnęła się głębiej w fotel. Czas jej się dłużył i miała wrażenie, że Natsu nie było więcej niż dziesięć minut. Czekała cierpliwie do czasu, aż nie usłyszała odgłosu strzału. Poderwała głowę i przysunęła się do okna. Na dworze nie było żywej duszy, a więc coś musiało dziać się w budynku. Pozostawała bierna do momentu, aż nie padł drugi strzał, a zaraz po nim trzeci. Zaniepokojona wyszła z samochodu i mimo nakazu Dragneela wbiegła do kamienicy. Drzwi od mieszkania były szeroko otwarte. Nie spuszczając gardy, ostrożnie do nich podeszła.
— Natsu? Jesteś tam?
Nikt nie odpowiedział.
Przez chwilę Lucy wahała się, lecz ostatecznie zdecydowała się tam wejść. Pierwszym co ujrzała po przekroczeniu progu, była przewrócona komoda, zdemolowane wnętrze i czerwone rozmazane odciski dłoni na ścianie. Nagle coś zachrzęściło jej pod podeszwą. Odruchowo powiodła wzrokiem do dołu i natrafiła na rodzinne zdjęcie ze zbitą szybką. Przeszły ją ciarki na całym ciele.
— Jest tu kto? — spytała, rozglądając się na boki.
Powoli przeszła z korytarza do zaciemnionej kuchni, a wtedy przytknęła dłonie do ust, tłumiąc krzyk. Na podłodze leżały dwie kobiety. Jedna z nich miała na sobie strój gosposi, a druga szlafrok. Wszędzie było mnóstwo rozbryzganej krwi oraz ślady bójki. Przerażona Lucy od razu przy nich kucnęła i sprawdziła puls. Choć były jeszcze ciepłe, nie oddychały. Parę metrów dalej leżał mężczyzna. Wszyscy byli martwi, o czym świadczyły czarne dziury wylotowe w ich czaszkach. Heartfilia zatrzymała się przy nim na dłużej. Choć widok był straszny, zebrała siły i popatrzyła na jego twarz. Znała go. To był Phill, a jedna z kobiet obok widniała na zdjęciu rodzinnym, które wcześniej znalazła na przedpokoju. Natsu zamordował gosposię, żonę, a znając jego zwyczaje, na koniec najprawdopodobniej zostawił właśnie jego. Chciał, żeby patrzył na ich śmierć.
Chciał pozbyć się niewygodnych świadków.
Raptem Lucy poderwała się z miejsca, bo usłyszała huk na górze. Natychmiast wyszła z kuchni i powiodła wzrokiem za krwawymi odciskami butów, które prowadziły na piętro. Wbiegła na schody i znalazła się na długim korytarzu. Dragneel chodził po pokojach. Wyglądało to tak, jakby szukał czegoś.
— Natsu! — zawołała, ciężko oddychając.
Jej głos do niego nie docierał. Tak bardzo pochłonięty był żądzą zemsty, że nawet na nią nie spojrzał. W jednej ręce trzymał zakrwawiony pistolet, a drugą otwierał kolejne drzwi. Zostały już ostatnie. Te, na których namalowane były dziecięce wzorki i zza których dobiegł ich odgłos płaczu. W momencie, kiedy Natsu wszedł do środka, Lucy mimo zadyszki, ponownie zerwała się do szaleńczego biegu. To, co tam zobaczyła, przerosło ją całkowicie i sprawiło, że nawet bicie własnego serca stało się dla niej wyzwaniem.
W dziecięcym kojcu znajdywał się mały zapłakany chłopczyk. Na oko miał nie więcej niż półtora roku, lecz błyszcząca lufa pistoletu wycelowana była prosto w jego małe ciałko. Bał się nie tyle, co szalejącej za oknem burzy, ale i obcego mężczyzny, który tutaj wtargnął...
Heartfilia poczuła, jak jej wnętrzności wykręcają się we wszystkie strony. Wyminęła Dragneela i odważnie stanęła między nim a dzieckiem.
Przez chwilę się zawahał — drgnął, lecz nie opuścił broni. Nagła błyskawica rzuciła trochę światła na owity mrokiem pokój, a także rozjaśniła na moment jego pozbawioną skrupułów twarz. Lucy doskonale znała ten wyraz. Wiedziała, że nie był teraz sobą i kierowały nim skrajne emocje. Był jak w amoku, a pociemniałe z gniewu oczy, gdyby tylko mogły, przebiłyby ją na wylot.
— Oszalałeś?! — krzyknęła drżącym głosem. — Opamiętaj się Natsu!
— Kazałem ci czekać w samochodzie — odwarknął lodowatym tonem, przez który poczuła się mała niczym mrówka. — Zejdź mi z drogi.
Heartfilia nie dowierzała. Pokiwała głową na boki. Panikowała, bo nie wiedziała, do czego Natsu jest zdolny, jednak nie zamierzała odpuścić i pozwolić, żeby skrzywdził to dziecko. Odwróciła się i wzięła przestraszonego chłopca na ręce. Wtulił się w jej ramiona, aczkolwiek w dalszym ciągu przeraźliwie płakał.
— On nie jest niczemu winny!
Zakryła go swoim ciałem; była jak żywa tarcza. Spojrzała na Dragneela tymi swoimi bursztynowymi oczami, a wtedy on zadarł podbródek i przekrzywił głowę lekko na bok. Przez okolicę przeszło kolejne uderzenie pioruna.
— Znów mi przeszkodziłaś... — syknął, powoli unosząc pistolet. — Może tego nie wiesz, ale w mafii panuje pewna złota zasada, która dla nas jest jak przykazanie i należy tego przestrzegać. Oko za oko, ząb za ząb. Jego ojciec przyczynił się do śmierci siedemnastu naszych ludzi. W tym także Levy i Luoisa. Jeśli się nie odsuniesz i nie zostawisz tego bachora, nie pozostawisz mi innego wyboru. — Teraz połyskująca lufa Colta wycelowana była prosto w jej czoło. — Nie będę miał litości nawet dla ciebie, Luce.
Ton jego głosu był taki oschły, taki obojętny... Taki wyprany z ludzkich emocji. Kolejny błysk ujawnił jego nieobliczalne oblicze oraz śmiertelnie poważne spojrzenie. Lucy poczuła, że nogi miała jak z waty, a całe jej ciało oblewa zimny pot. Była przerażona tą bijącą od niego bezwzględnością. W akcie zemsty był w stanie zamordować niewinne kobiety, a co najgorsze teraz chciał zrobić to samo z bezbronnym i nieświadomym dzieckiem... Po chwili nabrała powietrza w płuca i popatrzyła na niego z największą determinacją, na jaką było ją stać. Obawiała się jego reakcji, ale postawił ją pod ścianą. Wyprostowała się dumnie i mocniej wtuliła w siebie zlęknionego chłopca.
— Nie zrobię tego Natsu — zaakcentowała jego imię przez zaciśnięte zęby. Musiała mówić głośniej, bo zagłuszał ją płacz malucha, ale ledwo była w stanie wydobyć głos z krtani. — Jeśli chcesz dokonać zemsty, to niech tak będzie... Ale w takim razie najpierw będziesz musiał zabić mnie.
Jej słowa odbiły się od ścian dziecięcego pokoju i sprawiły, że Dragneel nieco się opamiętał.
Zawsze to robiła.
Czuł wzrastającą wściekłość, gorycz, a także bezsilność, bo Lucy znów mu się postawiła. Nie rozumiał jej zachowania. Dlaczego ona stawiała swoje życie na szali dla jednego osieroconego dzieciaka? Dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, żeby każdemu nieść pomoc i ich ratować? Zrobiłaby to bez wahania, nawet jeśli ktoś byłby jej wrogiem. Była tak bardzo naiwna, a jednocześnie tak dobroduszna, że wprawiało go to w konsternację.
Mierzyli się na zacięte spojrzenia oraz przyspieszone oddechy. Lucy nie zamierzała mu ustąpić i on doskonale o tym wiedział. Nosiło go, bo przecież nie mógł zrobić jej krzywdy. Na krótko przymknął powieki, lecz gdy na powrót je otworzył, w jego zielonych tęczówkach dalej czaiła się ta niebezpieczna iskra. Machinalnie wymierzył bronią w znajdujące się za nią okno i w milczeniu pociągnął za spust. Kula ze świstem przeleciała tuż obok jej głowy i roztrzaskała znajdującą się za nią szybę w drobny mak.
Mimo że wystrzał ją ogłuszył, Lucy natychmiast kucnęła na podłodze. Schowała twarz w ramionach, chroniąc przed odłamkami nie tyle, co siebie, a chłopca. Szumiało jej w uszach, ale wiedziała, że dopięła swego. Gdy pierwszy szok minął, odważyła się podnieść głowę. Jej słuch zaczął powoli wracać, a wtedy dobiegł ją zniekształcony dźwięk zbliżających się syren.
— Zaraz będzie tu policja. — Dragneel kierował się w stronę wyjścia z pokoju, lecz przystanął w progu. Spojrzał na nią zza ramienia. — Jeśli o cokolwiek cię spytają, powiesz, że jesteś od Makarova Dreyara, a wtedy puszczą cię wolno — powiedziawszy to, wyszedł z pokoju.
Dziewczyna jeszcze długo klęczała na podłodze i po prostu tempo spoglądała na drzwi. Tuliła do siebie malucha, próbując go uspokoić, choć sama też była w rozsypce. Dziewczęce serce niemal wyskakiwało z piersi, bo po Natsu mogła spodziewać się wiele, ale nie czegoś takiego...
꧁꧂
Parę dni później
Lucy zapłaciła należne pieniądze kierowcy, po czym wysiadła z taksówki. Poprawiła nieco zagniecioną sukienkę, a potem jej dłonie spoczęły na pasku torebki. Zmęczonym wzrokiem omiotła znajomy gmach szpitala. Nie czuła się na siłach, by wychodzić z łóżka, a co dopiero, żeby samej prowadzić samochód, jednak miała jak najszybciej zgłosić się po wyniki badań. Chciała dowiedzieć się wszystkiego dziś rano przez telefon, ale Mystogan stanowczo zaoponował. Powiedział, że tę rozmowę muszą odbyć na żywo. Brzmiał dość oficjalnie i poważnie, przez co odczuwała silny dyskomfort; okropnie się stresowała.
Krocząc korytarzem, pracownicy oraz niektórzy pacjenci ją rozpoznawali. Witali się z nią i zaczepiali, a już w szczególności panowie. Posyłali serdeczne uśmiechy, a także życzyli szybkiego powrotu do zdrowia. Poniektórzy pytali, kiedy wróci do pracy, ale niestety Lucy jeszcze sama tego nie wiedziała. Mimo kiepskiego samopoczucia kąciki jej ust drgnęły lekko ku górze, bo uzmysłowiła sobie, że zwyczajnie brakowało jej tych ludzi. Delikatnie zapukała do odpowiednich drzwi, a gdy uzyskała zgodę, weszła do środka. Zajęła miejsce na krześle i popatrzyła na zapracowanego mężczyznę w białym kitlu. Całe jego biurko zawalone było stertą segregatorów i dokumentów.
— Witaj Lucy. Wybacz mi za ten bałagan — speszony, podrapał się po głowie — ale nie wyrabiam się z papierkową robotą.
— W porządku — odparła, zagryzając dolną wargę. Była tak niespokojna, że na nowo poczuła zawroty głowy. — Bardziej przejmuje się tymi wynikami...
Miała spocone dłonie, które nerwowo splatała ze sobą. Mystogan od razu to dostrzegł, dlatego nie zwlekając, sięgnął po naszykowaną kopertę. Otworzył ją, po czym chyba dziesiąty raz podczas tego dnia spojrzał na jej zawartość; znał treść na pamięć, a jednak za każdym razem próbował upewnić się, czy diagnoza nie uległa zmianie. Westchnął pod nosem, a potem popatrzył na siedzącą jak na szpilkach dziewczynę. W jego oczach tliło się wahanie, ale też i troska.
— Lucy, ja wiem, że obecnie w twoim życiu dzieje się wiele złego — zaczął łagodnie, a ona poczuła, jak jej oddech staje się niebezpiecznie płytki — ale teraz jak nigdy musisz być naprawdę silna...
— Nie zatajaj niczego przede mną — wtrąciła niecierpliwie, spinając ramiona. — Jestem przygotowana na wszystko. Chcę wiedzieć, co mi jest.
Raptem Fernandez zerknął na jej brzuch. Uśmiechnął się ciepło, a zdezorientowana Heartfilia zastygła w bezruchu.
— Jesteś w ciąży.
C.D.N
꧁꧂
Szczerze? Ten rozdział pisało mi się najgorzej z całego tomu i kompletnie mi się nie podoba pod względem technicznym. Siedziałam nad nim ponad 12 godzin i dalej jestem niezadowolona. Sorki za wszelkie błędy logiczne, składniowe, ort, powtórzenia itp ^.- Przez to mi wena przez palce uciekła i czuje się kompletnie wypompowana.. XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro