Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tom IV, Rozdział 5. Pustka.

꧁꧂

   Lucy nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Nie mogła znaleźć sobie ani zajęcia, ani miejsca — nawet we własnym domu. Była w mentalnej rozsypce, a liczne siniaki na jej ciele przypominały o tym, co zaszło między nią, a Natsu.

   O dziwo już nie płakała. Zabrakło jej łez oraz sił.

   Nawet jej wierny towarzysz Plue nie był w stanie zwrócić na siebie uwagi ukochanej Pani. Nie rozumiał skomplikowanych problemów ludzi. Jedyne co mógł zrobić to cichutko położyć pyszczek na jej kolanach i patrzyć jak cierpi.

   Lucy spojrzała na zegarek. Było już grubo po północy, ale nie miało to dla niej znaczenia. Rękoma otarła opuchnięte oczy i obszczypane policzki. Błądząc gdzieś w odmętach umysłu, dźwignęła się z krzesła. Nie uspokoi się, jeśli czegoś ze sobą nie zrobi.

   Ubrała się więc, wzięła Plue na smycz i wyszła z domu.

   Sama nie wiedziała, dokąd zmierza. Nie obrała konkretnego celu i szła tam, gdzie poniosły ją nogi. Przecznicę dalej usłyszała krzyki rozbrykanej młodzieży, która najpewniej pijana wracała do swoich domów. Życie toczyło się swoim rytmem, lecz ona na ten moment z niego wypadła.

   W pewnej chwili zreflektowała się, że jest w parku — tym samym, gdzie kiedyś do jeziora skakał Natsu po frisbee dla Plue. Czasami też spotykali się na wspólne bieganie lub niekiedy zupełnie przez przypadek na siebie wpadali.

   Byłaś dla niego tylko zabawką...

   Wykorzystał cię...

   Potraktował jak dziwkę...

   Wbił nóż w serce...

   Udowodnił, że nic dla niego nie znaczyłaś, a to wszystko było fikcją...

   Pokręciła obolałą głową na boki. Chciała wyrzucić te wspomnienia w siną dal. Jak najdalej się ich wyprzeć.

   Strudzona przysiadła na jednej z wielu ławek i spuściła psa ze smyczy. Rozejrzała się po okolicy; na dworze było bardzo cicho i spokojnie, choć niekiedy zawiał chłodniejszy wiatr, który sprawiał, że było jej zimno.

   Chowając zlodowaciałe dłonie do kieszeni, skrzyżowała nogi w kostkach i odchyliła głowę do tyłu. Spojrzała wysoko do góry wprost na czyste granatowe niebo usłane milionami gwiazd. Nagle jedna z nich przysłowiowo spadła, tworząc białą podłużną smugę na sklepieniu. Pomyśleć życzenie? Nie, teraz nie miała na to ani ochoty, ani siły. Po raz kolejny westchnęła głęboko. Zawiesiła wzrok na ulatującej z jej ust parze.

   Jak teraz będzie wyglądała jej najbliższa przyszłość? A przede wszystkim jak zachowa się, gdy pewnego dnia stanie oko w oko z Dragneelem? Ucieknie? Uda, że go nie zna? To będzie trudne, bo łączy ich wspólne miejsce pracy, a także przyjaciele, dlatego...

   — To chyba nierealne, żeby unikać go do końca życia... — dokończyła na głos — chociaż?

   Cokolwiek by się nie działo, życie toczy się dalej, a ona nie mogła ot tak się załamać. Ludzie czasami spotykają się z o wiele gorszymi problemami, a jednak starają się sobie radzić, jak potrafią. Jej mama zawsze powtarzała, że jeszcze nie raz przyjdzie jej zderzyć się z twardą rzeczywistością i jeszcze nie raz doświadczy uczucia bólu, czy zawodu, lecz najważniejsze jest starać się szukać na to sposobu. Kluczem jest, żeby się nie poddawać i walczyć o to, aby każdy kolejny dzień był lepszy od tego poprzedniego.

   Problem w tym, że łatwo jest o tym mówić, a praktyka często odbiega od brutalnej rzeczywistości. Jedno jest jednak pewne; czas leczy rany i to niepodważalna prawda. Tak, to jest chyba właśnie to, czego Lucy teraz potrzebowała — czasu.

   Niespodziewanie gdzieś z boku dobiegł ją odgłos tupotu łap i czyjś znajomy śmiech. Automatycznie zerwała się na równe nogi i odwróciła głowę w stronę hałasu. Parę metrów dalej dostrzegła śmiejącego się Mesta z dużym teleskopem na trzech nogach i jakąś teczką, a wokół niego z językiem na wierzchu skakał Plue.

   — Mest...? — wyszeptała niemal bezgłośnie, nie mogąc uwierzyć, że spotkała tu o tej porze właśnie jego.

   — Plue, przyjacielu. Gdzie jest twoja właścicielka? — zmrużył powieki, jednocześnie głaskając cieszącego się psa po głowie. — Lucy! — zawołał wesoło, gdy odnalazł ją stojącą przy ławce. — Jednak przyszłaś na tę noc spadających gwiazd. Tak myślałem, że nie odpuścisz sobie tego widowiska.

   Ach no tak, kompletnie wyleciało jej z pamięci, że to dzisiaj.

   — Tak, bo... — zaczęła niewyraźnie, ale miała wrażenie, że w jej gardle tworzy się olbrzymia gula. Chyba nie była gotowa na spotkanie z kimkolwiek, kogo znała, ani tym bardziej rozmowę. — Ja właśnie... Byłam... — przez plączący się język i mętlik sama nie wiedziała, co chciała powiedzieć.

   Gryder zmierzył ją bacznie i od razu zrozumiał, że Lucy nie zachowuje się normalnie. Jej głos drgał, a ona stała sztywno jak na kazaniu. Była wyraźnie zestresowana. Jakby czymś wystraszona? Chciał się mylić, dlatego od razu podszedł do niej. Postawił swoje rzeczy na ziemi, zniżył się do jej poziomu i czułym wzrokiem otaksował niezdrowo bladą twarz dziewczyny. Pierwsze, na co zwrócił uwagę to jej opuchnięte oczy, w których próżno było szukać ich dawnego blasku. Zmartwił się.

   — Hej owocowa panno, co się dzieje?

   W odpowiedzi Lucy pokiwała głową lekko na boki i zwinęła usta w wąski rulon. Nie wiedząc co zrobić, uciekła wzrokiem na pokrytą szronem latarnię. Głos Mesta był bardzo głęboki i spokojny. Taki kojący — sprawiający, że powoli się rozklejała.

   — Nie chcesz, żebym tak do ciebie mówił?

   — To nie o to chodzi... — odpowiedziała bezsilnie, walcząc z kumulującymi się emocjami. Podciągnęła nosem. — Ja po prostu...

   Zaalarmowany Gryder ściągnął mocno brwi. Teraz z powagą położył ciepłe dłonie na jej zimnych policzkach i delikatnie zmusił, żeby ponownie na niego spojrzała.

   — Gwiazdeczko... O co chodzi? Ktoś zrobił ci krzywdę? — zapytał i odsunął niesforny blond kosmyk za drobne ucho. — Powiedz tylko kto, a obiecuję, że zrobię z nim porządek.

   Kto mnie skrzywdził? Mężczyzna, którego bardzo mocno kochałam, ale przecież ci tego nie powiem... Nie mogłabym.

   Czując jego ciepłe, aczkolwiek nieco szorstkie dłonie cierpliwie gładzące jej skórę na moment przymknęła powieki. Mimo tego, co przeżyła, ten dotyk był bardzo przyjemny i nie sprawiał jej uczucia dyskomfortu. Wręcz przeciwnie. Był czymś, czego na swój sposób potrzebowała.

   Ponownie ukazała światu bursztynowe oczęta i niespiesznie zerknęła na Mesta. Uśmiechał się delikatnie, a w jego stalowych tęczówkach dostrzegła troskę, zmartwienie oraz wyrozumiałość. Lucy poczuła, jak samoistnie do jej oczu napływają łzy, a zimowy krajobraz, jak i męska sylwetka z każdą sekundą stają się zamazane. Jej broda zaczęła drgać wbrew woli, podobnie jak kurczowo zaciśnięte usta oraz drobne ciało.

   Dlaczego znów ogarnia ją to okropne, przeszywające na wskroś uczucie? Przecież już tyle przepłakała... Wstając dziś rano, sądziła, że uporała się z tym wszystkim, a tymczasem to powracało do niej niczym przeklęty bumerang. Miała być silna, ale... Może tylko sobie wmawiała, że wszystko jest w porządku, a tak naprawdę wcale nie było?

   Mamo, jeśli jesteś gdzieś obok mnie, powiedz, proszę... Dlaczego mam wrażenie, że moje serce pękło w pół i straciłam jego część? Czy to musi tak boleć...? Jak ja mam sobie z tym poradzić...? Czuję się taka zagubiona... Wypełniona taką przeraźliwą pustką...

   — Och Lu...

   Widząc stan, w jakim znajdywała się Lucy, mężczyzna niemal natychmiast zamknął ją w silnych ramionach i mocno do siebie przytulił. Nie miał pojęcia, co przydarzyło się tej cudownej i zazwyczaj uśmiechniętej dziewczynie, lecz wiedział, że niewątpliwie potrzebuje wsparcia drugiej osoby. Nie umiał stać bezczynnie i tylko patrzyć jak cierpi. Przede wszystkim nie chciał, żeby czuła się samotna.

   — Mest... — wymamrotała, wciskając nos w materiał jego płaszcza. — Nie zostawiaj mnie. Nie chcę być teraz sama...

   Oplotła ręce wokół jego pasa. Przylgnęła do niego całym ciałem.

   — Już wszystko dobrze gwiazdeczko. — Pogładził ją po miękkich włosach i ostrożnie oparł brodę na czubku jej głowy. — Czasami wyrzucenie z siebie problemu jest lepsze niż męczenie się z nim, dlatego nie wstydź się okazać słabości. Nie kumuluj tego w sobie.

   To był moment, w którym Lucy po prostu pękła. Przestała walczyć.

   — Dziękuję ci... — wyszeptała niewyraźnie, zalewając się łzami — że jesteś.

   — Ciii... Spokojnie. Nie odejdę — powiedział, wsłuchując się w jej szloch, który po paru nerwowych oddechach przerodził się w prawdziwy płacz. Niebo tej nocy było naprawdę przejrzyste. Po chwili wysoko nad ich głowami pojawiły się kolejne jasne smugi, tworzące piękne widowisko. Gryder uśmiechnął się i chowając czubek nosa w jej pachnących włosach, wyszeptał: — Nie zostawię cię samej. Przecież jesteś moją gwiazdką z nieba.

꧁꧂

Półtora miesiąca później, luty

   Lucy przetarła dłonią zaparowane lustro i spojrzała w swoje odbicie. Pod oczami próżno było szukać opuchnięć, a na twarz znów zawitał szeroki uśmiech oraz rumieńce. Nałożyła krem, zdjęła ręcznik z głowy, rozczesała długie włosy. Owinąwszy się w ciepły szlafrok, wsunęła kapcie na stopy i wyszła z łazienki.

   Wmaszerowała do przytulnego salonu, z którego dobiegał odgłos telewizora oraz ciche pochrapywanie. Zatrzymała się na moment, po czym spojrzała na kanapę, na której spał Mest. Jego jedna ręka spoczywała na miarowo unoszącym się brzuchu, a druga na boku Plue. Wczoraj późno wrócił z pracy, dlatego miał prawo odespać w spokoju.

   Heartfilia mimowolnie uśmiechnęła się na ten widok i cicho westchnęła. Pokręciła głową lekko na boki, a potem na paluszkach poszła do kuchni. Po usilnych poszukiwaniach w końcu znalazła i zaparzyła sobie ciepłego kakao. Mimo że nie jest tu pierwszy raz, ciągle ma kłopot z zapamiętaniem co, gdzie się znajduje. Oparła się plecami o blat, a potem zapatrzyła się na widok za oknem.

   Od feralnych wydarzeń w Babylonie minął ponad miesiąc i trochę zmieniło się od tamtego czasu. Choć przez pierwsze dwa tygodnie cierpiała, to w miarę szybko pozbierała się do kupy. Zrozumiała, iż nie może się poddawać i że musi walczyć, bo życie nie będzie jej oszczędzać.

   Nie ukrywała, że Mest bardzo dużo jej pomógł i gdyby nie on, najprawdopodobniej dalej tkwiłaby w emocjonalnym dołku. Po wydarzeniu w parku znacznie się do siebie zbliżyli.

   Teraz się spotykają.

   Lucy uznała, że da mu tę szansę, a nóż może coś z tego wyjdzie? Mają ze sobą wiele wspólnego, świetnie się dogadują, a poza tym Gryder jest dla niej opiekuńczy i może na niego liczyć w każdej sytuacji. Stanowił dla niej oparcie, którego jako samotna kobieta tak bardzo potrzebowała. Wprawdzie jeszcze nie była gotowa, by pokochać innego mężczyznę, ale z biegiem czasu to na pewno się zmieni.

   Nie widywała się z Natsu, a jak już to tylko przelotnie. Żadne z nich nie zamieniło ze sobą słowa; nawet jednego. Lucy zmieniła też trasę biegów. Chciała możliwie uniknąć z nim konfrontacji.

   Parę osób dostrzegło zmianę w ich relacji, ale nikt nie zadawał pytań. Nie chcieli się wtrącać, a tym bardziej narażać się Dragneelowi. Jedynie Gray próbował i podpytywał, lecz zarówno on, jak i ona zbywali go, dając do zrozumienia, żeby nie zaczynał tematu. Czasem widywali się na spotkaniach w siedzibie głównej, ale żadne nie zwracało na siebie uwagi.

   A przynajmniej obydwoje tak sądzili.

   Natsu całkowicie oddał się w wir spraw mafijnych. Brał najtrudniejsze, a nierzadko najniebezpieczniejsze zlecenia. Zaczął kręcić się w podejrzanych miejscach i coraz mniej pojawiać się publicznie. Milczał, lecz najbliższe osoby widziały, że zaszły w nim zmiany.

   Niekiedy Heartfilia zastanawiała się, jakim cudem jego zachowanie wobec niej uległo tak diametralnej zmianie. Co było powodem? Dobre relacje nie mogą się ot tak zepsuć... Chyba że on od zawsze taki był, a ona tego nie dostrzegała, lub — co gorsza — nie chciała.

   Sama już nie wiedziała. Miała prawdziwy mętlik w głowie.

   Nagle słysząc biegające i przekrzykujące się na dworze dzieciaki, Lucy ocknęła się z zadumy. Spostrzegła, że jej ukochane kakao dawno wystygło. Cmokając ustami, spojrzała na zegarek. Musiała szybko się ogarnąć, wrócić do swojego mieszkania, spakować, a potem biec do Levy.

   Obiecała jej, że tuż przed rozwiązaniem pomieszka z nią trochę, bo niestety Gajeel wyjechał poza granice Kalifornii — ponoć jakaś ''niecierpiąca zwłoki sprawa, której za nic nie mógł przełożyć''. Może to potrwać parę dni, ale Lucy nie mogła pozwolić, żeby jej przyjaciółka była sama w domu, tym bardziej że termin porodu ma za niecałe dwa tygodnie. Wolała mieć na nią oko i pewność, że nic się nie stanie.

   Duszkiem dopiła resztkę kakao, pozmywała naczynia, wysuszyła włosy i naszykowała do wyjścia. Zostawiła jeszcze kartkę dla Mesta z krótką informacją oraz numerem telefonu Levy. Będąc w przedpokoju, pożegnała się z Plue, który gdy tylko zauważył, że jego pani wychodzi, zerwał się z kanapy, ale nawet to nie było w stanie obudzić mężczyzny. Miał prawdziwie kamienny sen.

    Lucy uśmiechnęła się pod nosem, po czym wzięła torebkę i wyszła. Dobrze, że w końcu kupiła sobie własny samochód. Zadowolona stwierdziła, że jednak niezależność to fajna sprawa.

꧁꧂

   — Och, a więc twierdzisz, że nie wiesz, kto to jest? Że nigdy nic o nim nie słyszałeś? — przesiąknięty cynicznym chłodem głos przeciął bębenki spanikowanego, boleśnie trzymanego mężczyzny. — Szkoda. — Dragneel syknął pogardliwie.

   Nie czekając na odpowiedź, zacisnął wolną dłoń w pięść. Mocno się zamachnął, a tym samym jednym ciosem powalił ostatnią przytomną osobę w tym pomieszczeniu. Kucając, jeszcze przez chwilę trzymał go za koszulę i przyglądał się jego odgiętej do tyłu, wykrzywionej w grymasie twarzy. Chyba przez przypadek użył za dużo siły i złamał mu szczękę, bo w chwili uderzenia usłyszał charakterystyczne chrupnięcie. No cóż, pech.

   Nie zabił go, a to było już coś, jednak nie zamierzał dłużej się nad tym zastanawiać. Prychnąwszy, puścił jego poplamione od juchy ubranie, a pobite ciało oponenta opadło bezwiednie na podłogę. I tak już do niczego mu się nie przyda.

   Gdzieś za plecami usłyszał bolesne pojękiwania, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Trzech pozostałych mężczyzn znajdywało się w takim stanie, co ich przed chwilą znokautowany kolega.

   Wstał i z przekąsem rozejrzał się po ciemnym mieszkaniu, które teraz przypominało istne pobojowisko. Jego nozdrza drażnił metaliczny zapach, choć w jego życiu nie było to rzadkim zjawiskiem. Był już przyzwyczajony do takich okoliczności.

   Zaklął pod nosem, bo czuł, że jego twarz miejscami ubrudzona była świeżą krwią, a najwięcej zalegało jej na lewym policzku. Niezadowolony z tego faktu, ściągnął brwi i starł ją niechlujnie wierzchem rękawa. Miał jeszcze trochę czasu, zanim ktokolwiek tutaj odzyska przytomność.

   Podszedł do okna, przysiadł na szerokim parapecie i odpalił papierosa. Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że spoglądał na wieczorną panoramę miasta, lecz on patrzył zupełnie gdzie indziej. Patrzył na swoje odbicie, którego powoli nie poznawał.

   Zawahał się, bo tak właściwie kogo w nim widział?

   Choć jego oczy były takie jak zwykle; mieniły się dziką niebezpieczną zielenią, to mimika pozostawała niewzruszona. Nie miał ochoty na nic — nawet na drogi alkohol i towarzystwo kobiet. Unikał przyjaciół i nie czuł potrzeby, by z kimkolwiek rozmawiać.

   Odizolował się. Chciał być sam.

   Działo się tak od pewnego czasu. A konkretnie od incydentu, do którego doszło w Babylonie.

   Przymknął powieki, ale tylko na parę sekund, bo wtedy ujrzał drżącą i zapłakaną Lucy. Mimo że od owego wydarzenia minął już ponad miesiąc, on wciąż nie potrafił wyrzucić z głowy widoku jej łez. Brzmienia jej cichego szlochu, a także malującego się bólu w bursztynowych tęczówkach. Tych, które niemal od początku działały na niego jak magnes. Tych, które na co dzień spoglądały na niego z taką troską, ufnością i czułością, a tamtej nocy przyglądały mu się z takim strachem i niepewnością.

   Powiedział jej za dużo. Potraktował ją zbyt brutalnie. Dopuścił się czynu haniebnego i co najgorsze, doskonale o tym wiedział...

   Samo to wspomnienie sprawiało, że jego beznamiętność ustępowała niekontrolowanej fali złości. Zacisnął pięści tak mocno, że jego poobijane knykcie mocno zbledły, a oddech znacznie przyspieszył. Nie było dnia, w którym nie męczyłby się z wyrzutami sumienia. Brzydził się samego siebie.

   Skrzywdził ją, ale zrobił to poniekąd celowo — chciał, żeby się od siebie jak najbardziej odsunęli.

   Ich relacja... To wszystko zaszło stanowczo za daleko, a jemu zaczynało w pewnym sensie na niej zależeć. Nie jak na zwykłej przyjaciółce, a być może jak na kimś więcej...? Sam nie wiedział od kiedy to się stało, a także co o tym myśleć. Był rozdarty między dwoma przeciwnymi światami, a on stał na rozdrożu dróg i błądził.

   Nie wiedząc jak sobie z tym poradzić, wyładował się na niej... I w pewnym sensie go to... Przerażało.

   Zdarzenie w Babylonie tylko uświadomiło Dragneela, że poczucie zazdrości zaczynało go przerastać. Zrozumiał swoje dziwne zachowanie i ten rozpierający ucisk w klatce piersiowej. Widząc ją otoczoną tymi wszystkimi mężczyznami, nie umiał nad sobą zapanować. Sprawiało mu to mękę, do której przecież nie był przyzwyczajony. To był rodzaj bólu, jakiego nie znał, bo wcześniej go nie doświadczył.

   Jedynym czego był pewien to fakt, że Lucy szczerze go kochała, ale wiedział również, że nie będzie w stanie dać jej tego, czego potrzebowała i na co zasługiwała. Nie miał w tej kwestii żadnych wątpliwości. On nie był odpowiednim mężczyzną, z którym powinna wiązać przyszłość. Jest zbyt niebezpiecznym człowiekiem, którego zapewne wielu chciałoby dopaść i pozbawić życia, przez co mógłby narazić ją na to samo.

   I pomyśleć, że to wszystko przypuszczalnie zaczęło się od tego cholernego wyjazdu do Włoch...

   Zaczął ulegać jakiejś dziwnej pokusie... Uczuciom, którym przecież nie powinien! Nie był byle kim. Był gangsterem z krwi i kości. Przyszłą głową Sycylijskiej Mafii. Przestępcą, który nader twardo trzymał się wyznaczonych przez siebie zasad. A jego była prosta i dobrze wszystkim znana.

   ''Żadnych uczuć ani tego, co w jakikolwiek sposób może cię osłabić''.

   Czuł, że jego głowa zaraz eksploduje. Był skołowany. Kim on teraz jest... ? Nie. Kim się stał przez słabość do tej jednej jedynej kobiety? Nie bardzo to pojmował, ale jedno było pewne.

   Chciał ją chronić. Nie tyle, ile przed czyhającym zewsząd złem, ale przede wszystkim przed samym sobą.

   Wiedział, że jeśli Lucy uparcie będzie chciała trwać u jego boku, spotka ją ból, strach i droga usłana cierpieniem, a tego chciał jej oszczędzić. Pragnął, żeby mogła wieść normalne i w miarę spokojne życie. Nic więcej.

   Musiał być samotnikiem, bo tylko jako pojedyncza jednostka miał siłę. W tym niebezpiecznym świecie nie było miejsca ani czasu na zamartwianie się o drugą osobę. Zresztą... O czym on w ogóle myśli? Dlaczego przez chwilę się wahał? Przecież jego zdanie jest niepodważalne i tu nie ma się nad czym rozdrabniać.

   Wypuścił głośno powietrze i skupił się na wieczornym widoku miasta.

   Jego miasta.

   Raptem wplótł palce we włosy i zaśmiał się gorzko, co w obecnej chwili brzmiało dość dziwnie.

   By choć odrobinę zagłuszyć własne sumienie, oddał się w wir pracy, ale to była tylko przykrywka. Tak naprawdę przez cały czas szukał informacji na temat tego całego Mesta, który się wokół niej kręci. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że skądś kojarzy jego mordę. W dodatku był rzekomym naukowcem... W takim razie skąd u niego tak dobrze rozbudowane ciało i wielka blizna na skroni? Uderzył się teleskopem? Zaciął się przy goleniu? Dobre sobie.

   Dragneel był doskonale wyszkolony. Wiedział, jak wyglądają blizny po walkach, a ta do złudzenia taką przypominała. Jego intuicja wprost krzyczała, żeby sprawdził Grydera od poszewki. Wówczas jeśli faktycznie nic na niego nie znajdzie i okaże się zwykłym szarym facetem...

   Dopiero wtedy odpuści i pozwoli Lucy być z nim szczęśliwą. Wycofa się. Pozwoli jej, by wreszcie na spokojnie ułożyła sobie życie. By miała gromadkę dzieci i żeby miała dużą kochającą się rodzinę. To przecież było jej najskrytszym marzeniem.

   Marzeniem, którego on nie może spełnić.

Po tym, czego się dopuścił, Heartfilia ma prawo uważać go za potwora, może go nienawidzić, gardzić nim. Może sądzić o nim, co tylko zechce, ale on miał swój cel, który jasno sobie wyznaczył, a który zapoczątkował sam Makarov. Natsu zależało tylko na jej bezpieczeństwie, dlatego mimo tego, co uczynił, będzie nad nią czuwał.

   Zza kurtyny. W cieniu. Na uboczu.

   Sięgnął do kieszeni po kartkę, na której widniały różne notatki i między innymi konkretne adresy. Dostrzegł na podłodze jakiś długopis, który sprawnie pochwycił. Z grymasem spojrzał na nieprzytomnych mężczyzn, z którymi robił porządek, po czym wykreślił z listy kolejne nazwiska.

   Nie wiedzieli nic o człowieku zwanym Mest Gryder, ale to nic. Jego zestawienie było długie, a on miał jeszcze sporo czasu.

   — No to kolej na następnych — mruknął, wyrzucając wypalonego papierosa na pobrudzoną szkarłatem podłogę.

   Wsunąwszy dłonie do kieszeni, powoli skierował się ku drzwiom.

   Milcząc, założył na twarz maskę niewzruszonego, po czym zniknął w Kalifornijskim mroku.

C.D.N

꧁꧂

Kurczę... No to się porobiło. Nasza Lu i Zimny Drań się rozeszli w dwie strony... 

Mam nadzieję, że trochę załagodziłam sprawę pespektywą Natsu... >.> Bo poprzedni rozdział wywołał w was niezłe emocje.

Ja tam na przykład rozumiem Natsu pół na pół... 

Chociaż w sumie nadal jest kretynem, bo zamiast z nią szczerze pogadać to o...  -.- 

PS - jeśli są błędy to sorki, jak będę bardziej przytomna to przeczytam rozdział raz jeszcze i poprawię, ale zależało mi, żebyście mieli dwa w jeden dzień ! <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro