◇11◇
Polecam z podaną muzyką!!!
Damon
- Witaj Bon Bon. Jest mały problem – uśmiechnąłem się do komórki. – Potrzebujemy cię. Przyjedź do szpitala. Teraz – rozłączyłem się. Schowałem telefon do kieszeni spodni i wszedłem do Sali, w której leżała dziewczyna. Z racji tego, że była przytomna, stał przy niej lekarz i zadawał pytania.
- Czy mogłaby podać mi pani swoją godność?
- Viviann Victoria McReyeen.
- Czy choruje pani na jakieś choroby przewlekłe?
- Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziała cicho. Widać było, że pomimo podania silnych leków, nie czuła się zbyt dobrze. Podszedłem do mężczyzny i szarpnąłem za jego ramię tak, by stanął twarzą do mnie.
Viviann
- Koniec pytań na dziś. Przyjdź jutro – powiedział Damon, odwracając lekarza w swoją stronę. Zdziwiło mnie to, że mężczyzna tak łatwo odpuścił i po prostu wyszedł z sali bez słowa.
- Jak się czujesz? – zapytał, podchodząc do mnie i mrużąc uroczo oczy.
- Dobrze – odpowiedziałam, siląc się na lekki uśmiech.
- Nie musisz udawać, wiem, że cię boli – powiedział patrząc w jeden punkt, nad moją głową.
- Po co okazywać ból, skoro przeciwnik może go wykorzystać przeciwko mnie?
- Co? – spojrzał zdziwiony na mnie.
- Nie ważne, zapomnij – spuściłam zawstydzona wzrok.
- Hej wam! – popatrzyłam w stronę drzwi, w których pojawiła się osoba, którą doskonale znałam. W końcu byłyśmy takie same.
- Witaj Bon Bon, dobrze że jesteś – przywitał ją chłopak.
***
Wyszłam na korytarz. Musiałam coś ze sobą zrobić. Było już ciemno a ja z każdą chwilą czułam się coraz dziwniej. Jedna z sal była otwarta na oścież. Zajrzałam przez drzwi. Na łóżku leżał mężczyzna, na oko w średnim wieku. Podpięty był przezroczystymi linkami do jakiejś torebki, wiszącej na stojaku. Było zbyt ciemno, bym mogła dostrzec, co się w niej znajdowało. Już miałam odchodzić, gdy nagle poczułam zapach, który całkowicie mnie obezwładnił. Podeszłam bliżej. Pragnęłam tajemniczej zawartości tej torebki. Widok zaszedł mi ciemną mgłą. Wyciągnęłam przed siebie rękę. Już prawie miałam to, co chciałam...
- A co pani tu robi? – usłyszałam. Odwróciłam się gwałtownie, widziałam już normalnie. Zobaczyłam młodą pielęgniarkę, z tacą leków i strzykawek. Mój wzrok powędrował jednak trochę wyżej. Jej blada szyja i bladoniebieskie żyły, przeplatające się ze sobą pod skórą. Usłyszałam bicie jej serca. Niespodziewanie znalazłam się bardzo blisko kobiety. Mój wzrok nadal utkwiony był w jej tętnicy, która teraz zdawała się wręcz pulsować. Opamiętałam się w porę.
- Już wychodzę – szepnęła, albowiem tylko na tyle było mnie stać. Nie wróciłam jednak do swojej sali. Bezszelestnie wymknęłam się ze szpitala, nie spotykając nikogo po drodze.
Biegłam, ale o wiele szybciej niż zazwyczaj. Wystarczyło kilka minut, bym znalazła się pod rezydencją braci Salvatore. Spojrzałam w niebo. W tym samym momencie zza chmur wyłonił się księżyc. Była pełnia. Niespodziewanie dostałam nagły zastrzyk energii. Doskonale wiedziałam, co miałam robić.
Misja powiodła się idealnie. Wdarłam się do ogromnego domu niezauważona. Część świateł byłą zapalona, jednak ja świetnie widziałam w ciemności. Gdy tylko weszłam do swojego pokoju, podeszłam do szafy i otworzyłam ja zamaszystym ruchem. Chwyciłam skórzane legginsy, buty na wysokim obcasie oraz obcisłą, skąpą bluzkę, ze sporym dekoltem. Wszystko oczywiście czarne. Gdy tylko przebrałam się w idealnie leżące na mnie ubrania, podeszłam do okna nad łóżkiem i otworzyłam je na oścież. Podciągnęłam się na rękach i wyszłam na dach. Skierowałam wzrok w stronę ogrodu. Ktoś tam stał i patrzył w moją stronę. Ale ja byłam szybsza. Stanęłam na samym skraju dachu i dałam się ponieść mrokowi.
Weszłam do baru pewnym krokiem. Większość oczu powędrowała w moją stronę. Wiedziałam, że w tej postaci ciężko było oderwać ode mnie wzrok. Podeszłam do barmana i nachylając się nad ladą poprosiłam o szklanką Bourbonu. Wypiłam go szybko, po czym spostrzegłam na sobie wzrok trzech mężczyzn, starszych ode mnie. Uśmiechnęłam się do nich słodko po czym weszłam na parkiet. Zobaczyłam tam wysoką dziewczynę, ze ślicznymi, rudymi włosami. Podeszłam do niej i zaczęłam tańczyć. Czułam, jak na mnie reaguje. Byłam z tego zadowolona. Po chwili podeszła do nas niska brunetka, całkowicie we mnie zapatrzona. W tej postaci przyciągałam ludzi niczym magnes. I nie tylko ludzi. Chodźcie za mną – powiedziałam w myślach całej piątki. Nie musiałam oglądać się za siebie, by wiedzieć, że za mną podążają.
Wyszłam na dach, a za mną reszta. Stanęłam na skraju i spojrzałam na Mystic Falls. Wyglądało obłędnie. Czarna mgła przykrywała każdą z uliczek. Miałam nad nią kontrolę. Jeszcze nigdy nie czułam w sobie tak ogromnej mocy. Odwróciłam się w stronę moich ofiar. Były zupełnie bezbronne. Uśmiechnęłam się dziko. Zbawiłam ich tu, ponieważ byłam głodnym drapieżnikiem, pragnących ich życiodajnej krwi. Cóż za ironia. Zaraz miałam odebrać im coś, dzięki czemu sama mogę żyć. Z niesamowitą prędkością skoczyłam na pierwszego mężczyznę, praktycznie rozrywając mu gardło. Gdy z nim skończyłam, poczułam, że to mi nie wystarczy. Podbiegłam do kolejnej ofiary.
Została tylko rudowłosa dziewczyna. Do tej pory była sparaliżowana strachem, jednak gdy zaczęłam się do niej zbliżać, podbiegła do drzwi i zaczęła szarpać się z klamką. Niedoczekanie.
Ułożyłam ciała w kształcie gwiazdy i ułożyłam się w jej środku. Jeszcze nigdy nie czułam się tak wyśmienicie. Miałam w sobie ogromne pokłady energii. Nic dziwnego, przed chwilą wyssałam życie z pięciu osób. Spojrzałam w księżyc. To on kierował mną tej nocy. Pomógł mi poradzić sobie ze swoja naturą.
Drzwi na dach wypadły z zawiasów. Na ich miejscu zobaczyłam Damona, Stefana oraz Bonnie.
- Tylko spokojnie, nie chcemy zrobić ci krzywdy.
***
Jestem bardzo ciekawa jak wam się podoba. Sporo pracy włożyłam w ten rozdział więc byłabym bardzo wdzięczna gdybyście napisali jak wam się podoba 😊
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro