28. W tym świecie tak się rozliczamy, chłopczyku.
Pov Alexander
Nie uwierzyła mi. Uważała mnie za kłamcę. Czemu mnie to nie dziwiło? Od kilku dni nie mogłem przestać o tym myśleć. Po co ja tu przyszedłem? Siedziałem na cmentarzu jak debil i idiota przy grobie jakiegoś nieznanego człowieka, zawsze przychodziłem tutaj, aby pomyśleć. Co się do cholery działo ze mną!? Czułem pustkę. Taka okropną pustkę. Ja nigdy nie wierzyłem, że to prawda. Powiedziałem jej to a ona? Zlała mnie. Czemu ja w ogóle o niej myślałem?
Już miałem iść do domu, bo chciałem, chociaż na chwile przestać o tym myśleć. Zająć się czymś. Zawsze mi to pomagało. Wtedy wyłączałem emocje. Stawałem się Alexandrem, którego najbardziej lubię. Jednak coś przykuło moją uwagę. Raczej ktoś. Widziałem ją na własne oczy.
-Czy ja mam już omamy? – Zacząłem mówić do siebie – Nie, przecież ona tu naprawdę jest. - Słyszałem jej głos.
Nie miałem odwagi podejść do niej, bo bałem się, że pomyśli sobie, że ją prześladuje albo śledzę i znowu będzie awantura a ja nie zdołam jej uspokoić. Nałożyłem kaptur na głowę i zacząłem ją obserwować. Nie widziała mnie, bo siedziała tyłem do mojej osoby. Ona tu przychodziła do rodziców wiedziałem o tym, ale nie podejrzewałem, że rozmawia z nimi jakby żyli. Słysząc, co mówi zdałem sobie sprawę, że jest z nią źle. Jej głos był taki smutny. To nie jest już ta Vera, którą poznałem. Poddała się. Zwyczajnie się poddała. Czy ta wiadomość, że jesteśmy rodzeństwem tak na nią wpłynęła? To miało aż tak wielkie znaczenie? Nie wierzyłem w to. Przez nasza rodzinę ona była w takim stanie. Ta sprawa z jej matką ją załamała.
Musiałem coś zrobić. Musiałem udowodnić jej, że ta sprawa z rodzeństwem to nie mogła być prawdą. To były jakieś bzdury. Zrobię wszystko, żeby tak było. Chciałem wstać z ławki i jej to powiedzieć jeszcze raz, że może na mnie liczyć i zrobię wszystko, żeby udowodnić, że nie jesteśmy rodzeństwem i nie spała ze swoim bratem.
Nie chciałem takiego życia dla niej. Dawałem z siebie wszystko, aby być w każdej chwili, gdy potrzebuję pomocy-pieprzony hipokryta. Gdyby nie ja, nie my, byłaby taka bezpieczna. Była taka krucha. White, uspokój się, bo pierdolisz jak poeta, a do niego brakuje ci...wszystkiego. Kiedy obserwowałem jej wiotkie ciało, krzyczące w stronę grobowca, jak bardzo się nienawidzi, miałem ochotę strzelić sobie w łeb. Bo to moja, pierdolona wina. Z letargu wyrwał mnie dzwonek telefonu.
Matka.
Od niej też nie chciałem odbierać, w końcu to ona nauczyła mnie jak być wikingiem, który jedyne co potrafi to walczyć na polu bitwy, o honor, którego już dawno nie miałem. Oszukiwałem sam siebie, nie widząc, że tu wcale nie chodzi o honor, a sławę. O sławę, wśród tych półgłówków, którzy trzęsą się tylko na mój widok.
- Czego chcesz? - Zapytałem dosyć niemiło. W odpowiedzi usłyszałem jej szyderczy śmiech, którego używała zawsze. Zawsze ta pierdolona obojętność.
- Może trochę milej? Rozmawiasz ze swoją matką, a nie kolejną dupą. - Zacisnąłem dłoń mocniej na komórce, w głowie niemal przywołując jej wyrachowany wyraz twarzy. - Robota jest do zrobienia, a brudne interesy to Twoja specjalność, synku. - Zrobiła nacisk na ostatnie słowo, chociaż tak naprawdę nigdy nie była, jak matka, a ja nigdy nie byłem jak syn.
- Dobra, będę za dziesięć minut. - Zanim się rozłączyłem, usłyszałem jej nieznoszące sprzeciwu „za pięć".
Popatrzyłem ostatni raz na Veronicę, ignorując ucisk w sercu. Pierdolone poczucie winy. Wsiadłem do mojej audi R8, klepiąc kierownicę z uznaniem. Jeśli w życiu jest coś, co ma dla mnie znaczenie, to z pewnością są to dobre samochody. Omijając drogi, gdzie mógłbym spotkać niechcianych wrogów, w niebieskich uniformach, przycisnąłem pedał gazu. Wolność. Nareszcie wolność. Wszystkie złe emocje uleciały wraz z wiatrem we włosach, który wpadł przez uchyloną szybę. Od kiedy skończyłem czternaście lat, wyścigi stały się znaczną częścią mojego życia. Adrenalina, która krążyła mi w żyłach, napawała mnie niezidentyfikowanym szczęściem, mimo że praktycznie nic w życiu nie dawało mi uczucia spokoju i relaksu.
Kiedy dojechałem pod nasz dom, dreszcz obrzydzenia przeszedł po moim ciele. Nasza rodzina nigdy nie była blisko, zupełnie tak jakbyśmy nie byli spokrewnieni. Matka czekała już przed wejściem, paląc swoje ulubione Marlboro Gold i uśmiechając się tajemniczo.
- Mój synek. Nareszcie zaszczyciłeś mnie swoją obecnością. - Wystawiła ręce w moją stronę, choć tak naprawdę nie zwiastowało to matczynego uścisku na powitanie. Ona po prostu szykowała dla mnie coś mocnego, coś co może już do końca spieprzyć mi życie. - Marks Lorser. Pamiętasz? - Popatrzyła na mnie z uniesioną brwią.
Gdy wypowiedziała nazwisko tego człowieka, miałem ochotę coś rozwalić. To on zabił Clarę. To on zabił jedyną osobę, którą wpuściłem do mojego, zwęglonego serca. To ja wpuściłem ją do tego gówna, odbierając jej tym życie. Pośrednio, ale jednak.
- Chyba sobie żartujesz. - Syknąłem przez zęby, mierząc ją mętnym wzrokiem. Ona jednak patrzyła na mnie jak zwykła suka. Nie matka, tylko suka.
- Przestań zachowywać się jak dzieciak. To tylko jedna z Twoich dziewczyn do ruchania. Zginęła, bo węszyła, za wścibskość się płaci. Zupełnie tak, jak za to wszystko zapłaci Veronica. - Wyszczerzyła się, przydeptując peta, butem. Zarzuciła szal na plecy, ostentacyjnie mrugając do mnie okiem.
- Jak kurwa śmiesz! - Krzyknąłem w jej twarz, ostatkami sił powstrzymując się by moja pięść na niej nie spoczęła.
- Nie dramatyzuj. Koleś wisi nam sporo towaru, który musisz odebrać. - Przewróciła oczami, wyciągając kolejnego papierosa. - Będziesz miał szansę pomścić tę lalę. - Zaciągnęła się, wypuszczając dym jak modelka na okładce VOGUE. - Będzie czekał na ciebie, na skrzyżowaniu Key West przy opuszczonym psychiatryku. Liczę na ciebie, Kochanie. - Wręczyła mi kopertę z dokładnymi danymi i poklepała po twarzy. Popatrzyłem na informacje, oglądając parszywą twarz tego skurwiela.
- Powiedz papa, Alexandrze White. - Przystawił broń do jej pulsującej skroni. Przerażony wzrok, który patrzył na mnie z daleka, rozrywał mi serce. On jednak uśmiechał się pewnie, coraz bardziej naciskając na spust. - Tak się rozliczamy w tym świecie, chłopczyku. Chciałeś mieć świat u stóp, to poczekaj aż wypadnie mi z rąk. - Mówiąc to, nacisnął z całej siły na spust, a po wzgórzu rozległ się głuchy krzyk. Nie wiem czy mój, czy jej, czy broni. Po prostu krzyk, który był ledwie słyszalny. Upadłem na kolana, chcąc coś zrobić, chcąc go zabić, ale nie miałem siły by wstać. Miał rację, gdy Clara leżała obok mnie, u stóp miałem cały świat. Bo ona była dla mnie całym światem.
Otrząsnąłem się z bolących myśli, zaciskając kopertę. Kiedy zabrałem Veronicę pierwszy raz w tamto miejsce, czułem się jak hipokryta. Bo zabrałem ją w nasze miejsce. W miejsce moje i dziewczyny, która była dla mnie wszystkim.
Od tamtej pory przysięgnąłem sobie, że nikt nie będzie mógł zbliżyć się do mnie na więcej, niż sam pozwolę, dlatego Veronica zostaje dla mnie nieosiągalna. Bo potrafiłaby dotrzeć do mnie bliżej, niż bym tego chciał. Nie zastanawiając się dłużej, wsiadłem do samochodu by dokonać zemsty. Zemsty bolesnej i krwawej. Czułem narastające wkurwienie, zaciskając ręce na kierownicy. Nienawidzę go. Nienawidzę go. Jeździłem okrężnymi drogami, nie spiesząc się wybitnie. Zwlekałem z konfrontacją z tym człowiekiem, bo bałem się, jak zareaguję. Bałem się, że i tym razem nie będę potrafił nic zrobić. Przed oczami stanęła mi uśmiechnięta Clara, w tej jak zawsze idealnej sukience w kwiaty. Była taka piękna, słodka, niewinna. To dla niej byłem lepszym człowiekiem, nie skurwielem bez uczuć, tylko po prostu lepszym człowiekiem.
Kiedy skręcałem na to kurewsko bolące skrzyżowanie, czułem jak cała pewność siebie uleciała ze mnie i rozpłynęła się w powietrzu. A co jeśli tym razem zniszczy coś, co ma dla mnie znaczenie? Tylko czy coś ma jeszcze dla mnie znaczenie? Na parkingu czekał już na mnie czarny Cadillac, o którego opierał się elegancki mężczyzna. Szkoda tylko, że jego wnętrze było przegniłe i zniszczone. Zupełnie jak moje. Podjechałem bliżej, parkując obok jego auta. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania, choć nigdy mi się to nie zdarzało.
- Proszę, proszę, Alexander White. Jak tam ukochana? - Parsknął mi w twarz, chcąc wyprowadzić mnie z równowagi, ale ja nie dawałem za wygraną. Zbyt dobrze wiedziałem, po co tu przyjechałem. Patrzyłem na niego z obrzydzeniem, sięgając za pasek moich spodni. Czas wyrównać rachunki.
- W tym świecie tak się rozliczamy, chłopczyku. - Mówiąc to nacisnąłem spust, celując w jego nic nieświadomą głowę. - To za Clarę, skurwysynu. - Splunąłem na niego.
Miałem w dupie to, że zrobiłem coś innego, niż to po co przyjechałem. Poczułem ulgę, patrząc jak upada obok mnie. Zupełnie jak ona. Jak moja Clara. Jeśli całe życie mam uciekać, to zrobiłem chociaż jedną rzecz, która dała mi ukojenie. Wyrównałem rachunki, za które zapłacę w piekle.
Wsiadłem w auto i ruszyłem przed siebie. Wraz ze wzrostem prędkości czułem jak moje ciało rozluźnia się. Kochałem te momenty. Puste, ciche ulice. Tylko ja i ryk silnika mojego audi. Dla tych chwil jeszcze żyłem. Pomagały mi zapomnieć w jakim świecie dorastałem i żyłem. Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że wiedliśmy życie pełne pieniędzy, luksusu i elegancji. Jednak od środka wyglądało to zupełnie inaczej. My nawet nie byliśmy kochającą, zżytą rodziną. Odkąd pamiętam ojciec i matka traktowali nas chłodno i z dystansem. Tłumacząc to, że przecież musimy być twardzi bo w życiu nie jest tak lekko. I z takim przekonaniem dorastaliśmy. Uczono nas jak przetrwać i jak zmierzyć się z przeciwnościami losu. I może na początku wydawałoby się, że te umiejętności nie są zbytnio potrzebne, ale w momencie kiedy zacząłem uczestniczyć w rodzinnym biznesie to zrozumiałem, że bez nich bym zginął.
No właśnie rodzinny biznes. Handel młodymi dziewczynami i narkotykami. I to wszystko zapoczątkował mój pra pra dziadek od strony ojca. Z pokolenia na pokolenie przekazywane były wszystkie machloje najstarszemu dziecku. Do tej pory w naszym drzewie genealogicznym było po jednym dziecku. Więc nie było żadnego problemu z dziedziczeniem. Aż do naszego pokolenia. Podobno mamusia z tatusiem tak bardzo się kochali, że spłodzili czwórkę, bardzo szczęśliwym trafem, synów. Dziadek był wniebowzięty. Bał się, ze ojciec nie będzie chciał kontynuować tradycji i się wyłamie. I oczywiście miał rację. Ojciec spierdolił przy pierwszej lepszej okazji. Z tego co wiedziałem to wygrzewał się pod jakimiś palmami, na jakiejś zasranej wyspie. Wszystkiego pilnuje podobno zdalnie. I takim właśnie sposobem moja wspaniała matka zadbała o to aby nazwisko White nie umarło w tym brudnym, zakłamanym świecie. Pilnowała interesu jak oka w głowie. Czasami miałem wrażenie, że był on dla niej ważniejszy niż my, jej synowie. Albo to nie było wrażenie tylko tak po prostu było.
Następny w kolejce do przejęcia rodzinnego biznesu był oczywiście John – jako najstarszy. I widać było po nim, że już się nie może doczekać. Nadawał się do tego jak nikt inny. Ulubieniec mamusi. Nie byłem o to zazdrosny. Mój brat przygotowywał się do bycia szefem i dlatego jego relacje z matką były lepsze. Lolę, która jest zakochana w Johnie a on najprawdopodobniej ją wykorzystuje? W moi umyśle mimowolnie wybrzmiały słowa Veronici. Westchnąłem. Lola i John to bardzo drażliwy temat. Sam nawet nie umiem dokładnie powiedzieć co ich łączy. Najstarszy White nigdy nie był otwarty i nie mówił o swoich uczuciach. Zresztą jak my wszyscy. Oczywiście rodzice uważali, że tak powinno być, że uczucia to oznaka słabości. Natomiast dziewczyna była w nim szaleńczo zakochana. I to było widoczne na pierwszy rzut oka. Matka nigdy jej nie lubiła. Uważała, że odciąga Johna od brudnej roboty. Dlatego postanowiła ją wykorzystać do zemsty. Potem braciszek zachował się jak kutas i zamiast wspierać dziewczynę to ją zostawił z tak ogromnym ciężarem. A nasza rodzina miała dopilnować żeby nie pisnęła ani słówka na policji.
Tak właśnie wygląda nasza rodzina.
Jednak mimo wszystko jesteśmy nią. Rodzice zawsze byli przy nas gdy ich potrzebowaliśmy.
Ale czasami miałem wrażenie, że do nich zupełnie nie pasowałem.
Byłem tak pogrążony w myślach, że nawet nie zauważyłem jak wjeżdżałem na parking podziemny w naszym domu. Zaparkowałem na swoim miejscu, obok aut moich braci i wysiadłem z niego. Musiałem się napić żeby zapomnieć chociaż na chwile o Veronice, Clarze i wszystkich jebanych wydarzeniach dzisiejszego wieczoru. Wszedłem do domu i oczywiście impreza trwała w najlepsze. Nienawidziłem ich. Organizowane były tylko po to aby zadowolić naszych obecnych i przyszłych klientów. Zaprezentować ofertę i sprzedać nowo zdobyte dziewczyny. Dlaczego ja musiałem należeć do tego świata? Tak czy inaczej nie miałem zbytnio wyboru. A teraz wycofać się nie mogłem. To byłby strzał w kolano.
- Synku. – kiedy miałem ruszyć na piętro usłyszałem głos matki. Odwróciłem się w jej stronę ze znudzoną miną. Jak zawsze. – Nie przywitasz się z mamusią? – zapytała marszcząc naciągnięte botoksem czoło. Podszedłem do niej bez słowa i pocałowałem w oba policzki. A ona złapała za moją twarz i spojrzała głęboko w moje oczy. – Mój kochany synu. – tylko ona potrafiła wejść w głąb mnie. Pozwalałem jej na to. W końcu to moja rodzicielka. – Widzę, że coś Cię trapi. Chcesz o tym ze mną porozmawiać? – czy chciałem wyrzucić z siebie to co leży mi na zimnym sercu? Tak! Czy chciałem powiedzieć to jej? Nie!
- Nie mamo, wszystko jest w porządku. – dotknąłem jej lodowatych dłoni i zdjąłem ze swoich policzków. Jednak nie puściłem ich. Może rzeczywiście potrzebowałem w tamtej chwili matki? – Zająłem się wszystkim. Tak jak powiedziałaś tak zrobiłem.
- Wiedziałam, że mogę na Ciebie liczyć. – uśmiechnęła się lekko. – Alexandrze jesteś moim oczkiem w głowie. – powiedziała z powagą i zacisnęła swoje ręce na moich. – Pamiętaj o tym. – puściła moje dłonie, poprawiła włosy i odeszła.
Obserwowałem ją jeszcze przez chwile jak dumnie kroczy i rozgląda się dookoła z uniesioną wysoko głową. Zawsze po dobrze wykonanym zleceniu słyszałem to samo. Alexandrze jesteś moim oczkiem w głowie. To były te momenty, jedyne momenty, kiedy naprawdę czułem od niej szczerość. Czułem się naprawdę kochany. To dlatego chciałem każde zadanie wykonywać jak najlepiej, żeby poczuć odrobinę miłości z jej strony. Żeby chociaż w minimalny sposób swoim stanowczym głosem roztopiła moje lodowate serce.
Teraz to już naprawdę musze się napić.
Wspiąłem się po schodach i ruszyłem do mojego pokoju. Na piętrze panowała cisza. Zazwyczaj podczas takich imprez John i Max urządzą istną orgię. Nie to żeby mi to przeszkadzało, sam nie raz w nich uczestniczyłem. Ale od jakiegoś czasu ciężko im było mnie namówić do zabawy. Cisza oznaczała, że nie ma ich w domu. Pewnie postanowili zaszaleć na mieście albo musieli załatwić jakąś sprawę. No nic będę pił w samotności. Otworzyłem drzwi swojego pokoju i wszedłem do niego. Zapaliłem lampkę na biurku, żeby dawała delikatne światło i ruszyłem do ukrytego w ścianie barku. Otworzyłem go i wyciągnąłem Macallan Valerio Adami. Najdroższe i chyba najlepsze whisky. W domu mamy trochę butelek. Matka uwielbia ten smak i często dostaje je w prezencie. Wlałem zawartość trunku do szklanki i wyszedłem na balkon.
Noc była piękna. Zero chmur. Same gwiazdy. Miasteczko Key West już tętniło życie. Każda ulica była oświetlona lampami i neonami z klubów, restauracji i barów. Za dnia spokojnie, rodzinnie nocą niebezpiecznie, głośno. Diabeł tkwi w szczegółach.
- Rozmawiałem z matką. – obok mnie stanął Chris. – Podobno zabiłeś Marksa Lorsera. – w ostatnim czasie to właśnie on był moim najlepszym kompanem do picia. A nasze relacje poprawiły się od momentu kiedy dostał ode mnie jak spotkał się z Veronicą i powiedział jej o dyrektorze. Kto by pomyślał, że ta sytuacja nas do siebie zbliży. – Jak się czujesz?
- A jak mam się czuć? – spojrzałem kątem oka na niego. – On zabił Clarę.
- Dlatego właśnie pytam. – oprał się o barierkę i westchnął. – Alex wiesz dobrze, że komu jak komu ale mi możesz wszystko powiedzieć. Jesteśmy braćmi. I to mam wrażenie, że tylko my.
I właśnie tu miał rację. Wydawało nam się, że tylko my potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać. Dogadywaliśmy się mimo kilku kłótni i spięć. Z każdym problemem szedłem do niego i tak było też i z nim. Ufaliśmy sobie. John i Max byli do siebie bardzo podobni i zarazem inni niż ja i Chris. Najstarszy z najmłodszym zawsze dawali nam popalić. A kiedy coś poszło nie tak zwalali winę na nas. A naszej matce ciężko było przetłumaczyć więc cała wina spadała na dwóch niewinnych braci. Wiadomo zależało mi na nich ale nasze rozmowy opierały się tylko i wyłącznie o sferę biznesową.
- Wiem. – westchnąłem. – Clara to już zamknięty rozdział. To było pięć lat temu. Kochałem ją i straciłem. Przeżyłem to strasznie nie pokazując tego nikomu. – pociągnąłem łyk alkoholu i poczułem przyjemne pieczenie w przełyku. – Jednak coś we mnie dzisiaj uderzyło kiedy go zobaczyłem. Wspomnienia wróciły. Widziałem Clarę. Znowu widziałem jej śmierć. – kolejny łyk. – Ale było w tym coś innego. Teraz myślę o tym co by było gdyby to Veronica była na jej miejscu. – przyjemne pieczenie w gardle. – Co ja bym zrobił gdyby to była ona. – pokręciłem głową aby wyrzucić tę myśl.
- Wszystko się spierdoliło. – prychnął Chris. – Do tej pory nie mogę uwierzyć, że ona jest naszą siostrą. – brunet przeżył ta informację podobnie jak ja. Zależało mu na niej podobnie jak mi. Wiedziałem o tym. Jednak zrezygnował z niej kiedy zdał sobie sprawę co jest między mną o nią. A raczej co było. Chociaż i ja sam nie wiedziałem co nas łączyło.
W tamtym momencie było to bez znaczenia.
- Rozmawiałem z nią, powiedziałem jej, że nie wierzę w to. – przełknąłem głośno ślinę. – Chris kurwa, ona nie może być nasza siostrą. – szturchnąłem go lekko w ramię. – Musze to udowodnić. Tylko jak?
- Tak jakby to było takie proste. – odepchnął się od barierki i spojrzał na mnie. – Potrzebujemy jej aktu urodzenia albo dna.
- Dna... - powtórzyłem po nim. – Bingo. – poczułem się natchniony. Skierowałem się do komody i wyciągnąłem koszulki, w których spała Veronica kiedy u mnie zostawała. Rozłożyłem je na łóżku i dokładnie oglądałem. – Musi być chociaż jeden.
- Alex braciszku co ty robisz? – zapytał zdziwiony Chris.
- Szukam. – westchnął.
- Ale czego? – stanął obok mnie. Już miałem zrezygnować bo naprawdę przepatrzyłem te koszulki od góry do dołu po każdej niteczce ale w końcu udało się.
- Jest! – krzyknąłem.
- Ale co jest? – Chris był zdezorientowany.
- Włos Veronici – delikatnie umieściłem go na dłoni. – Zrobimy test dna.
Zachwycony znaleziskiem, spojrzałem na nadal lekko zdezorientowanego Chrisa.
- Alex, ja żartowałem z tymi testami, przecież widziałem te listy, w nich było czarno na białym, że nasz ojciec korzystał z biznesu nie tylko finansowo, ale i cieleśnie. Tam wszystko było. Jej matka dokładnie napisała, że Veronica jest dzieckiem naszego zwyrodniałego ojca. – Chciał mnie odwieść od pomysłu- mi też w to ciężko uwierzyć, ale taka jest nasza chora i pojebana rzeczywistość. - Miał dużo racji w tym co mówił, ale już raz straciłem kogoś bliskiego bez walki, tym razem się nie poddam.
- A co nam zależy spróbować? – rzuciłem w kierunku Chrisa- Szukaj w necie miejsca, gdzie możemy to zbadać- adrenalina z minuty na minutę zwiększała swoją siłę. Cały czas myślałem o tym, marzyłem, aby ta chora opcja z rodzeństwem nie była prawdą.
- Mam! – krzyknął Chris, wyrywając mnie tym samym z wyimaginowanej wyspy, na której właśnie spędzałem czas z Veronicą... moją Veronicą. Wbiłem szybko adres w nawigację i GO! Pociągnąłem brata za rękaw jego ulubionej czarnej bluzy z kapturem, chciałem, żeby jechał ze mną. Wybiegliśmy z pokoju, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
- A wy dokąd? – za plecami usłyszałem głos matki.
- Nic jej nie mów- szeptem zwróciłem się do Chrisa, po czym delikatnie spojrzałem za siebie- Jest robota- odpowiedziałem jej, miałem nadzieję, że taka informacja jej wystarczy.
- Jaka robota? Nic nie wiem- ona jest naprawdę mega upierdliwa.
- Jest laska do ogarnięcia. Jeśli się pospieszymy zdążymy ją zabrać na parę przygód. Jednak mamy zaledwie kilka minut. Potem wyjeżdża na stałe, a szkoda, żeby taki towar przeszedł nam koło nosa. Trzymaj kciuki! – rzuciłem w jest stronę, po czym odwróciłem się z powrotem w kierunku garażu.
- Oszust- Chris parsknął w moją stronę z zawadiackim uśmiechem.
Jechaliśmy w ciszy, a kilometry dłużyły mi się coraz bardziej. Sam nie wiedziałem czy to wszystko ma sens. Może Chris ma rację, skoro są niezbite dowody, to po co grzebać w tym całym gównie? Jedno było pewne, pomimo tego, że wiedziałem, jak wygląda nasz rodzinny biznes, to byłem na maksa wkurwiony na ojca. Czy nie mógł pieprzyć innej laski? Musiał akurat matkę Very?
Kiedy dojechaliśmy na miejsce nie miałem pewności czy to coś da, ale wiedziałem, że zrobię wszystko, aby znać prawdę. Nie mogłem pozwolić na to, aby wyrzuty sumienia, że nie spróbowałem gnębiły mnie w każdym momencie.
- To jak to mówią Show must go on, braszku- rzuciłem w stronę mojego pasażera, po czym wysiadłem z samochodu. Stanąłem przed wielkimi, szklanymi drzwiami, za którymi miałem poznać prawdę. - Dzień dobry- w recepcji siedziała młoda, ładna dziewczyna- Chciałbym zrobić test DNA- wyrwałem włos z głowy i wrzuciłem do woreczka, w którym zabezpieczony był włos Veronici- Mam nadzieję, że taka próbka wystarczy, wątpię, że moja siostra da sobie wyrwać jeszcze jeden- chciałem zażartować nie wzbudzając podejrzeń. Siostra... w ogóle jak to brzmi...
- Oczywiście, to w zupełności wystarczy- uśmiechnęła się, a jej perlisty uśmiech ewidentnie zrobił wrażenie na moim bracie. – Proszę wypełnić formularz- podsunęła mi jakiś plik dokumentów, w którym musiałem uzupełnić ze sto rubryk i podpisać się co najmniej dwieście razy. Oddałem jej ten cały mój życiorys, bo inaczej tego nazwać nie mogłem i czekałem, aż łaskawie podniesie swoją zgrabną dupę i zaniesie próbki do laboratorium. - Wyniki będą w ciągu dwóch tygodni. Woli Pan drogą tradycyjną czy mailową? – byłem pewien, że żartuje mówiąc o czasie, w jakim mam spodziewać się werdyktu. Werdyktu stawiającego na szali całe moje życie.
- Chyba się Pani pomyliła- starałem się trzymać nerwy na wodzy, co nie było zbyt łatwe w tamtym momencie. – Dwie godziny jestem w stanie zrozumieć, ale nie dwa tygodnie.
- Takie mamy procedury. - Gówno mnie obchodzą wasze procedury- mówiąc to wyjąłem dyskretnie broń na blat recepcji, upewniając się, że żadna z kamer tego nie rejestruje- Chyba mnie nie zrozumiałaś złotko, masz godzinę. Inaczej zobaczymy jak Twoja piękna główka zmienia się w durszlak. Raczej mamusia nie chciałaby Cię dostać w czarnym worku. Czyż nie? - dziewczyna zbladła, w sumie jak każdy kogo stawiam w takiej sytuacji. Muszę przyznać, że gnat jest niesamowitym środkiem perswazji. – I nie kłopocz się, każdy glina w tym mieście siedzi w mojej kieszeni- puściłem do niej oczko, po czym poszedłem usiąść na niewygodnym krześle poczekalni.
Dziewczyna posłusznie wstała i wyszła za drzwi dostępne tylko personelowi, wiedziałem, że czas oczekiwania się skróci, chociaż dla mnie każda minuta była jak godzina. Chris niespokojnie chodził po korytarzu, oglądając wszystkie ulotki zebrane ze stolika pod oknem. W mojej kieszeni zaczął wibrować telefon. Za każdym razem łudziłem się, że na wyświetlaczu pojawi się JEJ imię. Tym razem również się zawiodłem. Wyświetlił się tylko napis Numer prywatny. Nie miałem ochoty z nikim gadać więc od razu odrzuciłem połączenie. Jednak jakiś jebany natręt nie dawał mi żyć. Za piątym razem przejechałem palcem w kierunku zielonej słuchawki.
- Halo- warknąłem do telefonu- Halo- jakiś burak dzwonił, a nawet nie miał odwagi się odezwać.
- Słuchaj Ty sterydowa kupo śmierdzącego mięsa, odpierdol się od Veronici- w słuchawce słychać było ewidentnie zmieniony głos, jak na mój gust natręt czymś zasłonił usta. No nie takie rzeczy się robiło.
- O Chuj Ci chodzi? – nie miałem ochoty nawet go wyzywać. W tym momencie liczyło się tylko jedno. Liczyła się tylko Ona.
- Nie pyskuj leszczu tylko słuchaj, jeszcze raz zobaczę Cię w jej pobliżu to będziesz gryzł ziemię od spodu. Zrozumiano?! – właściciel głosu ewidentnie chciał mnie zastraszyć, szaleniec albo samobójca, jak kto woli. Pierdolona arafatka usłyszałem. Bingo! Moim „prześladowcą" nie był nikt inny, jak ten przyjebany kumpel Very. - Spierdalaj przychlaście, już wiem kim jesteś więc przeproś natychmiast, jeśli nie chcesz, żeby Twój marny żywot zakończył się w przeciągu kilku godzin. W słuchawce usłyszałem tylko głuchy sygnał zakończonego połączenia.
- Kto to był? - zapytał zaciekawiony Chris. - Ten cały Marcel czy Marco... ten od Veronici. Próbował mnie zastraszyć i wymusić, abym się do niej nie zbliżał- przewróciłem wymownie oczami.
Swoją drogą cieszyłem się, że miała swojego anioła stróża, nawet jeśli był pod postacią takiej niedorajdy jak on. W tym momencie drzwi laboratorium otworzyły się, a w nich stanęła blondynka z recepcji. Była przerażona, bała się wyjść ze swojej strefy komfortu, jaką okazało się pomieszczenie przeznaczone do badań. Podeszła bliżej i podała mi zapieczętowaną kopertę. Szybko ją otworzyłem i wyjąłem jej zawartość. Nawet nie zauważyłem, kiedy Chris znalazł się obok mnie równie zaciekawiony. Kartek w środku było mnóstwo, jednak nigdzie nie widziałem jednoznacznej odpowiedzi.
- Jaki jest wynik?!- wrzasnąłem w kierunku dziewczyny- Mów!
- Niestety... przykro mi- patrzyła w podłogę, bojąc się spojrzeć mi w oczy. – Pańska siostra... to znaczy ta dziewczyna... yh... nie jesteście spokrewnieni... DNA jest w stu procentach niezgodne.
Wszystkie kartki wypadły mi z dłoni, spojrzałem na równie zmieszanego Chrisa. Udało się! To nie prawda, to wszystko kłamstwo, to była tylko jebana pomyłka, jedno wielkie, pierdolone kłamstwo. Nie byliśmy spokrewnieni.
DNA w stu procentach niezgodne.
***
Witajcie!
Postanowiłyśmy przedstawić Wam trochę postać Alexandra i dlatego rozdział jest z jego punktu widzenia.
Mamy nadzieje ze pozwoli Wam to zrozumieć co dzieje się w jego głowie i zobaczycie od środka brudna robotę White'ow.
Co sądzicie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro