Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Szafa (SnK)

05.05.2017r.  Coś trochę na poprawę humorku po poprzedniej części

Z dedykacją dla YaoistkaJulka (twoje wyczekiwane zamówienie, mam nadzieję, że się podoba)

***


  Przyjęty do Korpusu Zwiadowców czułem się bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu. A przynajmniej nie mogłem przypomnieć sobie chwili, która przebijałaby ten jeden moment. Nawet jeśli okupiony był bólem, łzami upokorzenia, krążącym w żyłach - razem z krwią - szaleństwem i świadomością, że tak naprawdę jestem jak żywy cel... Jeden niewłaściwy ruch i Kapral Levi osobiście zamieni mnie w papkę mięsa, ledwie przypominającą szczątki człowieka.


Jakikolwiek jednak nie byłby powód uczynienia mnie częścią tak wspaniałej drużyny, zamierzałem po prostu dać z siebie wszystko... Byle tylko pozwolili mi opuścić mury, wydostać się poza nie do tego wspaniałego świata, o którym wiedziałem tylko tyle, ile Armin znalazł w zakazanej książce swojego dziadka... Byle tylko pozwolili mi zażynać tytanów. Nie ważne, czy na opanowanego sztywniaka w mundurze, w stylu kapitana Erwina, czy na narwanego, motywowanego zemstą nastolatka, którym jestem. Chciałem zabijać wrogów ludzkości – zabijać tak długo aż pozbędę się wszystkich. Aż zemszczę się za moją mamę, za moich poległych przyjaciół i towarzyszy, za tych wszystkich wymordowanych dotychczas ludzi. Na pewno liczba ofiar już dziesiątki lat temu wyniosła powyżej kilku miliardów.

Tak myślałem.

I nadal myślę w tej chwili, gdy już wiem, jak jest na zewnątrz i ile krwi przelewa się tam ciągle, w walce z Tytanami, która zdaje się nie mieć końca.

Tylko teraz doszedł do małej listy motywacji jeszcze jeden, mały powód.

Chcę być blisko Kaprala Levi'ego. Nie rozumiem mojego przywiązania do jego osoby, zdaję sobie w sumie sprawę tylko z tego, że jest naprawdę mocne i nie umiem znaleźć w sobie sposobu, aby je okiełznać albo chociaż osłabić. Na tyle, abym nie myślał o nim cały czas; abym nie tracił głowy w krytycznych chwilach; abym nie zastanawiał się wtedy, gdy mam wolne i mogę się polenić, jak to by było, być bliżej niego. Choćby chodziło tylko o stanie u jego boku czy krok za jego plecami... byle mieć go przy sobie, na wyciągnięcie ręki. Jak lekarstwo na ciężką chorobę.

To zaczęło się pewnego wieczoru.

Siedziałem w pokoju sam, pogrążony w myślach dotyczących wszystkiego, czego doświadczyłem w tym prawdziwym świecie za murami i wspominając niesamowity styl walki i poruszania się Kaprala. Nagle zamroczył mnie przerażający ból w klatce piersiowej, równy temu, który odczuwałem, kiedy zostałem wyrwany z ciała tytana po pierwszej przemianie. Serce tłukło się mocno, oddech przyspieszył nienaturalnie, a ręce odruchowo zacisnęły się na szyi. Miałem wrażenie, że zaraz zwymiotuję zjedzonym niedawno posiłkiem. Faktycznie wymiotowałem, ale to nie były resztki kiepskich bułeczek... Z ogromnym trudem wyrzuciłem z siebie pokaźną ilość kwiatków. Małych, dziwacznych kwiatków, które nie przypominały mi niczego, z czym kiedykolwiek bym się spotkał. Zresztą... byłem zbyt przerażony tym, że miałem w sobie kwiaty, aby zastanawiać się, czy są normalne, czy może mają coś wspólnego z tą zmieniającą mnie w potwora mutacją.

Zdarzyło się raz, gdy już ochłonąłem, wyrzuciłem wszystko i postanowiłem udawać, że to, co się ze mną stało nigdy nie miało miejsca. Ale to nie był jednorazowy wypadek. Zanim się obejrzałem, moje ciało zaczęło dziwnie słabnąć, a kwiaty wydostawały się przez usta przynajmniej po dwa albo trzy razy na dzień.


Obojętnie jak postrzegają mnie inni, nie byłem skończonym głupcem i ignorantem, wiedziałem, że ktoś w końcu zauważy te dziwne symptomy mogące być tak naprawdę zapowiedzią zaistnienia jakiejś nowej, niebezpiecznej choroby, która wymorduje ludzkość, bo bałem się powiedzieć komukolwiek, że mnie męczy.

Ktoś musiał zauważyć – nawet trochę chciałem, aby stało się to jak najszybciej... rozmiar roślin, które zwracałem był coraz większy, a jeśli były to kwiaty, a nie tylko stosiki listków i odłamki jakiś dziwnych kłączy czy łodyżek, to zawsze utykały gdzieś w gardle. Dusiłem się nimi nie raz tak długo, aż w końcu zdesperowany nie decydowałem się na rzucenie na najbliższą rzecz tak, aby wydusić ze mnie całą egzystencję na raz. Tlen z płuc, a poza tym świadomość, duszę i to, czego akurat usiłowałem się pozbyć.


Armin, dlaczego to nie ty zwróciłeś uwagę na dziwaczne zagęszczenie zielonkawo-niebieskich roślin pod moim oknem, od zewnątrz?


Mikasa, dlaczego to nie ty zauważyłaś, że robię się słaby i jeszcze bardziej bezradny niż czasami w dzieciństwie?

Pani Hanji Zoe... dlaczego to musiałaś być ty ze wszystkich ludzi zebranych w kwaterach Zwiadowców?


-Eren, wracaj tu! – krzyk przeciął korytarz, a w mojej głowie wykwitła wizja Kaprala rozwalającego jakiegoś tytana w trzech ciosach, śmigającego na sprzęcie do trójwymiarowego manewru w lesie drzew, których korony muskały bezmiar nieba, z gracją ptaka, któremu skrzydła umożliwiają lot. Skuliłem się mocniej wewnątrz beczki, pod warstwą pościeli do wyprania.

Czekałem z wstrzymanym oddechem, bojąc się, że w swym szale badania wszystkiego, Pani Hanji nabyła jakiś specjalnych zdolności do wyszukiwania ofiar po samym odgłosie bicia ich serca.

-Eren, rozetnę cię tylko troszkę, żeby sprawdzić, skąd się to zielsko bierze! – ryknęła tak głośno, że prawie podskoczyłem w mojej kryjówce.

Zacisnąłem mocniej powieki i ciaśniej się skuliłem. Kilka minut. Kroki odeszły, pozostawiając po sobie tylko głuche echo. Wyczołgałem się z beczki ostrożnie i rozejrzałem, próbując wymyślić, dokąd pójść, aby ocalić życie. Przecież wylądowanie na stole „operacyjnym" z panią Hanji jako lekarzem oznaczało z grubsza „Nie przeżyjesz tego, pacjencie, ale obiecuję, że wykorzystam twoje szczątki trochę lepiej niż większość pozostałych".

Słysząc zbliżające się kroki, zamarłem na ułamek sekundy, a potem dopadłem pierwszych drzwi, które zobaczyłem i wdarłem się do zabezpieczonego nimi pomieszczenia. Właśnie miałem westchnąć z ulgą, kiedy kroki niespodziewanie zamarły. Tuż, tuż. Klamka zadrżała, gdy spoczęła na niej od zewnątrz czyjaś dłoń. Rozejrzałem się dzikim wzrokiem dookoła siebie. Byłem w czyjejś, idealnie uporządkowanej, zresztą, jak wszystko w naszej kwaterze, sypialni. Najbliżej siebie miałem szafę. Wlazłem tam prędko, starając się nie narobić hałasu i jednocześnie zmieścić między kolekcją kilku identycznych mundurów.

Drzwi otworzyły się i tajemnicza osoba wkroczyła do pokoju.

Rozejrzałem się w ciemnościach dużej komory szafy na ubrania, zaciekawiony, co tutaj znajdę. Nie, żebym liczył na to, że coś faktycznie, ale chciałem się na czymś skupić. Przesuwając się ostrożnie, aby oprzeć głowę o drewnianą ściankę w pozycji umożliwiającej mi oddychanie, potrąciłem coś ręką. Serce mi stanęło. Spojrzałem kątem oka w stronę tego, co miało być przyczyną mej porażki i zdemaskowania.

...Miotełka do kurzu?

Przecież jedyną osobą w kwaterze, która takiego czegoś używała na tyle często, aby trzymać to gdzieś prywatnie to...

O nie.

Nienienienienienienie!

Zacisnąłem powieki, próbując sobie wmówić, że to niemożliwe, abym próbując uciec przed panią Hanji trafił prosto do sypialni i szafy Kaprala Levi'ego.
Erenie Jaeger, jakkolwiek nie chciałbyś się czuć ważniejszy niż jesteś, z pewnością to niemożliwe abyś od tak sobie, niechcący trafił do tego pomieszczenia, którego skrycie wypatrywałeś w całej kwaterze od kiedy się tutaj wprowadziłeś! Ani szczęście, ani pech (przez który być może zaraz skończę martwy) nie mogły działać w taki sposób!

Gdy drzwi szafy skrzypnęły i ktoś zaczął je odchylać, być może po to, aby sięgnąć po czysty mundur, wstrzymałem oddech, próbując wcisnąć się w ściankę mebla i modląc o to, abym jakimś cudem zniknął w tym maleńkim skrawku cienia. Znajomy zapach dotarł do mnie, jeszcze zanim światło dobrze padło na umieszczone w szafie ubrania i przedmioty. Znajomy... ukochany.

Kapral.

Zaraz zostanę zabity brutalnie za naruszanie cudzej przestrzeni, roznoszenie niewidzialnego brudu i co tam jeszcze tylko mężczyzna wymyśli. Zaraz... ja...

Otworzyłem szeroko oczy i nim jeszcze, po uniesieniu wzroku, spojrzałem na Levi'ego, gwałtownie nachyliłem się do przodu, prawie wypadając z szafy i zwymiotowałem obficie mieszaniną lepkiego kwiatowego nektaru, rzeczonych kwiatów i dziesiątek ich malutkich płatków.

-Co ty tu u diabła wyczyniasz?!

Zamiast odpowiedzieć, trzęsąc się uderzyłem bezradnie pięścią w okolice brzucha, próbując sprowokować jeszcze jedne wymioty, aby wyrzucić z siebie wszystko, co we mnie zalegało.

Nie udało się.

Nie byłem w stanie.

Zostało mi po prostu czekać na kolejny napad choroby.

-Dzieciaku? – po wcześniejszym, głośnym krzyku, gdy usłyszałem jego głos nade mną, o wiele delikatniejszy, aż się wzdrygnąłem. Uniosłem głowę powoli i spojrzałem w twarz Kaprala załzawionymi oczami. – Co ci się stało? – zapytał, chwytając mnie za brodę i uważnie lustrując wzrokiem.- Po co jadłeś rośliny?

-N-nie jadłem – zaprzeczyłem słabo. – O-one się po prostu pojawiły, Kapralu, przysięgam! A poza tym... poza tym... kocham cię! – wyrzuciłem z siebie, stwierdzając, że nawet jeśli przeżyje to spotkanie, to lada moment Pani Hanji i tak mnie pokroi i przy tym już na pewno uśmierci. A skoro miałem marnie skończyć, chciałem... chciałem, żeby ten mężczyzna pamiętał o mnie jako o kimś więcej niż przypadkowym, zmutowanym w niewyjaśniony sposób dzieciaku z wygórowanymi marzeniami. – Zanim zostanę obiektem doświadczeń laboratoryjnych... Ja... Ja przepraszam za wszystkie problemy i... i..

Zanim zdążyłem dokończyć ten kompletnie bezsensowny splot przypadkowych, przychodzących mi do głowy niemal non stop wyznań, mężczyzna uniósł rękę i zdzielił mnie całkiem mocno w twarz.

-Opanuj się, dzieciaku – rozkazał. – Nie prosiłem się o streszczenie mi jakże interesującej historii twojego załamania nerwowego – dodał poważnie. – Ile to już trwa? – jego dłoń wykonała dość nieokreślony gest w stronę florystyczno-krwawej mazi, zwracającej uwagę szczególnie tymi niekoniecznie pięknymi, zmaltretowanymi kwiatami, tonącymi w jej wnętrzu, jakby były pożerane.

-Nie wiem – przyznałem. – Wiele dni... nie liczyłem tego.

Zmarszczył brwi w wyrazie konsternacji, a później chwycił mnie za ramię i szarpnięciem zmusił do wstania. Uległem posłusznie wszystkiemu, co mi narzucał. Przeszedłem przez całe pomieszczenie do łóżka, gdzie usiadłem, zdejmując buty i kurtkę od munduru. Właśnie miałem, sparaliżowany strachem, zapytać co dalej, kiedy wziął zamach i powalił mnie uderzeniem na miękką pościel.

-Kładź się, dzieciaku – warknął karcąco. – Właź pod kołdrę i nie waż się nawet nosa poza nią wyściubić, póki ci to dziwne wypaczenie nie minie!

-K-kapralu? – wymamrotałem, grzecznie wczołgując się pod kołdrę i przytulając twarz do pachnącej nim poduszki.

-Czego?

-Mógłbyś posiedzieć przy mnie? – zapytałem z wahaniem, zastanawiając się, czy tak dziwaczny sen, jak znajdowanie się w pokoju tego mężczyzny, w ogóle miał prawo zaistnieć. – P-proszę – odwróciłem spojrzenie w bok, czerwieniąc się intensywnie z powodu zakłopotania.

Co innego pleść trzy po trzy w nadziei na odwrócenie uwagi drugiej osoby, a co innego mówić bezpośrednio do niej i marząc o otrzymaniu czegoś konkretnego... I jeszcze na dokładkę totalnie zawstydzającego.

Opanuj się, Eren, nie jesteś już byle szczeniakiem, żeby cię ktokolwiek (twój przełożony!) do snu utulał!

-Ehh... wtedy się przymkniesz i grzecznie tu zostaniesz? – spojrzał na mnie podejrzliwie, na co byłem w stanie tylko pokiwać głową posłusznie.

Westchnął ciężko, odłożył przeglądany właśnie plik dokumentów, który wcześniej trzymał na nocnej szafce i usiadł obok mnie. Myślałem, że to będzie wszystko, a tymczasem.. Blada dłoń spoczęła na mojej głowie i przeczesała włosy nienaturalnie delikatnym ruchem. To było przyjemne. I rozchodziło się po całym ciele jakimiś dziwnymi, delikatnymi dreszczami, które niosły ze sobą prawdziwe ukojenie. Całe to zmęczenie ostatnich dni zaczęło znikać i znów czułem się tak, jakbym - po drobnej drzemce – mógł przenosić wielkie góry. I wybić wszystkich czyhających za tymi potężnymi, chroniącymi ludzkość murami, tytanów. Przymknąłem powieki, zerkając nieśmiało w stronę kobaltowych, wpatrzonych we mnie uważnie oczu.

Zasnąłem.

***

Hanji załomotała w drzwi pokoju Levi'ego, gotowa staranować je lub wyważyć, jeśli mężczyzna nie otworzy. I nie wpuści go do środka.

-Widziałeś Erena? – zapytała tak samo swobodnie i radośnie jak zawsze. I może każdy w kwaterze byłby w stanie się na te jej szopkę nabrać...

...ale Levi nie był każdym, i znając ją od dzieciństwa, wręcz czuł, że ma w głowie coś na kształt szaleńczego planu zagłady świata; gdzieś w głowie.

-Erena? - zmarszczył lekko brwi. – Nie, na pewno nie – oznajmił, z wprawą zakrywając przed przyjaciółką wszystkie swoje kłamstwa poprzez posłanie jej morderczego spojrzenia.

-Muszę go zbadać! – zaprotestowała.

-A co mu niby jest? – uniósł brew.

-Właśnie nie wiem! – rozłożyła bezradnie ręce, krzywiąc się, jak zawsze wtedy, kiedy nie potrafiła czegoś zrozumieć. – Wypluwa kwiaty, przyczyna totalnie nie znana... przez te dodatki tytana szybko się goi; na pewno nawet by nie zdążył zauważyć ślady po wyciąganiu rzeczy czy dw...

Zrobiło mu się niedobrze.

-Nie interesuje mnie to. Nie widziałem i nie mam zamiaru oglądać jego dzieciakowatej twarzy tak długo, jak to nie będzie absolutnie konieczne!


Trzasnął drzwiami i wrócił do łóżka, czując, że chciałby wyładować wszystkie wypełniające go, negatywne emocje. Najlepiej poprzez brutalne morderstwo na kimś, kogo zniknięcia nikt nie zauważy. To znaczy, na jakimś Żandarmie. Uwielbiał tłuc Żandarmów, nawet jeśli teoretycznie łączyła ich całkiem owocna współpraca. Patrząc na pogrążonego we śnie Erena, całkiem miło wtulonego w jego pościel, z nieśmiałym uśmiechem wyginającym blade wargi i rumieńcami na policzkach... Tylko te płatki... strzepał je z poduszki na ziemię, z trudem powstrzymując się przed natychmiastowym zgarnięciem ich na szufelkę i wyrzuceniem do kosza. 

Nie teraz.

Miał inne sprawy na głowie.

-Piętnaście minut nikomu różnicy jakiejś wielkiej nie zrobi – uznał na głos, chociaż brzmiało to trochę tak, jakby próbował się skontaktować z jakimś porąbanym duchem albo w ogóle całym wszechświatem.

Położył się za plecami nastolatka i - po dłuższej chwili zawahania – otoczył go jednym ramieniem, przyciągając bliżej do siebie.

-Piętnaście minut – powtórzył, dużo mniej przytomnie niż by chciał, nie mogąc powstrzymać szerokiego ziewnięcia.

Najsilniejszy z ludzkości czy nie... też potrzebował chwili relaksu.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro