14. On zawsze był, jest i będzie...
Obudziłem się następnego dnia z potężnym kacem.
- Co się... Au!
Bardzo mocno zdenerwowany Dipper walnął mnie w głowę. Zamrugałem i spojrzałem na niego.
- Co ty... Zwariowałeś...
- Chyba ty! Nie robi się takich rzeczy, Sam! Nie pije się podczas choroby! Ani w ogóle... Nie pije się! Może byłeś sobie potężnym demonem przez kilka tysiącleci i miałeś wszystko gdzieś...
- Nie miałem! Moje życie też nie było usłane różami! Dobrze wiesz, jakie męki przechodziłem...
- No błagam.- Dipper wywrócił oczami. - Znów się nad sobą użalasz! Ciągle to samo!
Poderwałem się z łóżka. Gwałci mnie i jeszcze drwi z mojego kaca. Tego już było za wiele. Zbliżyłem się do chłopaka i przygwoździłem do ściany. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć czy chociaż mnie odepchnąć, już rozpiąłem mu spodnie. Zaczerwienił się po cebulki włosów.
- Sam...C- co ty...
Nie dałem mu skończyć i pocałowałem mocno. Po chwili wziął oddech i spojrzał na mnie dzikim wzrokiem.
- Więc jeszcze ci mało, tak?
Uśmiechnąłem się drapieżnie i rzuciłem go na łóżko.
- Co się tam dzieje?!
Usłyszałem kroki na schodach. Dipper zacisnął zęby na mojej pięści i kiwnął głową. Wsadziłem dłoń pod jego koszulkę, a on jęknął cicho.
- Kocham cię...
Nie dane było nam jednak cieszyć się chwilą. Wujek chłopaka szarpnął za moje włosy i już po chwili byłem dosłownie wleczony po schodach. Brunet rzucił się za mną, ale Ford skutecznie go powstrzymał. Zrozpaczony Dipper biegł za mną. Słyszałem jego urywany szloch i ostry ton staruszka. Stan dosłownie rzucił mnie na kanapę. Próbowałem się poderwać i uciec, ale po chwili poczułem tylko olbrzymi ból z tyłu czaszki. Odnowiłem znajomość z kijem baseballowym.
***
- Idioci! - wrzasnąłem przez łzy, ignorując Forda i prawie łamiąc sobie nogi. Zbiegłem na dół. Zmroziło mnie. Samuel leżał jak nieżywy na kanapie, z czoła sączyła mu się krew. Był bladosiny na twarzy.
Spojrzałem roztrzęsiony na wujków.
- Był w śpiączce, stracił pamięć. Ledwo uszedł z życiem. A wy mu przywalacie kijem w środku świąt?!
- No, tak jakoś...- bąknął Stan. Stanford zszedł na dół i spiorunował go wzrokiem.
-Stanley, czy ty kiedykolwiek zaczniesz mnie słuchać?! Mówiłem przecież, nie rób mu krzywdy! Miałeś go tylko nastraszyć, na litość!
- Zamknij się, Ford! Nie widzisz, co się dzieje? To wszystko jego wina! - wskazał na nieprzytomnego. - Odkąd przekroczył próg tego domu, wszystko zaczęło się sypać! Fakty są takie, że on zawsze był, jest i będzie zimnokrwistą...
- Przestań.
- Wredną...
- Przestań.
- Podłą, paskudną i obrzydliwą kreaturą!
I wtedy coś we mnie pękło. Z wrzaskiem rzuciłem się na wujka i zacząłem okładać go pięściami. Stanford doskoczył do mnie i odciągnął mnie. Szloch rozrywał moje gardło. Wziąłem nieprzytomnego blondyna na ręce i wybiegłem z domu.
Domu, który przestał być moim domem. Płatki śniegu wirowały na wietrze, a zarumieniona i roześmiana Mabel wracała do domu z koleżankami. Nie chciałem, aby mnie widziała w takim stanie.
Przystanąłem pośród drzew i ubrałem Samuela, jak należało. Sam wciągnąłem swoje spodnie już wcześniej. Ruszyłem dalej. Po kilku krokach coś zaskoczyło z drzewa za mną. Odwróciłem się i napotkałem zmartwiony wzrok Wendy.
-Dipper, co się stało?
Jej zielone oczy ślicznie komponowały się z rudymi włosami. Nie oszukiwałem się jednak. Ona miała Robbiego, a ja...Ja miałem Samuela. Spojrzałem na niego i poczułem chłód w sercu. Wyglądał jak martwy.
-Sam...Błagam, nie opuszczaj mnie...
Rudowłosa szybko pojęła w czym rzecz. Delikatnie rozchyliła moje ramiona i położyła blondyna na ziemi. Zajęła się jego ranami i jakimś cudem po kilku minutach Sam obudził się i wyszeptał:
-Sosenko...
-Jestem tu, jestem. Zaopiekuję się tobą. Nie bój się. Jestem tu...
Przytuliłem go do siebie. Wendy położyła mi rękę na ramieniu.
-Chodźcie. Nasza rodzina pomoże wam... Na tyle, na ile będzie mogła.
Spojrzałem na nią i cicho powiedziałem:
-Dziękuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro