Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

🌼82🌼

Po groźbach....
MAX

Nie wiem kiedy go zabrali, nie wiedziałem kiedy słońce znowu wzeszło. Nie wiedziałem co cię dzieje w obok. Zabrali mi go, Lydia i Jordan. Moje ręce nadal trzęsą się niemiłosiernie i co chwila łzy wylatują mi z oczu. Nie potrafię się ruszyć. Siedzę w tej poczekalni i czekam, aż w końcu dadzą mi jakiś znak, jakiś znak że moje kochanie jest bezpieczne.

Twoja wina

Mój wilk warknąłem na mnie, a ja tylko bardziej skuliłem się na krześle. Kiwając głową na boki, zacząłem rozmyślać nad tym co się stało. Mój kochany, aniołek, wilczek, księżniczka, mój Scotty przeze mnie próbowały odebrać sobie życie. Przez moje słowa, przez moje czyny, Scott to zrobił. To moja wina.

- Max..- usłyszałem przy sobie głos Bretta. Nie odwróciłem wzroku, nawet nie drgnąłem. Bo po co?- Chodź do domu, jesteś cały we krwi, umyjesz się zjesz. Jest już 15.

15? Wychodziłem z domu o 23. 16 godzin ich nie ma. 16 godzin nie ma z nim kontaktu i nie wychodzą zza tych przeklętych drzwi.

- Widzę że nie zamierzasz się odzywać, ale to nie pomoże, załamanie teraz nic nie da Max. Źle się z tym czujesz i to oczywiste, ale Scott by tego chciał? Masz być silny dla niego.- Liam powiedział drżącym głosem.

Pokiwałem ponownie głową na boki i spojrzałem na niego. Przeraził się i mocno mnie przytulił zaczynając płakać. Mocno objąłem go w pasie i przyciągnąłem bliżej siebie zaczynając cicho łkać.

Liam objął moją szyję mocno ramionami i przytulił.

- W-wszytsko b-będziesz d-dobrze.- powiedział cicho do mnie, a ja mocniej zacisnąłem powieki.- C-chodź m-może s-się u-umyć? S-scott N-nie chciał b-by zobaczyć c-cię w t-takim s-stanie.- powiedział, a ja wstałem nadal go tuląc.

Potrzebowałem takiego czegoś. Czułości i wsparcia. Nie mogę się zagiąć. Nie dla Scotta, ale nie wiem czy on nawet żyje. Nie wiem, czy mam po co sam żyć, skoro mój promyczek szczęścia jest na sali i może nie żyć?

- Czuję się zazdrosny...- mamrotał Brett idąc za nami, a ja zignorowałem go i nadal przytulałem Liama do siebie.

Weszliśmy do domu i tak właśnie to sam Derek wjebał mnie do łazienki, a Liam mu w tym pomógł. Oparłem się o umywalkę i spojrzałem na swoje odbicie. Miałem zaschniętą krew na policzku jak i na spodniach i na kładce piersiowej, na której nie miałem koszulki. Rozebrałem się i weszłem pod prysznic. Puściłem lodowatą wodę, pierw przeszły mnie mocne dreszcze, ale po chwili się przyzwyczaiłem i zacząłem na nowo rozmyślać i doszłam do tych samych wniosków.

Jak nie będzie Scotta i dzidzi mnie też nie będzie.

Po chwili, kiedy spłukałem cała krew wyszedłem, wytarłem się i ruszyłem z ręcznikiem na biodrach do pokoju ubierając się w czyste ciuchy. Zeszłem na dół, gdzie siedzieli wszyscy, znaczy reszta. Westchnąłem ciężko i już miałem znowu wyjść, ale zatrzymał mnie Thomas. Spojrzałem na niego zdziwiony.

- Masz coś zjeść i mnie to nie obchodzi..- pociągnąłem mnie do kuchni, a ja jęknąłem ciężko i ruszyłem za nim.

SCOTT

Czułem zimno i chłód na całym ciele. Powoli otworzyłem oczy i zamknąłem je, bo oślepiło mnie jasne światło. Po drugiej stronie było jasno. Leżałem na białym ziemi, jak na jakimś parkiecie. Nie było ścian ani nie widziałem końca tego. Było tylko w okół biało. Nic innego tylko biało. Wstałem powoli i spojrzałem na swoje ręce. Gdzie są te rany? Przecież to nie mógł być sen. Gdzie ja jestem?

- Halo?- odezwałem się cicho i przeszedłem kilka kroków, ale potem upadłem na ziemię z boki w dolnych partiach ciała.

Spojrzałem tam.

- Nie!- krzyknąłem i złapałem się na brzuch, upadając na kolana. Moje spodnie były całe we krwi..- Nie, nie, nie, nie...- mamrotałem cicho.

Ja nie mogłem porobić! Nie! Nigdy sobie tego nie wybaczę. Łzy zaczęły mi lecieć po policzkach, nie mogłem ich zatrzymać, nawet nie chciałem.

Nagle usłyszałem kroki i podniosłem głowę. Szedł do mnie Max, z uśmiechem. Zatrzymał się kawałem przede mną, złapałem na podbródek i nakierował moją twarz na jego, żeby patrzył mu w oczy.

- Nie było tak trudno, co?- powiedział zadowolony.- I po problemie Scotty, teraz możesz już do mnie wrócić.

- A-ale to nasze dziecko!- krzyknąłem i osunąłem ręce wokół brzucha.- Ono nie może...

- Już po sprawię.- zaśmiał się pogodnie i pogładził mój policzek.- Jest jak wcześniej. Zapomnisz i będzie idealnie.

- Jak mam zapomnieć o naszym dziecku!- serce zabolało mnie mocniej na jego słowa.

- Naszym dziecku?- zakpił i poklepał mój policzek.- Słuchaj mnie uważnie. To dziecko nigdy nie było nasze. Nigdy nie będzie moje, bo jak bym miał mieć już dziecko to z jakąś laską, a nie facetem.- po tych słowach po prostu odszedł.

Zostałem sam, znowu. Osunąłem się na ziemię i zwinąłem w kłębek zaczynając płakać głośno.  Dlaczego on mi to powiedział. Przecież mówił że mnie kocha i nie zostawi. Aż tak bardzo się myliłem co do niego.

Zamknąłem oczy, które bolały mnie mocno zapiekły. Znowu było ciemno. Poczułem jak tracę grunt i mocno do czegoś wpadam.

- Scott? Słyszysz mnie?- znajomy głos odezwał się do mnie, a ja zmarszczyłem brwi.- Jordan! Odzyskał świadomość!

- Co?- powiedziałem cicho i lekko uchyliłem powieki.- Gdzie ja jestem?.- zapytałem rozglądając się po pomieszczeniu, aż mój wzrok trafił na dziewczynę, która stała obok mnie z szerokim uśmiechem i zmęczeniem na twarzy.- Kim...Kim ty jesteś?

🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼🌼

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro