Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Basically? You screwed.


ROZDZIAŁ XXXVI

Pogrzeb Mary Watson odbył się tydzień później. Uroczystość była skromna, pojawiły się na niej tylko osoby jej bliskie. Pani Hudson stała oparta o ramię Molly, Lestrade z pochyloną głową wpatrywał się w grób, a John siedział na ławeczce, nie starając się nawet ukrywać łez. Wszyscy chcieli jakoś go wesprzeć, ale nikt nie wiedział jak. Strata Mary zabolała każdego z nich, bez wyjątku.

Ann i Sherlock stali gdzieś w oddali. Detektyw nie chciał podchodzić do grobu, gdy był przy nim John. Ann złapała go za rękę, ściskając ją, aby podnieść go na duchu. Holmes uśmiechnął się do niej smutno i odwrócił wzrok, ukrywając łzy.

Wolf spojrzała na brzozę rosnącą na końcu alejki. 

Spodobałaby się Mary.

Tak. Zdecydowanie zmarła żona Watsona zachwyciłaby się jej pięknem. Dostrzegała je we wszystkim i wszystkich.  Każdemu drzewu mogłaby poświęcić co najmniej dwadzieścia minut przemowy. Opisałaby każdą rysę w pniu, czy każdego robaczka wspinającego się ku koronie. Ann jako osoba myśląca raczej szybko, nigdy nie roztrząsała się nad tak prozaicznymi rzeczami, jak drzewa. Ot co, były, żyły, zmieniały dwutlenek węgla w tlen, co tu dużo myśleć. Natomiast Mary dostrzegłaby wiele więcej niż ona, czy nawet przeciętny śmiertelnik. Jej brak będzie ogromną utratą dla świata.

Sherlock pociągnął ją za dłoń i ruszył w stronę grobu jego przyjaciółki. Podejście do mogiły Mary było czymś dziwnym. Nie wydawała się tam leżeć. Ann miała wrażenie, że zaraz wyjdzie zza krzaków i rzuci jakimś sarkastycznym komentarzem. Znała ją nieco ponad rok, ale mogła śmiało stwierdzić, że pokochała ją całym sercem. 

Holmes westchnął ciężko i położył wiązankę na marmurowym nagrobku. 



Od śmierci Mary minął już miesiąc. Sherlock wciąż nie odezwał się do Johna, mimo usilnych nalegań Ann.

- Sherlocku, jemu jest zdecydowanie ciężej niż nam. My mamy siebie, a on nie ma nikogo. Musisz mu pomóc. - marudziła któregoś ranka, robiąc herbatę.

- Jeszcze nie czas - mruknął. - mamy nową sprawę, jakieś dziwne podtopienie, czy coś.

Dziewczyna przewróciła oczami i zerknęła na wiadomość od Lestrade'a. 

- Będziesz musiał pojechać sam. Ja nie czuję się najlepiej. - rzekła, biorąc łyka naparu.

- Wywnioskowałem to. Robisz miętę, więc boli cię brzuch, nic nie zjadłaś, więc stwierdzam chwilowy jadłowstręt lub po prostu cię mdli. Zalecam położyć się spać - pocałował ją w czoło na pożegnanie. - jak wrócę, to cię obudzę. Obiecuję. - dodał, widząc jej agresywne spojrzenie. Pogroziła mu palcem i udała się w stronę swojego pokoju. 

Prawie zasnęła, gdy zadzwonił telefon. Lekko roztargniona, odruchowo go odebrała, nawet nie sprawdzając numeru.

- Ann? - odezwała się Eleanor w słuchawce. Dziewczyna przewróciła oczami, jednak nie rozłączyła się. Była ciekawa, czego od niej chce jej matka.

- Kochanie wiem, że jesteś na mnie zła, ale cholera jasna - dobiegł ją pisk opon i kilka przekleństw kobiety. - Pieprzony palant - mruknęła cicho, jakby sama do siebie, po czym dodała już głośniej. - Wiesz może, co w slangu mafii oznacza bierzmowanie?

Ann zbladła i podniosła się do pozycji siedzącej.

- Czy ktoś ci nim groził? 

- Groził? Nie, nie, nie. Mam je wykonać. Tylko nie mam uprawnień kościelnych i w ogóle miło, że są wierzący i tak dalej, ale...

- Mamo. Bierzmowanie oznacza zabójstwo z zimną krwią, po czym zostawienie gdzieś zwłok i upozorowanie samobójstwa. Czy ty jesteś czyimś cynglem?

- Nie wiem. Kim?

- Cynglem - westchnęła z poirytowaniem. - osobą od brudnej roboty, niezadającą zbędnych pytań. Możesz mi powiedzieć, co ty robisz w mafii?

- Już mówiłam - odparła, jakby to była najoczywistsza rzecz. - rozprowadzam towar i ewentualnie pobieram długi...

- Mówili coś o ,, pójściu na materace" ? - przerwała jej.

- Tak! - wyraźnie ucieszyła się kobieta.

- O Boże niedobrze mi. - mruknęła Ann, łapiąc się za brzuch. Żołądek dosłownie podchodził jej do gardła. Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. Zaczęła wymiotować żółcią, bo nie miała czym innym. Zakręciło się jej w głowie, więc oparła się o sedes.

- Dobrze się czujesz słonko? - zapytała Eleanor.

- Tak - wychrypiała, ocierając usta wierzchem dłoni.  - Mówili coś jeszcze?

 - Mówią na mnie Vendetta. To chyba z włoskiego? - zaszczebiotała.

Jezus Maria, ona nie może być tak tępa.

- Masz wyznaczony cel, na którym masz przeprowadzić bierzmowanie?

- Tak. Stefano Martinez. Pojutrze w nocy. Gdzieś w okolicach Londynu.

- Cholera. Mówili co się z tobą stanie, jeśli tego nie zrobisz? 

- Tak, mają mój adres, więc nie mam jak uciec. Muszę kończyć, ale powiedz mi,  jak bardzo jest źle?

- W gruncie rzeczy masz przesrane. - szepnęła, czując kolejną falę mdłości. Nachyliła się i znowu zwymiotowała.

Muszę iść z tym do lekarza, nie wygląda to dobrze.

- Słuchaj mnie teraz uważnie. Nie pozwolę ci kogokolwiek zabić. Nie powiem nic policji ani Sherlockowi. Rozwiążemy to raz na dobre i znajdziesz wreszcie normalną pracę.

- Tak wiem, nawaliłam. Przysięgam, że skończę z tym, pójdę na odwyk czy coś. Tylko błagam, wyciągnij mnie z tego. - kobieta była bliska płaczu.

Czyli to była tylko gra? Kolejna maska? Udawała radosną, a tak naprawdę była przerażona. W takich momentach żałuję, że  nie jestem psychologiem  jak Charlotte.

- Dobrze. Pomogę ci. A po wszystkim osobiście zamknę cię na wydziale intensywnej terapii. Będziesz miała bolesny detoks, ale poradzisz sobie. A wiesz dlaczego? Bo codziennie będę dzwonić i cię ochrzaniać za to, jaka jesteś bezmyślna, dziecinna i beznadziejna.

- Tak kochanie, ja to wiem...

- Nie kochaniuj mi tu teraz. Spartaczyłaś. Kolejny raz. Mam dosyć ogarniania cię. Masz 47 lat. Dorośnij wreszcie. - rozłączyła się i oparła z jękiem goryczy o ścianę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro